2 + 2 + 2 = 3
Trochę dziwna ta arytmetyka, ale tak właśnie było w FN na dzisiejszym koncercie z serii Scena Muzyki Polskiej.
Dokładnie: duety altówka z wiolonczelą, dwoje skrzypiec i skrzypce z wiolonczelą, a w sumie – po prostu trio wspaniałych muzyków. Wciąż się coś nie zgadza? To dlatego, że Katarzyna Budnik grała nie tylko na altówce, ale też w jednym z utworów Henryka Mikołaja Góreckiego – na skrzypcach. W rzeczywistości to był jej pierwszy instrument, ale ostatecznie wybrała altówkę, ponieważ zakochała się w jej brzmieniu.
Pozostali członkowie tego tria to również znakomici soliści: skrzypek Jakub Jakowicz i wiolonczelista Marcin Zdunik. Program ułożyli głównie z dzieł tegorocznych jubilatów, z wyjątkiem Tria op. 10 Józefa Kofflera (1896-1944). Z tym, że Witold Lutosławski był przedstawiony najskromniej – jedynie Bukolikami w wersji autorskiej na altówkę i wiolonczelę.
Najciekawiej zaprezentowano Góreckiego. Po żadnym z dwóch wykonanych utworów nie można by się spodziewać, że ten sam kompozytor napisał Symfonię pieśni żałosnych. Sonata na dwoje skrzypiec to dzieło studenckie z 1957 r.; zawiera rytmy jak w neoklasycznych utworach, natomiast muzyczna zawartość jest dużo ostrzejsza, dysonansowa, zadziorna. Z kolei Elementi per tre archi, czyli pierwsza część z cyklu Genesis (pozostałe części to Canti strumentali na 15 instrumentów oraz Monodram na sopran, perkusję i kontrabasy), to utwór zaledwie o pięć lat późniejszy, a jakże inny – muzycy są umieszczeni daleko od siebie nawzajem, a to, co grają, przypomina najbardziej awangardowe utwory Pendereckiego. Jedno, co łączy oba utwory, to intensywna energia, którą muzycy świetnie oddawali; skrzypek zwłaszcza grał z intensywnością metalowca, jeszcze go w takim repertuarze nie słyszałam.
Penderecki był reprezentowany dziełami późniejszymi: Chaconną in memoriam Giovanni Paolo II w wersji na skrzypce i wiolonczelę (autorskiej) i Triem z 1991 r., w którym pobrzmiewają echa pisanego właśnie Ubu. To właśnie Trio zagrane zostało na koniec tak efektownie, że publiczność zerwała się do stojaka, co po koncertach z tego typu repertuarem wcale się tak często nie zdarza. W środku programu, jak już wspomniałam, było jeszcze Trio op. 10 Kofflera z 1927 r. Pierwszy polski dodekafonista miał ten talent, że umiał pisać w takim stylu, że trudno się domyśleć, że dany utwór oparty jest na serii; tak jest właśnie w tym wypadku.
I znów muszę to powtórzyć: szkoda, że w programie nie ma omówień utworów. Skoro to ma być promocja muzyki polskiej, to może dobrze byłoby, gdyby publiczność mogła się o tych utworach coś dowiedzieć?
Komentarze
Posłuchując sobie Tria z 1991 r., ale i pozostając w kontekście recenzji „Maestra” spytałbym czy może ktoś coś wie o takim francuskim miniserialu jak „Philharmonia”? Tak mi się skojarzyło, że należy spytać, jak już tyle było narzekania na dyrygowanie Coopera!
A dlaczego o to pytam. Otóż Koreańczycy zrobili właśnie swoją wersję o nazwie… „Maestra: Strings of Truth”. Pierwszy odcinek, jak widzę, miał kapitalną oglądalność. To też tak a propos edukacji muzycznej, magazynów z poradami dla nieprofesjonalnych pianistów i tego całego klimatu: jak się inwestuje w szkolnictwo, dba o prestiż dziedziny, to potem i podaż jest. To nie jest też przecież pierwszy ich serial o artystach, czy nawet konkretnie muzykach lecący w prime time w weekend. Polskiego sobie nie przypominam, gdzie są te nasze aspiracje… Choć może to nawet lepiej, patrząc na różnicę jakości. Dźwięk, jego montaż, muzyka, są tam akurat przeważnie na b. wysokim poziomie. No w każdym razie. Ciekawe czy pierwowzór francuski był wart grzechu, ta cała „Philharmonie”, nic o tym nie słyszałem. No i czy znów nie będzie jakiego wymachiwania rękami bez ładu i składu! (Bo to że nie będzie ironii, że będzie zupełnie bez żadnych oporów łzawo: to jest niemal pewne, ale już pod koniec 2023 chyba większość z nas wie czy trawi k-dramy czy nie).
