Czy Bradley Cooper jest Maestrem
Od 20 grudnia na Netfliksie, a poza tym już teraz w niektórych kinach można oglądać film, którego bohaterem jest Leonard Bernstein, ale w równym stopniu jego żona, aktorka Felicia Montealegre Cohn.
Jeżeli jednak ktoś pomyśli, że przypomni się tu o tym, jak znamienitą i nietuzinkową postacią była ona sama w sobie, to się rozczaruje. Bo Felicia jest tu właściwie tylko żoną Lenny’ego, skazaną (z własnej woli – wiedziała o tym od początku) na dzielenie się mężem z młodymi chłopcami. Co znosi dzielnie, rodząc po drodze troje dzieci, ale coraz jej z tym trudniej, choć przez całe życie byli najbliższymi przyjaciółmi, a gdy umierała na raka, Lenny rzucił wszystko, by być z nią do końca (to akurat prawda). Jeżeli nawet w tak ograniczonej roli postać ta wybija się na pierwszy plan, to przede wszystkim dzięki znakomitemu aktorstwu Carey Mulligan. Wybranej do tej roli przez reżysera-głównego aktora, więc w tej sprawie miał wyjątkowego nosa.
Po wczorajszym pokazie kolega spytał mnie, czy zgadzam się, że to jest film o tym, że „Bradley Cooper jest zajebisty”. Zgadzam się w jakimś sensie, konkretnie w tym, że Bradley Cooper po to chyba nakręcił ten film, aby pokazać, co potrafi (umożliwił mu to zresztą Steven Spielberg, który sam wcześniej zamierzał wyreżyserować film o Bernsteinie, ale ostatecznie, wraz z Martinem Scorsese, zostali jego producentami). No i co potrafią charakteryzatorzy, ponieważ zrobiony jest na Lenny’ego perfekcyjnie, szczególnie imponuje ich praca w momentach (na początku i na końcu filmu), gdy jako stary Lenny, już po śmierci Felicii, udziela w swoim domu telewizyjnego wywiadu przy fortepianie. Nawet plamy na rękach są tu znakomicie odrobione – ciekawe, ile ten proces charakteryzacji trwał.
Cooper bardzo się stara, nie tylko wygląda jak Lenny, ale mówi jak Lenny, kopci papierosy jak Lenny (i jak Felicia, i większość w tej epoce), no i… no właśnie. Poszła już legenda, że przez 6 lat uczył się dyrygowania (m.in. u Yannicka Nézet-Séguina), by przez 6 minut filmu poprowadzić fragment finału II Symfonii Mahlera. No cóż, o ile pierwsze z tych sześciu minut jeszcze są niezłe, to bezładne machanie łapami pod koniec jest żenujące po prostu. Tutaj można zobaczyć, jak Lenny prowadził to naprawdę, i że nawet wkładając maksimum emocji nigdy nie tracił precyzji ruchów. Jeszcze bardziej żenująca jest scena pod koniec filmu na kursach w Tanglewood, gdzie młody kursant prowadzi VIII Symfonię Beethovena, a Bernstein-Cooper czepia się go, że źle pokazuje wejście, tyle że gdy sam wchodzi na podium, robi to jeszcze gorzej. Ale potem za to tańczą ze sobą na dyskotece – po śmierci Felicii poczuł się jako gej całkowicie wyzwolony. W rzeczywistości był wspaniałym, inspirującym pedagogiem, co mogą potwierdzić nie tylko adorowani przez niego chłopcy, ale też np. Marin Alsop, również uczestniczka tych kursów.
Bo tak naprawdę to jest film o tym, jak to jest być z własnej woli żoną geja. Bernsteina jako artystę pokazuje w dużo mniejszym stopniu. Jako kompozytora, i to nie tylko musicalowego – już w ogóle. Jako zaaangażowanego społecznie – też w ogóle. Jako Żyda, co było dla niego bardzo ważne – tylko w momencie, gdy Serge Kusewicki namawia go, by zmienił nazwisko na Burns, bo „Bernstein nigdy nie dostanie orkiestry”. Forma tego filmu jest również rozczarowująca, sceny są ze sobą łączone nie wiadomo z jakiego klucza, trudno też powiedzieć, dlaczego w pewnej części film jest czarno-biały, a w innej barwny (i w jednej, i w drugiej naśladuje stare dobre kino hollywoodzkie). Trochę takie ogrzewanie się przy mistrzach kina, poza muzycznym maestrem.
