Branford Marsalis filharmoniczny

Koncert jakby amerykański, ale z tylko jednym amerykańskim utworem. Niby jazzowy, ale nie całkiem. I w tym gwiazdor – Branford Marsalis.

Prawdopodobnie gdyby grano w Filharmonii Narodowej ten sam program, ale z udziałem któregoś z saksofonistów specjalizujących się w klasycznym repertuarze (a mamy ich trochę), sala nie byłaby tak wypełniona. Mnie się podoba pomysł, żeby przy okazji goszczenia gwiazd umieszczać w programie mniej znane, ale warte słuchania utwory. Jednak podobno są tacy, którzy tego nie lubią, więc – jak opowiadają znajomi, którzy byli na spotkaniu z Andrzejem Boreyką przed koncertem – powiedział on, że w przyszłym sezonie (który ma być jego ostatnim) takich ekstrawagancji będzie zdecydowanie mniej. Jak dla mnie szkoda.

Z wykonanych na tym koncercie utworów żaden nie zabrzmiał jeszcze w tym miejscu, a wszystkie były atrakcyjne. Począwszy od niedługiego pastiszu Boogie Mischy Spolianskiego, który zaczyna się w stylu Brahmsa, ale zostaje przełamany radosnymi synkopami. Ten kompozytor urodzony w Białymstoku, przebył potem drogę Warszawa-Kalisz-Wiedeń-Drezno-Królewiec-Berlin – tam zacumował na kilkanaście lat, aż do dojścia Hitlera do władzy, i zajmował się kabaretem. Udało mu się na czas uciec do Londynu, gdzie zajął się muzyką filmową, współpracując m.in. z Hitchcockiem, i dożył słusznego wieku 87 lat. Miał szczęście…

Zupełnie inaczej niż starszy o 4 lata Erwin Schulhoff, niemiecki Żyd z Pragi, który zmarł na gruźlicę w obozie w Bawarii mając tylko 48 lat. I on przewinął się przez Berlin i tam właśnie radio zamówiło u niego Jazz Concerto na saksofon i orkiestrę, przy czym postawiono mu wymóg, by muzyka odpowiadała „szczególnym wymaganiom radia”, czyli była lekka, łatwa i przyjemna. Owszem, jest lekka i przyjemna, ale nie jest do końca łatwa – myślę, że dla dzisiejszej tzw. szerokiej publiczności jest nawet wyrafinowana ze względu na harmonie. Schulhoff kochał jazz i chętnie z niego czerpał, ale po swojemu, choć i elementów bluesa tam nie brak. Słuchaliśmy wersji z zespołem kameralnym (w transkrypcji brytyjskiego kompozytora Richarda Rodneya Bennetta). Marsalis grał bardzo klasycznie i poważnie, pięknym, ciepłym dźwiękiem, ale jakby trochę na baczność. Podobnie w drugim utworze, tym razem z pełną orkiestrą, Tallahatchie Concerto holenderskiego kompozytora Jacoba ter Veldhuisa – tym bardziej, że nie jest to dzieło jazzujące, lecz raczej z gatunku repetitive music. Dopiero w bisie, powtarzając z orkiestrą fragment tego utworu, solista włączył się z własną improwizacją, ale na krótko. Zapewne miłośnicy jazzu byli nieco rozczarowani, ale to po prostu był inny Marsalis – to postać naprawdę wszechstronna.

Na koniec barwne Divertimento Leonarda Bernsteina, odpowiadające tytułowi, zabawne i figlarne, pastiszowe (walc na 7, nieoczekiwany cytat z Beethovena w środku mazurka, końcówka pełna błyskawicznych zwrotów akcji itp.). Wydaje się, że orkiestra, której specjalnością nie jest „czucie bluesa”, w końcu trochę się odblokowała. Może sobotni koncert wypadnie lepiej?

PS. Po tej obrzydliwości, która wydarzyła się dziś w sejmie, niespecjalnie chciało mi się nawet pisać, bo w takich momentach odechciewa się wszystkiego. Muzyka jednak odrobinę poprawia humor.