Jak chcą, to grają

Dawno tu niewidziany Krzysztof Urbański przypomniał się w Warszawie dwoma dużymi dziełami symfonicznymi – był to koncert bez solisty, bo za gwiazdora robił dyrygent.

Kilkanaście lat temu tę samą orkiestrą FN poprowadził w Święcie wiosny Strawińskiego, dyrygując je z pamięci (był wówczas asystentem dyr. Antoniego Wita). Mogło to imponować. Dziś także przed dyrygenckim podium nie pojawił się pulpit. Właściwie dyrygent niewiele się zmienił, wyglądał jak na koncercie prawie dekadę temu (szczuplutki, „wypracowany drapichrust przy głowie”, w garniturze, tyle że tym razem nie pod krawatem, ale w czarnym podkoszulku). Ciekawe, że również wtedy, inaugurując Wielkanocny Festiwal Beethovenowski, wziął do programu IX Symfonię „Z Nowego Świata” Dvořáka.

Jak wynika z moich poprzednich wpisów, nasłuchałam się ostatnio tego dzieła w wykonaniu Filharmonii Śląskiej. Najpierw na inauguracji Konkursu im. Fitelberga pod batutą Yaroslava Shemeta, potem podczas konkursu, ponieważ znajdowało się w regulaminowym zestawie, wreszcie na warszawskim koncercie laureatów, na którym prowadził je zwycięzca – 23-letni Chińczyk Jong-Jie Yin. Już tu mówiłam, że to dziś zupełnie inna orkiestra niż kiedyś, bardzo zdyscyplinowana, a jednocześnie dbała o szczegóły, i to zaszczepił w niej obecny szef.

Orkiestra Filharmonii Narodowej nie miała ostatnio najlepszego czasu i właściwie trudno powiedzieć, dlaczego, ale widać było, że Krzysztof Urbański wycisnął z niej, co się dało. Imponujące to było zwłaszcza w Koncercie na orkiestrę Lutosławskiego, piekielnie trudnym, jeśli chodzi o zgranie – można było mieć obawę, że orkiestra nie da rady, ale w końcu jednak dała. To, co pisałam kiedyś o dystansie emocjonalnym Urbańskiego, pozostaje w pewnej aktualności, choć jego dyrygowanie jest nieodmiennie bardzo precyzyjne i eleganckie. Wszystko, co ważne, jest pokazane.

Co zaś do symfonii Dvořáka, to uderzyło mnie coś, czego w utworze Lutosławskiego nie było: jakaś płaskość tematów (zwłaszcza w przypadku drugich, śpiewnych tematów), brak kształtów frazy, wszystkie nutki takie same. Bardzo nie lubię takiego grania, ale widać dla dyrygenta nie jest to tak ważne. Jeden był wyjątek: słynne solo rożku angielskiego z II części, i tu dyrygent dopuścił się eksperymentu: posłał wykonawczynię na balkon, skąd zagrała owo solo – zagrała naprawdę ładnie.

Przyglądanie się temu, co Urbański robi na scenie, jest przyjemnością. A czy przyjemność miała również orkiestra? Zapewne tak, bo inaczej grałaby gorzej. Ciekawe, jak wyglądały próby, ale widać udało się zmotywować muzyków – wyraźnie się starali.

PS. Nie wspomniałam tu o czwartkowym koncercie NOSPR, przez który nie poszłam na Trzy-Czte-Ry, ale głupio pisać recenzję z koncertu, którego słyszało się tylko kawałek, i to z komputera przez słuchawki. Zdecydowanie, mimo iż słuchawki mam przyzwoite, nie odebrałam tego, co odbiera się na sali, a co jest tak ważne zwłaszcza w przypadku takiej kompozytorki jak Marta Ptaszyńska, u której orkiestra jest zawsze bardzo barwna – także w Trzech wizjach według Dantego, koncercie podwójnym na saksofony, fortepian i orkiestrę (soliści: Magdalena i Bartłomiej Duś). Może kiedyś jeszcze będzie okazja posłuchać tego na żywo.