Dobrze, że chociaż fragmenty muzyki Bernsteina (głównie z West Side Story, Kandyda, On the Town, Mszy, Chichester Psalms) tu rozbrzmiewają, bo nadają pewne tempo całości; ponadto jest tu wspomniany Mahler i Beethoven, a także na początku samo wejście do uwertury Manfred Schumanna, którą Bernstein poprowadził na owym słynnym koncercie z Filharmonikami Nowojorskimi, na którym zastąpił Brunona Waltera i od którego rozpoczął się jego wielki sukces (początek w filmowym wykonaniu jest bardziej dynamiczny od tego pod batutą Jacka Kaspszyka na tym pandemicznym koncercie). Wykonania dobre, bo pod batutą Nézet-Séguina; jeśli ktoś nie ma ochoty oglądać tego filmu, tylko posłuchać ścieżki dźwiękowej, to wydało ją Deutsche Grammophon. Choć film warto zobaczyć, żeby wyrobić sobie własne zdanie, ponieważ krytycy wypowiadają się na jego temat bardzo różnie. Nawet w mojej redakcji: mój kolega Janusz Wróblewski, z tego, co wiem (a co ukaże się w następnym numerze), jest nim zachwycony.
Komentarze
Rami Malek wykuł ruchy Fredka z koncertu na Wembley co do milimetra. Czy Bradley Cooper nie potrafił tak samo obejrzeć iluś godzin materiału z Lennym i pod kierunkiem Nézet-Séguina zreplikować to przed kamerą? Chyba taniej by wyszło.
A są jakieś mniej widoczne dla laika, konkretne muzyczne powody, że to akurat Yannick pracował przy tym filmie, a nie jakiś inny dyrygent czy dyrygentka?
Nie wiem, Yannick jest na świeczniku jako szef Met i Filadelfii, a przy tym kimś na kształt celebryty. Ale jest dobry, więc czemu nie on.
Nie no jasne, mi się tam go zdecydowanie przyjemnie słucha, mnóstwo jego albumów w DG, ale znam się na muzyce orkiestrowej kiepsko. Pomyślałem, że może podobne interpretacje jakichś rzeczy prezentowali, albo że są jakieś szkoły dyrygowania i że akurat reprezentowali tę samą, czy coś w ten deseń.
Takie wytłumaczenie przez Yannicka, co robił w takim razie inaczej niż zwykle, żeby brzmieć bardziej jak Bernstein niż on sam, byłoby może całkiem pouczające.
Jeden z tych przypadków, kiedy o artyście lepiej jest wiedzieć mniej niż więcej. I po co ja czytałem ten odcinek pani bloga? Szkoda.
A to do mnie pretensja? Nie napisałam nic ponad to, co jest powszechnie znane…
Pozostając przy Ameryce, dziś w FN usłyszeliśmy nie Bernsteina co prawda, lecz jego poprzednika – Gershwina: Koncert fortepianowy w interpretacji Leszka Możdżera z miejscową orkiestrą pod batutą Jerzego Maksymiuka. Pianista z orkiestrą brzmiał zbyt delikatnie, ale rozkręcał się w kadencjach, częściowo improwizowanych, a na bis zagrał własną wersję Etiudy Rewolucyjnej – śmiechu było co niemiara.
Wreszcie można było znów zobaczyć pełną salę. Bardzo to był sprytnie ułożony koncert: wielu przyszło na Możdżera, dla wielu magnesem było (też) Bolero Ravela. Pomiędzy nimi natomiast dyrygent przemycił jeden ze swoich ulubionych utworów: Jeux Debussy’ego. Dzieło niesłusznie zapomniane, przyćmione przez Święto wiosny Strawińskiego, którego pamiętna prapremiera odbyła się w tym samym miejscu dwa tygodnie później. A jakże piękne i wyrafinowane. Dyrygent w swoim stylu je zapowiedział i skomentował, wypowiedział się też przed Bolerem, a to ostatnie rozgrzało publiczność do czerwoności. Orkiestra całkiem dawała radę. A wychodziło się z tego koncertu w znakomitym humorze. Kto nie był, warto, by zajrzał w sobotę. Jak wspomniałam, dla każdego coś miłego, dla mnie tym razem Debussy. Nie grano tu tego utworu 22 lata.