Mam w rodzinie wielbicieli k-dram, ale sama nie oglądam i nie znam. Trochę z braku czasu. Odnoszę wrażenie, że muzyka, także klasyczna, jest ważniejsza dla nich niż dla nas. Nie dziwi więc powodzenie tam tego serialu.
Ciekawostka. Znalazłam trailer francuskiego oryginału z 2019 r.: https://www.imdb.com/title/tt7707100/?ref_=vp_close
Wygląda na to, że temat dyrygentek był modny jeszcze przed Tár.
Ano właśnie. Ten trailer rzeczywiście podobny do koreańskiego, (czy raczej na odwrót), miejscami 1:1, w trochę lepszym guście. Ależ to by była gratka, rewolery, dyrygowanie, miłości. Co jakiś czas wchodzę już nauczony tutaj na tego klasycznomuzycznego plotka: slippedisc, a tu jeszcze romanse w filharmonii ze zbrodnią w tle: to by była zupełna rozpusta.
Ogólnie wiele rzeczy modnych dzisiaj było popularnych dawno dawno, jest to dla filmowców o tyle łatwe, że publika nie ma w zwyczaju dłubać samemu, tym bardziej w starszym kinie. Zatem nie zawsze trzeba się aż tak zwierzać, co było „inspiracją”.
No tak, K-Dramy to o tyle specyficzny też format, że są tam oglądane do czy po kolacji, zatem przeważnie mają po 12 czy 16 (prawie) godzinnych odcinków, (czasem sztucznie dzielonych na pół, żeby móc zrobić przerwę reklamową). Zatem to faktycznie duża inwestycja czasowa. No i też przez to trudno żeby miały taki autorski mówiąc pretensjonalnie posmak jak niektóre rzeczy dostępne na HBO, Amazonie czy mocne tempo. Tomasz Raczek w recenzji swojej pierwszej K-Dramy w życiu (Crash Landing On You) też właśnie dał się tym zaskoczyć w połowie, ale że już się wciągnął, to już na tych 16h przystał. Jak ktoś lubi to uczucie cringe’u, że wszyscy ci piękni ludzie na ekranie ciągle płaczą i się przepraszają za rzeczy, na które nie mieli wpływu, to takie 16h to przeważnie TYLKO 2h za długo. No, może 3.
Dla mojej rodziny (i zaznaczam, starszej jej części) to nie jest cringe, tylko wyraz milszych obyczajów niż w Polsce 😉 Można sobie pomarzyć, że żyje się w takim świecie, w którym ludzie się nawzajem przepraszają, a nie w świecie brutalnego chamstwa i pogardy.
To absolutnie nie miało być oceniające sformułowanie. Ja to np. lubię. Tzn. życia sobie nie wyobrażam bez ironii, której tym serialom przeważnie brak czy w ogólnym wydźwięku czy w świecie przedstawionym, (czasem ewentualnie jakaś postać się zdarzy sarkastyczna, ale całość jest zazwyczaj serio), i w ogóle seriali nie trawię, z jakich to powodów głównie jednak oglądam inne rzeczy, ale świetnie rozumiem sentyment do takiego, w tym sensie rzeczywiście innego, świata: też poza przepraszaniem, kłanianiem się, brakiem nachalnego ekstrawertyzmu (oj wolą w tych serialach Brahmsa, Schumanna i Chopina od Liszta, oj wolą), jest tam ta bajkowa miłość, czyli od pierwszej minuty znany happy end, (w pakiecie z obowiązkowym zawodem miłosnym, z którym ktoś trzeci sobie jednak radzi), na jakie to historie te jakościowe seriale amerykańskie czy europejskie, eksploatujące raczej niewygodne strony naszych relacji, zrobiły chyba ostatnimi laty swoim naturalizmem potrzebę u widzów. Tak strzelam? W każdym razie u mnie tak. No i też jest to świat czysty, czystych ulic, gdzie zdejmuje się buty przed wejściem do domu, (a nie tylko o to pyta), w którym pociągi się nie spóźniają, gdzie jest najlepsza ochrona zdrowia na świecie i takie tam. Jak mnóstwo czasu spędzam oglądając amerykańską klasykę, to zawsze zachodzę w głowę: jakim cudem Amerykanom udało się nam wmówić, że te zaśmiecone, dziurawe, często po prostu podłe ulice Nowego Jorku lat 70. czy 80., pełne zaczepiających protagonistów podejrzanych osób, są niezbędnym elementem pejzażu rzekomo rozwiniętego kraju? Jakim cudem? W tym roku zmarł William Friedkin, robiłem sobie z tej okazji powrótkę kapitalnego Francuskiego Łącznika właśnie chwilę po obejrzeniu jakiejś K-Dramy, i po prostu nie mogłem uwierzyć w to, że za pierwszymi dwoma seansami widziałem ten syf jako „malowniczy”.
No a też jak też już tak spamuję, to dodam jeszcze swoją obserwację w temacie, bo gdzie by indziej:
jest taka K-Drama, o cokolwiek humorystycznej nazwie: „Do you like Brahms?”, z 2020 r. Dużo można o niej mówić, na pewno ciekawa o tyle, że główną bohaterką jest niestety nieutalentowana skrzypaczka, co jest tym smutniejsze, im bardziej widzimy, jak lubi na skrzypcach grać, mimo że wie, że jej to nie wychodzi. Ogólnie mi się to strasznie ciężko oglądało, depresyjne jak cholera. Ale nie w tym rzecz. Drugi z bohaterów, z kolei świetny pianista, jest nam przedstawiony jako laureat drugiego miejsca w… Konkursie Chopinowskim, w którym jednak nie przyznano miejsca pierwszego. Co się za nim ciągnie, a zaczyna dotykać szczególnie, gdy w kolejnej edycji jego rodak zdobywa miejsce pierwsze. W jego rozmowach na ten temat z, cokolwiek śliskim, profesorem, kilkukrotnie wraca motyw tego, że zdaniem profesora nie jest on tak zdolny, jak jego zwycięski kolega, więc musi zawsze w konkursach cyzelować, mierzyć wszystko, żeby walczyć o jak najwięcej 7 i 8 na 10, a nie grać tak jakby chciał i zdobyć kilka 10/10, ale ryzykować, że spadnie w klasyfikacji. No i czy to nie kojarzy się trochę, nie że 1:1, tu nie ma pełnej analogii, ale jednak trochę z przypadkiem Kate Liu i Seong Jin-Cho? Ona z szeregiem omsknięć, ale największą liczbą dziesiątek, owacją na stojąco. On perfekcyjny, choć nie chwycił tak za serca. (Zresztą jego album, „The Wanderer” oczywiście na biurku naszych bohaterów, żeby nie było. (Yeol Eum Son też tam była „lokowana”, akurat jej płyta z Schumannem)).
No, trochę sobie widzę popisałem. A mógłbym więcej, bo cały ten dziwaczny tytuł, „Do you like Brahms?”, wynika z tego, że mamy w centrum trójkąt miłosny między muzykami, który rzekomo miałby przypominać ten Roberta, Clary i Johannesa. Nie znam ich historii, aż wstyd, ale nawet jeśli została podkręcona przez scenarzystów, to rzeczywiście trudno o bardziej dramatyczną oś fabuły, trójka bliskich przyjaciół, skrzypaczka, wiolonczelista i pianista, pierwsza dwójka zaręczona, ten ostatni od zawsze w niej zakochany, ale od zawsze też niedający po sobie tego poznać. No takie tam 🙂 to jest na youtube, ale chyba z powodu praw autorskich z jakąś inną ścieżką dźwiękową, wersja oryginalna na Viki.com. Nie żebym polecał, ma zresztą wszystkie wady K-dram. Po prostu uznałem, że może kogoś zaciekawić, że właśnie w takich zwykłych serialach, może być o naszym Konkursie, co się u nas przecież w ogóle nie przebija.
No, z tym „trójkątem” Schumannów i Brahmsa było jednak troszkę inaczej: Brahms mógłby być synkiem Schumanna (i trochę taki ojcowsko-synowski kontakt między nimi był), Clary już nie, bo była młodsza od Roberta o dychę, ale też od Johannesa była te paręnaście lat starsza. Młody się być może w Clarze podkochiwał, dowodów na to ani na jakieś romanse nie ma, choć tak się przywykło mówić. Miał też parę innych miłości w życiu, o ile dobrze pamiętam, zalecał się też do jednej z córek Schumannów, ale spotkał go zawód, tak jak w innych przypadkach. Z Clarą przyjaźnili się serdecznie do końca życia (on zmarł zaledwie rok po niej), podsyłał jej swoje nowe utwory, które przyjmowała entuzjastycznie. Miała w sumie ciężkie życie i ta przyjaźń ją wyraźnie moralnie wspierała – to tylko jest pewne.
Super ciekawe! Nie no ale skoro takie domysły były, że Johannes się w Clarze podkochiwał, to chyba wystarczy, żeby ów ukrywający swoje uczucia do narzeczonej przyjaciela koreański pianista na pytanie „czy lubisz Brahmsa” odpowiedział naszej głównej bohaterce, wchodzącej z zewnątrz w tę, nieznaną dla siebie, sytuację, „nie”. Bo po prostu mu się mogło źle kojarzyć. To nawet nie aż takie naciągane, jak się spodziewałem.
Brahmsa nie, ale grywał za to inne rzeczy:
Zawsze płaczę jak bóbr jak sobie odświeżam tę scenę. Wzruszający, przynajmniej dla mnie, mashup, bo oczywiście dla niektórych over-sentimental. Ale też edukacyjny w sumie, że tak w ogóle można. Może Pani zresztą powiedzieć rodzinie, że ma tu fana Park Eun-bin na blogu, będą wiedzieć, o co chodzi. Właściwie to od niej się zaczęło u mnie oglądanie tego gatunku. Mashup jest na początku:
https://youtu.be/nKu4zg4CPQw?si=8JmU4AZ104Hkg5St
A na temat Brahmsa i w ogóle całej tej trójki z przyjemnością bym coś poczytał więcej. Tylko że nie znam niemieckiego, musiałoby być po angielsku.
Actus Humanus trwa już od wczoraj, a PK nie ma ..
Przyjeżdżam dopiero jutro, dziś mieliśmy kapitułę Paszportów, więc nie mogłam się ruszyć. A zatem do zobaczenia w Gdańsku 🙂
Do zobaczenia
A ja się ruszyłem i wszedłem tutaj by sprawdzić czy rozwiązałem równanie poprawnie czytając tylko tytuł 🙂 który mnie zaciekawił 🙂
…..
Pozdrowionka
Właśnie dzwonią osiem razy w Pueblo
Tak, brakuje PK w Gdańsku… Ale Frędzelków nie. Wczoraj nawet @Jakób się pojawił, bo został po koncercie Bruce’a Liu w FB i @Nowowiejskiej pomachałam 🙂 . Ale i my w wersji okrojonej w stosunku do poprzednich lat.
Wczoraj dzień całkowicie włoski. Mogliśmy wybierać między dwoma tenorami (Pino do Vittorio, Marco Beasley), regionami (Kalabria, Sycylia, Kampania) i to wszystko w przepięknych gdańskich wnętrzach. Może to nie dla wszystkich ma znaczenie, ale dla mnie słuchanie muzyki w Dworze Artusa, gdy mam świadomość, że i przed wiekami tu muzykowano, ma wyjątkowe znaczenie i wzmaga moje przeżycia. Oczywiście muzycy nie grają obecnie na antresoli, jak dawniej, tylko w głównej przestrzeni, która kiedyś zarezerwowana była dla elit mieszczańskich (muzycy z antresoli mieli nawet swoje własne wyjście, by się klasy nie mieszały). Mam nadzieję, że nic nie pomieszałem, ale tak to było wśród gdańskich bractw, do których Dwór Artusa należał.
A Ian Bostridge nie dojechał. Miałam sprawdzić, czy inne koncerty też odwołał, ale co to właściwie zmieni. Tylko trochę późno jednak o tym poinformował (dzień wcześniej, jak przedstawił to nam Jacek Hawryluk). Naprawdę niewiarygodne, że Marco Beasley w ciągu jednego dnia zechciał i dał radę tu przyjechać. Inny to śpiewak niż Pino do Vittorio, który rozentuzjazmował publiczność popołudniu w Ratuszu Staromiejskim, bardziej intymny, skromniejszy, wchodzący w kontakt z publicznością. Artus był może trochę za dużą przestrzenią dla niego, ale i tak bardzo mi się podobał. Śpiewakom na obu koncertach towarzyszyli oczywiście muzycy, na popołudniowym Laboratorio’600, a na wieczornym Capella Neapolitana. Wszystko w gronie przyjaciół, jak to sami muzycy mówili o sobie, wymieniając się na koncertach, słuchając sieibie nawzajem. Oczywiście całe to małe zamieszanie i ta kreatywność związana była z tym, że wieczornym koncert z powodu nieobecności Bostridge’a trzeba było całkowicie zmienić, ale dzięki temu było bardzo autentycznie włosko w świątecznym, pięknie przystrojonym Gdańsku.
