Cuenca, Wielki Czwartek

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Ten koncert, choć zawierał ten sam utwór w tym samym wykonaniu, był zupełnie inny od wtorkowego w Madrycie.

Już pozycja wyjściowa była odmienna: koncert ten był częścią 60. już edycji festiwalu La Semana de Música Religiosa, bardzo tu cenionego, odbywającego się co roku w Wielki Tydzień, który jest najważniejszym czasem dla tego miasta. Poświęcone jest mu nawet muzeum – Museo de Semana Santa – którego jednak nie zwiedzałam, podobnie jak wspaniałego podobno muzeum sztuki abstrakcyjnej z lubianymi przeze mnie m.in. Tàpiesem czy Chillidą – było akurat nieczynne. Przyjechaliśmy zresztą po południu i miałam w sam raz tyle czasu – niecałe trzy godziny – żeby wdrapać się na górę do starego miasta, położonego malowniczo na skałach, przebiec najważniejszy szlak – koło katedry, jeszcze trochę w górę do muru zamkowego i potem w dół, zbiegając za dźwiękami bębnów i orkiestr dętych, żeby trochę popodziwiać jedną z licznych tu wielkotygodniowych procesji.

Muzyka grana przez te orkiestry – to coś na kształt marszów żałobnych, ale w rzeczywistości nie takich żałobnych, czasem pogodnych, i w melodyce bardzo hiszpańskich. Aż żałuję, że nie nagrywałam. W takiej procesji bierze udział z pół miasteczka, od dzieci do ludzi w sile wieku (który trudno zresztą ocenić, kiedy naciągają na głowy spiczaste kaptury) – kibicują jej nie tylko turyści, których w tym czasie nie brak, ale też członkowie rodzin maszerujących, w tym oczywiście rodzice dzieciaków. Jest to więc wydarzenie społecznościowe. Powiem, że po takim doświadczeniu ciekawie słuchało się Pasji Pendereckiego, zwłaszcza fragmentów z turbą. To jest zresztą turba bardzo współczesna, gwiżdżąca, bełkocząca, drwiąca. Taki dźwiękowy hejt. Ale przecież odegrany.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Muszę powiedzieć, że słuchało mi się tym razem o wiele lepiej. Sala madryckiego Auditorio jest duża, na 2324 miejsca; jak wcześniej wspomniałam, nie była wypełniona, a ja miałam miejsce na balkonie z tyłu, czyli słuchałam z dystansu. Sala z Cuenki jest dużo mniejsza, na 736 osób, i jest winnicą – parter opada amfiteatralnie, po bokach i z tyłu są balkony-tarasy (częściowo wyłączone z powodu chórów), a ja tym razem siedziałam w X rzędzie, na wysokości sceny, w o wiele intymniejszym kontakcie. Zresztą kiedy rozmawiałam po koncercie z muzykami, to oni też poczuli bliskość z publicznością – sala jest na planie niemalże kwadratu, więc zupełnie inaczej czuje się atmosferę. Mogłam więc wreszcie w pełni docenić kunszt Olgi Pasiecznik, która z każdego swojego solowego wejścia stworzyła dramatyczną scenę, oraz kulturę śpiewu zarówno Enrique Sancheza, jak Łukasza Jakobskiego. – a trzeba powiedzieć, że soliści często muszą śpiewać „nie swoim” głosem, tak to jest napisane. To tylko wzmacnia emocje. Dodajmy jeszcze emocje chórów i orkiestry, no i oczywiście dyrygentki – i nic dziwnego, że ostatni akord E-dur na słowach Deus veritatis zadziałał tak piorunująco, że ledwie przebrzmiał, a już ktoś krzyknął jakieś „łełe” jak na koncercie rockowym. I znów była owacja na stojąco, choć chyba w publiczności poza mną nie było tym razem nikogo z Polski.

„Krzysztof by pewnie to docenił” – powiedziała po koncercie Olga Pasiecznik. Też tak myślę.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj