Na gaszenie świec

Przyjechałam do Gdańska na ostatni dzień Actus Humanus Resurrectio – i warto było. Choć żałuję, że na tak krótko.

Mówią, że ta edycja była bardzo udana – widząc program i wykonawców nie mam co do tego wątpliwości. Dobrze, że skorzystałam chociaż z tej jednej piątej.

Po południu w Ratuszu Starego Miasta wystąpiła po raz pierwszy na tym festiwalu krakowska klawesynistka Ewa Mrowca z repertuarem, który nagrała dwa lata temu na płytę wydaną przez DUX: wszystkimi utworami klawesynowymi Louisa Marchanda, których zresztą wiele nie zostawił – był podobno mistrzem sztuki improwizacji i to ona była głównym obszarem jego działania. Był przy tym barwną postacią, ponoć wielce konfliktową i awanturniczą, ale przy tym znakomitym muzykiem. Czy prawdą jest legenda, że mieli się „pojedynkować” w dziedzinie improwizacji z samym Johannem Sebastianem Bachem i że Marchand się wycofał – nie wiadomo, ale na pewno Bach go cenił. Suity klawesynowe Marchanda – a wydano ich dwie plus jeszcze parę pojedynczych utworów – są rzeczywiście piękne i kunsztowne, a Ewa Mrowca zagrała je chyba jeszcze lepiej niż na płycie. Na bis wykonała passacaglię „innego szalonego kompozytora-klawesynisty, którego również Bach cenił”, czyli Jeana-Henriego d’Angleberta.

Wieczorem finał festiwalu, po raz pierwszy nie w Centrum św. Jana, gdzie jest piekielnie zimno, tylko w Dworze Artusa. Powróciła Café Zimmermann z repertuarem całkowicie poświęconym Bachowi, tym razem jednak, w odróżnieniu od grudniowego koncertu, z Céline Frisch, i trzeba tu powiedzieć, że jednak pańskie oko konia tuczy – z jej obecnością było o niebo lepiej, wróciło charakterne granie. Zaczęła zresztą od solowego występu w Koncercie klawesynowym d-moll. Druga część koncertu rozpoczęła się z kolei Koncertem c-moll w wersji ze skrzypcami (Pablo Valetti) i obojem (Magdalena Karolak). I do tego dwie kantaty.

A dalej – tu już trzeba podziwiać, bo na parę dni przed koncertem okazało się, że nie przyjedzie sopranistka Sophie Karthäuser i trzeba było szybko szukać zastępstwa, a termin przecież niełatwy. No i zgodziła się wystąpić inna śpiewaczka, ale mezzosopranistka: Marie-Claude Chappuis, osoba zasłużona, która śpiewała pod batutą Harnoncourta, Norringtona czy Jacobsa. Trzeba było więc wstawić do programu zupełnie inne kantaty. Padło na: Vergnügte Ruh, beliebte Seelenlust oraz Geist und Seele wird verwirret. Ta pierwsza – z mocnym, bardzo aktualnym tekstem, który traktuje, można dzisiejszym językiem powiedzieć, o hejcie. Ta druga – łagodniejsza, za to rozbudowana, z dwiema instrumentalnymi sinfoniami, które zapewne pierwotnie były częściami koncertw instrumentalnych. Bardzo trudne zarówno dla solistki, która śpiewała je bardzo teatralnie, ilustrując każde słowo (warto było śledzić tekst na bieżąco), jak dla zespołu, który nigdy tych kantat nie grał, ale w parę dni się nauczył – podziw zwłaszcza dla Céline Frisch, która musiała wykonać porządną solówkę na pozytywie. To się nazywa profesjonalizm.

Tym razem tylko „liznęłam” festiwal, a na następny trzeba czekać aż do grudnia… Na razie będzie można słuchać retransmisji poszczególnych koncertów. Już jutro, a właściwie dziś, będzie można posłuchać tegoż koncertu finałowego – też o godz. 20.