Może jeszcze dodam, bo jestem na bożonarodzeniowych edycjach tego Festiwalu od początku (choć nie każdego roku), ale widzę ogromny rozwój. Jest oczywiście wiele twarzy, stałych bywalców, których zna się z widzenia, ale myślę, że jest też wiele osób przyjezdnych. Myślę, że może się to też wiązać z powstającą w Polsce tradycją odwiedzania jarmarków świątecznych. Ten gdański z roku na rok się powiększa, a w zeszłym roku został przez internautów wybrany drugim najpiękniejszym w Europie, po Budapeszcie (48 tys. głosów). Myślę, że to trochę na wyrost i być może duży tym udział lokalnych patriotów, co nie zmienia faktu, że z roku na rok obserwuję w tym czasie w Gdańsku coraz większe tłumy. I myślę, że część tych osób może łączyć te wydarzenia.
To ja dodam jeszcze jedno – w Ratuszu Głównomiejskim właśnie otworzyła się wystawa Olgi Boznańskiej. Pięćdziesiąt obrzów ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie. Z Krakowa ich nie znam, poza tym część jest na pewno z magazynów – nie wystawianych na co dzień. Mam nadzieję, że uda mi się też i na tę wystawę dotrzeć (jest do maja).
Dzięki za wieści z Gdańska. Niedługo dołączam. 🙂
Jeszcze do Zympansa w kwestii koreańskich wyciskaczy łez. Właśnie widziałam się z moimi koreolubami i dowiedziałam się, że mają tam zwyczaj tytułować swoje seriale tytułami książek z literatury europejskiej. Nie muszę chyba dodawać, że seriale z książkami nie mają nic wspólnego 😉 Tak więc Do you like Brahms to całkiem świadome podebranie tytułu książce Françoise Sagan Aimez-vous Brahms 😆
Aha, i jeszcze ich fascynuje, że w tych serialach faceci płaczą rzewnymi łzami i że kobiety upijają się bardziej niż mężczyźni, którzy biorą wtedy je na plecy i zanoszą do domu 😯
Do p. Zympansa: jest taka książka pt. Duet. Autorką jest Elisabeth Kyle, szkocka pisarka. Książka dotyczy duetu Clara Wieck-Robert Schumann. Z tego co pamiętam ciągnie historię do samego końca, zatem zapewne i Brahms tam się pojawia. Czytałam bardzo dawno i dowiedziałam się mnóstwa szczegółów z ich życia. Ojciec Clary bardzo nie chciał jej małżeństwa z Robertem – miał dla niej inne plany (muzyczne).
Pozdrawiam.
@PK
A to nawet urocze. Jeszcze za mało ich oglądałem, żeby to zauważyć. Widzę, że w adaptacji „Aimez-vous Brahms?” grała Bergman i Perkins – rok po Psychozie. O mamo. Ostatnio przypominałem sobie z nim Crimes of Passion Kena Russella, (o którego filmach w jakimś sezonie ogórkowym można by popisać na blogu, ale to taki luźny pomysł), zobaczyłbym i to.
Ale i co do pozostałych spostrzeżeń Pani rodziny – pełna zgoda. Ale też i poza tym wszystkim, co już pisaliśmy, to jednak ta tak istotna rola muzyki mnie ostatecznie w tym wszystkim najbardziej urzeka. Jak teraz spojrzałem: na sześć K-dram, które widziałem, trzy były wprost o muzyczkach! Nie dość, że się z nich wielu rzeczy sam dowiaduję, to jeszcze muzyka tam jest po prostu słuchana, pokazywana jako cel sam w sobie, coś wspaniałego.
Nie mam z kim o tym gadać, to aż wrzucę tutaj scenę z jeszcze innej dramy, (przy której sam, jak ci faceci, sobie popłakuję), a mianowicie, „jak Zympans dowiedział się o tym, że Eric Satie pisał… piosenki”! I jacy oni piękni… I na koniec, co ona do niego mówi: również nie takie typowe dla naszej tu kinematografii 🙂
https://youtu.be/0CMKB989z-Q?si=cIl64D730iqtrGrr&t=787
a tu nawet ktoś się pofatygował, żeby wyciąć pojedynczą scenę, w której znów słuchamy tej samej piosenki Satiego, ale już w innym kontekście. Od obejrzenia tego serialu, rozpoznam ją zawsze i wszędzie, nauczony przez główną bohaterkę razem z głównym bohaterem, dosłownie, ona mu mówi, czego ma słuchać, całkiem to miłe:
https://youtu.be/Jym5Sj2c7_Y?si=D33xGCojXKRMVGTL
@Berkeley
Dziękuję za polecenie. Ale to jest fabularyzowane? Nie słyszałem nic ani o autorce, ani tej książce. Ale spróbuję się rozeznać! Nie widzę tylko nowych wydań niestety…