Na Wschód

Spędziłam dwa dni na 15. edycji Festiwalu Tradycji i Awangardy Kody w Lublinie. Warto było.

Inauguracja – występ wokalistki Arooj Aftab, klawiszowca Vijaya Iyera i basisty Shahzada Ismailyego – była sensacyjna, choć dla koneserów, których wystarczyło na wirydarz Centrum Kultury. No i godzina koncertu została wyznaczona chyba zbyt wcześnie, o 19, kiedy jeszcze nie ma odpowiedniego nastroju. Zwłaszcza wokalistka, która jest w tym triu numerem jeden, była wyraźnie zdegustowana warunkami, co chwila narzekając na kolorowe światła (słusznie), pryskając wokół siebie spray antykomarowy, pijąc wodę itp. Ale i tak ich muzykowanie robiło wrażenie, choć nie było może tak energetyczne jak na ich nowej płycie Love in Exile. Trójka Amerykanów o korzeniach pakistańskich (Aftab, Ismaily) i hinduskich (Iyer) tworzy nostalgiczną tkankę w podkładzie instrumentalnym, toczącym się jak płynąca rzeka, na której Arooj rozwija swoje frazy śpiewane niesamowitym, głębokim i ciepłym głosem („płynie niczym ciemny Księżyc”, jak mówi pianista). Jest w tym coś niezwykle czystego i pięknego. Trwało to rutynową godzinę plus bis.

Wszystkie pozostałe koncerty festiwalu odbywają się w sali w klasztorze dominikanów. Dziś – dwa. Pierwszy z nich poświęcony był muzyce kompozytorek irańskich – inicjatorką była Martyna Kosecka, kompozytorka, która przez pewien czas mieszkała w Iranie z mężem Idinem Samimi Mofakhamem, gdzie stworzyli Teherański Festiwal Muzyki Współczesnej, ale w końcu zrezygnowali i zamieszkali w Norwegii – stąd fundusze norweskie uczestniczące w zamówieniu utworu u Koseckiej. Z autorek dzieł dziś wykonanych prawie wszystkie również wyemigrowały z Iranu: Farnaz Modarresifar, wirtuozka gry na santurze (rodzaj cymbałów), mieszka w Paryżu (i przyjechała tu specjalnie na ten koncert), Farzia Fallah w Kolonii, Anahita Abbasi studiowała w Grazu, a teraz doktoryzuje się w San Diego, I tylko nestorka, 85-letnia Fozié Majd, choć urodzona w Berlinie i jeżdżąca po świecie, mieszka teraz w Iranie, ale być może uda się jej przyjechać na tegoroczną Warszawską Jesień, gdzie również będzie można posłuchać jej muzyki.

Grali muzycy z zespołu flow unit (wszyscy uczestniczą też w różnych innych zespołach muzyki współczesnej z Chain Ensemble na czele), prowadzeni przez Martynę Kosecką, która jest również dyrygentką. Choć każdy z utworów był inny, tworzyły wspólny świat, zmysłowy i poetycki, a jednocześnie bardzo współczesny. A przy tym z obecnością skal irańskich; ciekawe, że niektóre z tych kompozytorek są zarazem etnomuzykolożkami. Jeśli ktoś z warszawskich melomanów byłby zainteresowany, to koncert zostanie jutro powtórzony w Muzeum Azji i Pacyfiku.

Trochę nie bardzo mi się chciało zostawać na kolejny koncert, który stanowił absolutne przeciwieństwo do poprzedniego. Adam Piętak z Biłgoraja stworzył kreację muzyczno-wizualną, którą nazwał Królówczana Smuga. W masce z namalowaną czaszką połączoną z orłem, w krótkich spodenkach i z wielką białą chustą a la duch, na przemian grał na gitarze i śpiewał (właściwie krzyczał) przy zarejestrowanym akompaniamencie. Agresywne brzmienia gitary stawały się interesujące w nawiązaniach do ludowej muzyki z Biłgoraja. Tekstu natomiast nie dawało się do końca wysłyszeć, więc nie umiem powiedzieć, przeciwko czemu był ten protest song – muszę przyjąć na słowo, że, jak napisano w programie, „przeciwko stereotypom, mitom, kompleksom, nacjonalizmowi, ksenofobii, nałogom, demonom przyszłości – przeciwko ogniwom wojennego łańcucha przyczynowo-skutkowego”. Wydaje się jednak, że to było szczere.

Jutro na Kodach tylko tańce, potem jeszcze muzyka improwizowana – ale nie wracam już do Lublina, czeka w Warszawie robota. I Branford Marsalis w FN.