Być kompozytorką w XIX wieku

Kolejna z cyklu Małych Monografii PWM i kolejna autorstwa Danuty Gwizdalanki poświęcona jest Marii Szymanowskiej.

Zbliża się już wielkimi krokami II Międzynarodowy Konkurs Chopinowski na Instrumentach Historycznych, który odbędzie się w październiku (do 15 lipca poznamy listę uczestników). Także w tej edycji w repertuarze I etapu będzie można wykonać Polonez f-moll Szymanowskiej, chyba najładniejszy ze wszystkich. Tutaj w wykonaniu Aleksandry Świgut, laureatki II nagrody sprzed pięciu lat; ciekawe, że solistka wybrała do jego wykonania broadwooda, nie wiem, czy wiedziała o tym, że kompozytorka-pianistka bardzo ceniła tę markę, z którą zapoznała się w Anglii. Dzięki rejestrom firmy, które się zachowały i w których są dokładne informacje, komu i pod jaki adres dostarczono dany instrument, wiemy, gdzie Szymanowska mieszkała podczas swoich dwóch parumiesięcznych pobytów w Londynie.

Była ona bardziej wykonawczynią i pedagożką niż kompozytorką, napisała wiele drobnych dzieł, głównie tanecznych – salonowych. Ale i tak i w jednej, i w drugiej dziedzinie była nowatorką. Danuta Gwizdalanka poruszała już temat kobiet w muzyce (w wydanej ponad dwie dekady temu również przez PWM książce Muzyka i płeć), więc i tym razem opisała jasno, co mogło być przyczyną tego, że Szymanowska komponowała tylko utwory krótkie i salonowe, a przy tym może nie zawsze najwyższej jakości. Otóż muzykowanie kobiet w jej czasach stanowiło rozrywkę domową. Niewiasta miała umieć grać, by móc zabawić małżonka czy gości w salonie, więc musiało to być na przyzwoitym poziomie, ale nie traktowano tego zajęcia poważnie. O ile więc gry na fortepianie dziewczę z dobrego domu mogło się uczyć, to kompozycji – nie. Niepotrzebne to było nikomu (czytaj: panom). Szymanowska w dziedzinie kompozycji była więc samoukiem (samouczką?), i było wówczas więcej dam komponujących, ale tylko drobne utwory. Nauka kompozycji obejmowała harmonię, kontrapunkt czyli sztukę prowadzenia głosów, a także budowę większej formy. Samoucy najczęściej poprzestawali na małych. Ciekawy jest opisany też w książeczce przypadek Śpiewów historycznych do słów Juliana Ursyna Niemcewicza: z premedytacją stworzenie pieśni powierzono nie tylko kompozytorom takim jak Kurpiński czy Lessel, ale też kobietom, ponieważ miały to być „śpiewniki domowe” służące utrwalaniu, zwłaszcza w młodych umysłach, patriotycznej historii Polski.

Maria Szymanowska, z domu Wołowska (jej frankistowska rodzina nosiła wcześniej nazwisko Szor, czyli wół po hebrajsku), nie mieściła się w ramach. Dobrze sytuowana, córka piwowara, mogła sobie pozwolić na więcej. Nie mieściła się także w ramach mieszczańskiego, małżeńskiego życia. Toteż urodziwszy czworo dzieci w pewnym momencie powiedziała „dość” i rozwiodła się z niekochanym mężem, by rozpocząć życie artystki i stać się jedną z pierwszych w historii pianistek koncertujących. Ciekawa jest koncepcja autorki książki, że Szymanowska była przede wszystkim ciekawa świata i podróżowała w dużym stopniu z chęci zwiedzania, ale umiała przy tym ładnie „sprzedać” swoją pasję jako poświęcenie matki pracującej na utrzymanie dzieci. Jak to dokładnie z tym utrzymaniem było, trudno powiedzieć; przez lata podróżowała po Europie (Niemcy, Francja, Włochy, Anglia) bez nich, natomiast zwykle z kimś z rodzeństwa – z jedną czy drugą siostrą oraz jednym czy drugim bratem. Dopiero w ostatnich latach życia, gdy po powrocie do Warszawy stwierdziła, że w swoim rodzinnym mieście raczej nie zarobi, postanowiła się przenieść do Rosji wraz z dorastającymi już dziećmi. Tam już zajęła się głównie nauczaniem i prowadzeniem salonu; zmarła przedwcześnie podczas epidemii cholery w wieku zaledwie 42 lat.

Autorka opierając się na porządnej jak zawsze kwerendzie daje barwny obraz epoki i na jej tle rysuje niezwykłość swojej bohaterki. Nawiasem mówiąc fascynujące muszą być wspominane wielokrotnie sztambuchy Szymanowskiej: jeden z fragmentami muzycznymi pisanymi specjalnie dla niej (któż tam się nie wpisał: Clementi, Field, Cherubini, Hummel, Meyerbeer…), drugi poetycki (przyjaźniła się m.in. z Goethem, który też cenił ją bardzo jako pianistkę). Są one dziś w posiadaniu Biblioteki Polskiej w Paryżu.

Jak Szymanowska grała, oczywiście nie wiemy i nie będziemy wiedzieć, a Danuta Gwizdalanka próbuje czytać między wierszami recenzentów, z czego wychodzi mniej więcej, że umiała zrobić wrażenie, była osobowością o wielkim wdzięku, może w większym stopniu nawet niż wybitną pianistką (sądząc po zacytowanej złośliwej uwadze młodego Mendelssohna). Tego już jednak nie sprawdzimy. Jedna ciekawa rzecz: repertuar jej koncertów (poza własnymi utworami przede wszystkim Hummel, Field, Klengel, Ries – ogólnie styl brillant, najdalej w przeszłość sięgała do Beethovena) pokazuje, że grywało się wówczas tylko muzykę współczesną. Całkiem inaczej niż dziś.