A przy okazji rozumiem, że dzisiaj w Operze w Warszawie wystawiano Aïdę. Ciekawa jestem czy też sala była pełna!
Pozdrawiam.
@Dorota Szwarcman 8 grudnia 2023 22:44
Nie napisałam nic ponad to, co jest powszechnie znane…
A to się twórcy filmu przeliczyli… mało kto na ich film pójdzie. Skoro magnesem nie będą nieznane do tej pory nagrania czy niewidziane filmy z koncertów, a tylko powszechnie znane małżeńskie i pozamałżeńskie szczegóły. Kogo to zainteresuje? (tu powinien być emotikon wyrażający połączenie kpiny ze smutkiem)
Myślę, że przy wyborze Yannicka dodatkowym atutem (choć zapewne znacznie mniej znaczącym od atutów muzycznej natury) mogła być niehetoronormatywna erotyczna orientacja – z którą Kanadyjczyk się bynajmniej nie kryje. Gdyby film powstał dawniej, pewnie wzięliby Jimmy’ego Levine’a… Skądinąd wszyscy trzej obok dyrygowania parali (parają) się też profesjonalnie pianistyką.
Ciekawe swoją drogą, czy ten film sprawi, że zacznie się głośniej mówić również o najciemniejszej stronie L.B., czyli krzywdzeniu przezeń dzieci…
@60+
„Ja z żoną jeszcze jakoś sobie damy z tym radę. Ale najgorsze, że słuchały tego też dzieci”. Już mi się sensacyjne nagłówki generują w głowie xd
@PK
Rzeczywiście, program prawie jak adwentowe czekoladki – czas też się zgadza, można popróbować tego i owego, a wszystko jak najbardziej przyjemnościowe, obydwaj panowie showmani trochę, jest to pomysł na weekend. Będę namawiał zatem, żeby przyjaciele poszli! A powiem Pani, że zachwycony jestem Nordosten: właśnie tytułową częścią. Kapitalna jest. Już z pięć razy słuchałem.
Z wielu względów mogli też wziąć innego dyrygenta i pianistę – Michaela Tilsona Thomasa – choć akurat ten ma już swoje lata.
@ ścichapęk – prawdę mówiąc, o dzieciach nie słyszałam. Z własnymi miał serdeczne kontakty, im się też ten film podoba.
@ Zympans – bardzo się cieszę! Uwielbiam Kagla. A już się niestety o nim zapomina. Wybitna postać.
Michael Tilson Thomas, z tego co mi wiadomo, jest bardzo poważnie chory. Już nie prowadzi naszej orkiestry w San Francisco, ale czasem jeszcze występuje (chyba kiedy może).
Córka Bernsteina opublikowała nie tak dawno swoje wspomnienia z rodzinnego domu. Z tego co pamiętam, tam nikt nie miał łatwego życia w tej rodzinie. O krzywdzeniu dzieci przez LB też nie słyszałam. Czy chodzi o jego własne i to podwójne życie? Trudna sprawa.
Słyszałem o chorobie MTT – ale on przynajmniej żyje i kiedyś był z L.B. bardzo blisko, nie tylko muzycznie.
Nie, chodziło mi o chłopców poniżej prawnie dopuszczalnego limitu wieku, niespokrewnionych.
@Dorota Szwarcman prawdę mówiąc, o dzieciach nie słyszałam
Tu bardzo stare (29 June 2018) „z lotu ptaka”:
https://www.dailymail.co.uk/news/article-5899063/TOM-LEONARD-Leonard-Bernsteins-reputation-survive-daughters-unsettling-book.html
…chyba widziałam i mniej plotkarskie źródła (a też wcześniejsze) — dziś na szybko…
No hardkorowy tatuś, nie da się z takim wytrzymać, ale z tego wynika, że nie miał skłonności pedofilskich, tylko, hm, baaardzo specyficzny sposób bycia.
