Piękny dzień

Naprawdę trudno połączyć dwa środowe koncerty inaczej niż stwierdzeniem, że oba były wspaniałe. (No i na obu był – znów – Schubert.)

Julian Prégardien – jak różny to śpiewak od swojego ojca Christopha. Parę lat temu wystąpili tu nawet razem i wtedy można było namacalnie się o tym przekonać. Ale też nie tylko są to bardzo różne głosy (choć obaj są tenorami lirycznymi), lecz całkowicie odmienne osobowości. Ojciec jest bardzo poukładany, gra emocjami, ale poprzez muzykę i w ścisłym związku z nią interpretuje tekst. Syn to kawał aktora. Z Schubertowskiego cyklu Die schöne Müllerin zrobił prawdziwy monodram, używając środków, których ojciec nigdy by nie użył. Już sam jego strój był właściwie kostiumem młodego młynarczyka – ubranie codzienne, spodnie, szara kamizela, brązowe buty i biała co prawda, ale nie wykrochmalona koszula. W pierwszej połowie cyklu po prostu BYŁ tym nieśmiałym młynarczykiem, zakochanym w uroczej młynareczce, stopniowo coraz bardziej pewnym siebie, aż do wybuchu triumfu w Mein!. Tu mały antrakt, chwila odpoczynku, w której zabrzmiała Ballada g-moll Chopina w wykonaniu towarzyszącej śpiewakowi Saskii Giorgini (ta sama pianistka wystąpiła wiosną na krakowskiej Opera Rara z Ianem Bostridge’em). Solista cichutko zszedł w tym czasie ze sceny, by równie bezszelestnie wrócić pod koniec utworu i przejść bezpośrednio do drugiej połowy cyklu z kolejną gamą nastrojów: zazdrość, podejrzliwość, agresja, złość, wreszcie stopniowa rezygnacja, zakończona cichą tragedią, po której już tylko strumyk śpiewa. Jedno, co mnie trochę raziło, to dość częste przechodzenie w wysokich rejestrach w falset – to jeszcze jedna rzecz, której jego ojciec nigdy by nie zrobił. Jednak z koncepcją tego młodego, naiwnego bohatera to nadspodziewanie grało. Na bis artyści wrócili do owej triumfalnej pieśni.

Wieczorem znów trzy wspaniałe kreacje. Najpierw w wykonaniu samego Belcea Quartet (mała zmiana w stosunku do poprzedniego składu: Axela Schachera przy drugich skrzypcach zastąpiła Ayako Tanaka, nie wiem, czy na stałe, w każdym razie zespół miał tym razem parytet). Kolejnym młodzieńczym utworem, których wiele na tym festiwalu, był Kwartet Es-dur D 87 16-letniego, jeszcze nie do końca wypierzonego Schuberta (niemniej jednak uroczy). Kwartet Debussy’ego zabrzmiał przepięknie, ze wszystkimi niuansami, światłocieniami, diapazonem od subtelności do dzikości (wejścia prymariuszki w drugiej części). Po przerwie dołączyli Alena Baeva i Vadym Kholodenko, by wykonać z zespołem Koncert na skrzypce, fortepian i kwartet smyczkowy op. 21 Ernesta Chaussona – dzieło łączące uroki koncertu podwójnego i kameralistyki. Muzycy byli fantastycznie zgrani, a przy tym „soliści”, choć nie wybijali się celowo na pierwszy plan, to i tak na nim byli, zwłaszcza Baeva, która zresztą miała w finale małą przygodę – musiała zejść ze sceny, by wymienić zerwaną strunę (w tym czasie Kholodenko dla żartu zagrał cichutko temat z Koncertu f-moll Chopina). Ale to nie przeszkodziło publiczności, która wyklaskała bis – powtórzenie wolnej części.

Nawiasem mówiąc, tak sobie myślałam słuchając początku tego utworu – czy Mieczysław Wajnberg go znał, kiedy pisał to dzieło? A może to było celowe nawiązanie?