Bal w bombonierce

Sala Opery Śląskiej po remoncie nadal wygląda jak bombonierka (ale nowa) i ma mniej miejsc – siedzących 391 (plus jaskółka na stojąco). Scena zyskała maszynerię i obrotówkę, ale wciąż jest mała, więc w Balu maskowym Verdiego wspomagano się iluzją.

O widowni tu nie zapomniano – przebudowano ją całą, siedzi się bardzo wygodnie, nie wiem, jak na parterze, ale na balkonie bardzo dobrze wszystko słychać.

Pierwsza poremontowa premiera odbyła się wczoraj, ale mogłam dojechać dopiero dziś, na drugą obsadę, która również była interesująca. Co da się powiedzieć o samym spektaklu, to to, że reżyserka Anna Wieczur zrobiła go całkowicie klasycznie, bez kontrowersji. Efektownie wypadło tło, na którym akcja się rozgrywała, w którym dużą rolę grały projekcje przedstawiające pałacowe wnętrza lub pejzaże z użyciem efektów iluzjonistycznych.

W dzisiejszej, drugiej obsadzie błyszczeli zwłaszcza panowie. Króla Gustawa grał Matheus Pompeu, dobrze nam znany jako Jontek u Fabia Biondiego, który trafił tu, ponieważ w 2019 r. wygrał Konkurs im. Adama Didura. Jak zawsze był pełen emocji, co może trochę w ostatnim akcie odbiło się na jego intonacji, jednak była to przekonująca kreacja. Znakomitą przeciwwagą dla niego był młody baryton Mateusz Michałowski – jego Renato miał w sobie powagę i godność; o ile emocje Gustawa były na wierzchu, to Renata stopniowo się uzewnętrzniały w sposób efektowny, jako że ma on naprawdę kawał głosu. Szkoda, że nie mogę tylu dobrych rzeczy powiedzieć o Wioletcie Chodowicz, którą głos czasami wyraźnie zawodził (może to było incydentalne), a rola przecież była całkowicie w jej typie, nie tak jak Turandot z zeszłego roku z Krakowa. Z pobocznych ról bardzo sympatycznie wypadła Marta Huptas jako paź Oskar, nieźle również Anna Borucka jako wiedźma Ulryka. Istotną rolę odgrywa choreografia Izadory Weiss, która wprowadziła do spektaklu motyw grupy – jak to zostało określone przez reżyserkę – Czarnych Postaci – Cieni, które pojawiają się po raz pierwszy w scenie z Ulryką, później na cmentarzu, w scenie ciągnięcia losów i wreszcie na fatalnym balu. Całość bardzo porządnie poprowadził Tomasz Tokarczyk. Trochę się tylko zastanawiałam, czy pewne niezgodności intonacyjne między solistami a orkiestrą (pod koniec) nie wynikały może z tego, że nie bardzo się słyszeli: kanał jest dość głęboki.

Właśnie sprawdziłam – ostatni raz byłam tu ponad 6 lat temu. Był to zupełnie inny moment w dziejach tej opery, z wielu powodów. A przedtem jeszcze wbił mi się w pamięć Ubu Rex z 2016 r., z obecnością kompozytora. Jaki to był wówczas moment w historii Polski – wiadomo, na szczęście na pytanie postawione na początku tego wpisu od jutra będzie można, miejmy nadzieję, dać wreszcie optymistyczną odpowiedź. Nawiasem mówiąc, Ubu ma zostać wznowiony. Niech będzie przestrogą.