Już widzę, że do kina na Maestro nie pójdę, poczekam do 20-go na streaming z pilotem w ręku gotowym do interwencji.
Komiczną niemoc aktorów odgrywających rolę zawodowego muzyka „wywąchają” jedynie alchemicy czyli środowiska wtajemniczone, reszta odbiorców będzie tylko kręciła głowami: czego mądrale znowu się czepiają?
Pamiętam liczne produkcje z łabędzimi pląsami „grających” na instrumencie gwiazd filmowych. Nawet najlepszym, ot chociażby Blanchett rześko dyrygującej w Tar, nawet przy dobrych chęciach oraz po wieczorowym kursie dyrygentury, zdarzyło się upiec zakalec. Są też chwalebne wyjątki – np. perfekcyjna gra Malka, o którym wspomniał kolega GP.
Trudno jest zrozumieć, dlaczego noszonym w lektyce reżyserom tak często nie chce się odrobić pracy domowej. Używają do pewnych scen dublerów, dlaczego nie wpadną na pomysł zatrudnienia profesjonalnych muzyków oraz cudu techniki cyfrowej w tym samym celu?
Coraz częściej zauważam też problem kulturowy generacji X oraz Y, przejawiający się nikłym zainteresowaniem muzyką wymagającą od słuchacza nieco wysiłku. Jest za to akceptacja potopu g..nianej muzyki w domu, w sklepie, na plaży, w restauracji czy nawet jako środka nasennego. Praktycznie, bez ciągłego łomotu nie da rady przeżyć jednej chwili. Trend ten przenika również do filmu, w rezultacie nawet produkcje National Geographic o zwierzątkach muszą mieć stały podkład g….- muzyczny oraz płomienne wybuchy między sekwencjami, podtrzymujące krótki „attention span” odbiorców.
Przychodzi mi też na myśl „Oppenheimer”, który teoretycznie mógłby być b. dobrym filmem. Został zaszlachtowany przez reżysera Nolana nawozem dźwiękowym, bez ładu i składu ciągnącym się przez prawie 180 minut tejże produkcji. Podczas gdy jakiś Brahms męczył się nad jedną symfonią przez 21 lat, to 39-letni L Göransson, muzykę do tego filmu wykreował w ciągu jednego dnia, chwaląc się tym publicznie.
Co niewątpliwie sprawę wyjaśnia. Nie jestem tylko pewien, czy kompozytor Göransson miał pełną świadomość, że jego dzieło ma być podkładem do Oppenheimera a nie do drugiej części filmu Przygody Batmana.
P. aka.cia- Brutalne, ale świetne podsumowanie tego fenomenu.
Nie wiemy co nam jeszcze wygeneruje ta Gen. X i Y. Na razie to trudno jest mieć nadzieję.
Relacja z oratorium Haendla wczoraj w San Francisco:
Świetny chór, soliści (szczególnie pan bas-baryton), mezzo-sopran i oboje (instrumenty) były fantastyczne.
Jako ciekawostka, podam Państwu, że kiedy chór śpiewa Halleluja pod koniec II części, cała sala wstaje. Z tego co wiem, to jest to tradycja tylko amerykańska. Podobno na premierze w Dublinie, król (Jerzy II?) tak był wzruszony podniosłym chórem, że aż wstał. A że nie wypada siedzieć, jak król stoi, to i wszyscy wstali.
Pozdrawiam.
Berkely specjal,
Jest na szczęście promyk nadziei, gdyż nasze kochane Zetki odkrywają odziedziczone po dziadkach b-boomers atawizmy, m.in zauroczenie dobrą jakościowo muzyką
@aka.cia
Zabawne. A te światłe generacje poprzednie nie przewidziały, że jak się nie będzie regulowało technologii, to amerykańskie korporacje rozregulują dzieciom ośrodek nagrody w mózgu, co? To z tej mądrości zapewne.
