Cuenca, Wielki Czwartek

Ten koncert, choć zawierał ten sam utwór w tym samym wykonaniu, był zupełnie inny od wtorkowego w Madrycie.

Już pozycja wyjściowa była odmienna: koncert ten był częścią 60. już edycji festiwalu La Semana de Música Religiosa, bardzo tu cenionego, odbywającego się co roku w Wielki Tydzień, który jest najważniejszym czasem dla tego miasta. Poświęcone jest mu nawet muzeum – Museo de Semana Santa – którego jednak nie zwiedzałam, podobnie jak wspaniałego podobno muzeum sztuki abstrakcyjnej z lubianymi przeze mnie m.in. Tàpiesem czy Chillidą – było akurat nieczynne. Przyjechaliśmy zresztą po południu i miałam w sam raz tyle czasu – niecałe trzy godziny – żeby wdrapać się na górę do starego miasta, położonego malowniczo na skałach, przebiec najważniejszy szlak – koło katedry, jeszcze trochę w górę do muru zamkowego i potem w dół, zbiegając za dźwiękami bębnów i orkiestr dętych, żeby trochę popodziwiać jedną z licznych tu wielkotygodniowych procesji.

Muzyka grana przez te orkiestry – to coś na kształt marszów żałobnych, ale w rzeczywistości nie takich żałobnych, czasem pogodnych, i w melodyce bardzo hiszpańskich. Aż żałuję, że nie nagrywałam. W takiej procesji bierze udział z pół miasteczka, od dzieci do ludzi w sile wieku (który trudno zresztą ocenić, kiedy naciągają na głowy spiczaste kaptury) – kibicują jej nie tylko turyści, których w tym czasie nie brak, ale też członkowie rodzin maszerujących, w tym oczywiście rodzice dzieciaków. Jest to więc wydarzenie społecznościowe. Powiem, że po takim doświadczeniu ciekawie słuchało się Pasji Pendereckiego, zwłaszcza fragmentów z turbą. To jest zresztą turba bardzo współczesna, gwiżdżąca, bełkocząca, drwiąca. Taki dźwiękowy hejt. Ale przecież odegrany.

Muszę powiedzieć, że słuchało mi się tym razem o wiele lepiej. Sala madryckiego Auditorio jest duża, na 2324 miejsca; jak wcześniej wspomniałam, nie była wypełniona, a ja miałam miejsce na balkonie z tyłu, czyli słuchałam z dystansu. Sala z Cuenki jest dużo mniejsza, na 736 osób, i jest winnicą – parter opada amfiteatralnie, po bokach i z tyłu są balkony-tarasy (częściowo wyłączone z powodu chórów), a ja tym razem siedziałam w X rzędzie, na wysokości sceny, w o wiele intymniejszym kontakcie. Zresztą kiedy rozmawiałam po koncercie z muzykami, to oni też poczuli bliskość z publicznością – sala jest na planie niemalże kwadratu, więc zupełnie inaczej czuje się atmosferę. Mogłam więc wreszcie w pełni docenić kunszt Olgi Pasiecznik, która z każdego swojego solowego wejścia stworzyła dramatyczną scenę, oraz kulturę śpiewu zarówno Enrique Sancheza, jak Łukasza Jakobskiego. – a trzeba powiedzieć, że soliści często muszą śpiewać „nie swoim” głosem, tak to jest napisane. To tylko wzmacnia emocje. Dodajmy jeszcze emocje chórów i orkiestry, no i oczywiście dyrygentki – i nic dziwnego, że ostatni akord E-dur na słowach Deus veritatis zadziałał tak piorunująco, że ledwie przebrzmiał, a już ktoś krzyknął jakieś „łełe” jak na koncercie rockowym. I znów była owacja na stojąco, choć chyba w publiczności poza mną nie było tym razem nikogo z Polski.

„Krzysztof by pewnie to docenił” – powiedziała po koncercie Olga Pasiecznik. Też tak myślę.