Urocze też jak potem jeszcze komentują degrengoladę wśród młodzieży samemu scrollując Netflixa xd
A wisienką na torcie „odkrycie” w tym wszystkim, że w gów*ianym hollywoodzkim wakacyjnym hicie puszczanym w Cinema City jest g*wniana muzyka xd
Analogia z Brahmsem? W punkt. Był przecież znany z pisania muzyki filmowej w swoich czasach. Teraz to się do niej nie przykładają. Np. weźmy taką organizowaną przez SFP dyskusję z Polańskim na jego dziewięćdziesięciolecie sprzed paru tygodni: muzyka do Chinatown, dziś kultowa, była napisana w około dziesięć dni. Że też nikt nie rzucił z sali: gdzie Goldsmithowi do Brahmsa, co? Powinien był się udać w odosobnienie na rok w góry i machnąć jakąś symfonię, a co najmniej Sonatę na trio. Ale to pewnie generacje X i Y tam siedziały, może nie ma się co dziwić.
Generacje nie-X i nie-Y po prostu nam tu wyjaśnią, jak to kiedyś było. Znają się na historii kina, wykazują gustem, a w ogóle to nie one wynoszą od kilkudziesięciu lat do władzy libków pozwalających na ślepienie w smartfony na lekcjach od podstawówki. To krasnoludki.
Tylko nadstawiać dalej uszu, po te mądrości.
@Berkeley special:
O nie, wstawanie podczas „Alleluja” z Mesjasza to jest tradycja brytyjska.
A z ciekawosci, kto gral, kto spiewal? Dobrze znac nazwiska.
Ja na szczescie lece na Swieta w rejony, gdzie Mesjasza nie graja. Tzn. moze sie jakis amatorski chor expatow zbierze, ale watpie. Z orkiestra moze byc jeszcze gorzej. Moze zastapi ja pianista?
Pozdrowienia dla Sasiadki.
Do p. jrk: dziękuję za komentarz. Codziennie się czegoś uczymy, prawda? Ja właśnie w rozmowie z Brytyjczykami to odkryłam, że to my wstajemy, oni nie! Ale może tylko ci moi doświadczyli tego nie-wstawania? Dla mnie to było ciekawe, bo ile razy słyszałam Mesjasza, to było wstawanie. To było zawsze tutaj w USA. Ciekawa jestem, jakie Państwo mają wrażenia z innych miejsc, z dzisiejszego Dublina na przykład.
Jutro podam nazwiska głównych bohaterów oratorium wczoraj. Najbardziej byłam pod wrażeniem baso-barytonu, chyba reszta widowni też, bo dostał największe brawa. Dwa klawesyny. Dyrygent za jednym, grał i dyrygował. Bardzo oszczędne gesty, z których przebijała skromność i jakby wielkie uznanie dla tego wielkiego, teatralnego dzieła. Wielki szacunek dla muzyków i chóru, to się po prostu czuło. Sala udekorowana bardzo dyskretnie, elegancko. Jedyne wolne miejsce było chyba obok mnie!
Może wybiera się Pan na JJO (to jest chyba w ramach Cal Performances) w 2024?
Życzę wspaniałych podróży, szerokiej drogi. Ja spędzam święta na miejscu. Olbrzymia choinka stoi jak zwykle na Union Square. Acha: część budynków w Civic Center podświetlona na niebiesko! Wszystkim Państwu którzy teraz obchodzą święto świateł i smażą placki – oby oliwy wystarczyło na więcej niż 8 dni!
Pozdrawiam.
Dzień dobry 🙂 W Polsce też niektórzy wstają przy Alleluja ze snobizmu. A jak wstają niektórzy, to już potem cała sala. W ogóle coraz łatwiejsze to wstawanie się zrobiło…
Dzięki za życzenia, placki jadłam wczoraj, dość oryginalnie przyrządzone przez mojego szwagra, który jest w naszej rodzinie w tej sprawie specjalistą (pieczone, ani śladu tłuszczu, ziemniaki zmiksowane na gładko).
Widzę, że jakiś konflikt pokoleń się tu odbywa. Niepotrzebnie – po obu stronach jest kawałek racji. Tyle że nie warto uogólniać i obrażać się nawzajem 🙂 Spadek jakości muzyki filmowej widzę od dawna, zamiast Brahmsa należałoby podać przykład z Ericha Korngolda czy Bernarda Herrmanna, oni naprawdę porządnie pracowali nad swoją muzyką. Upadek jest kwestią systemową, bo sam proces powstawania muzyki w Hollywood stał się produkcją taśmową, jeden pisze tematy, drugi instrumentuje, trzeci opracowywuje – już wówczas, gdy Kilar czy Krzesimir Dębski pisali swoje partytury, Amerykanie byli zaszokowani, jak to, jeden facet robi wszystko, gdyby tak było na stałe w Hollywood, to iluż ludzi straciłoby pracę. Przecież na tym polegał oscarowy sukces JAP Kaczmarka: on naszkicował temat, napisał i zinstrumentował Herdzin, a zagrał Możdżer i wszyscy zachwyceni. A za chwilę i tak wszystko będzie robić AI, dobrze tylko byłoby, gdyby podano jej bardziej wartościowe wzory 😛
Zaraz jadę do Bytomia przekonać się, jak tam Opera Śląska po remoncie. Nie było mnie tam kilka lat. Mam nadzieję, że fotele w porządku 😈
A za chwilę i tak wszystko będzie robić AI, dobrze tylko byłoby, gdyby podano jej bardziej wartościowe wzory
Gdyby to była sprawa jeno wzorów, to wszyscy kompozytorzy pisaliby jak Bach albo Mozart. Ale nie piszą – widać trzeba mieć jeszcze odpowiednie połączenia w głowie 🙂
Na szczęście. Ale film to jest przemysł, więc i produkcja przemysłowa…
Uzupełnienia co do koncertu Mesjasza Haendla:
Nicholas Phan – tenor
Michael Sumuel – bas -baryton (dla mnie fenomenalny). Pan z Teksasu.
Dziewczyny:
Joélle Harvey – sopran
Jennifer Johnson-Cano – mezzo
Dyrygent: Jonathan Cohen
Pan Cohen grał też na klawesynie.
Pan dyrygent nacechowany był skromnością i szacunkiem dla orkiestry, chóru, solistów i publiczności.
Nie mogę nigdzie odnaleźć nazwiska organisty. Jednak zadzwonię i dowiem się jutro.
A tutaj ciekawostka: poszukując nagrań Mesjasza na Youtube, gdzie można zobaczyć zachowanie publiczności w trakcie Halleluja w różnych miejscach, zorientowałam się, że to nie jest takie proste: kamera musi uchwycić kąt z publicznością, a to nie zawsze jest pokazywane. Moi znajomi z którymi byłam to Irlandczycy twierdzący, że w Irlandii na pewno nie wstają. Co prawda, oni mają wiele przyczyn, aby załatwiać sprawy inaczej niż Anglicy!
A zatem:
Koncert w Nowym Sadzie – publiczność nie wstaje
Koncert w Sydney, Australia (Opera House) – wydaje mi się, że wstaje
Koncert w Opactwie we Francji w La Chaise – Dieu (uwaga p. Frajde, pod dyrygenturą „naszego” jurora pana Luksa): wydaje mi się, że publiczność nie wstaje. Nie mam jednak pewności bo kamera kieruje się na widownię w momencie zakończenia Halleluja – wszyscy siedzą, nie wiem kiedy zdążyli usiąść, jeśli wstali (ha ha ha). No, ale Haendla chyba za bardzo we Francji nie lubili, jeśli dobrze pamiętam. Tutaj link do tego ostatniego koncertu:
https://m.youtube.com/watch?v=ZtrIpTUbtc8&t=22s&pp=ygUTVmFjbGF2IGx1a3MgbWVzc2lhaA%3D%3D
Moim zdaniem jest fantastyczny. Bardzo polecam Państwu to wykonanie, jeśli Mesjasz Państwa interesuje.
Pozdrawiam.
@ Berkeley special
Bardzo dziękuję za „Mesjasza” z Luksem! Cieszę się, że się Pani tak spodobał i to mnie dodatkowo zachęca. Mam nadzieję, że uda mi się posłuchać wkrótce tj. przed Oratorium na Boże Narodzenie Bacha 🙂
Byłam w Warszawie w FN na jednym „Mesjaszu” kilkanaście lat temu i prawie cala sala wstała.