Lutosławski i jego Europa

Inauguracyjny koncert festiwalu Łańcuch XXI w wykonaniu Orkiestry Polskiego Radia pod batutą jej szefa Michała Klauzy zawierał dzieła kompozytorów, którzy żyli w czasach głównego bohatera festiwalu.

A że Lutosławski żył 80 lat, rozrzut mógł być dość duży. Każdy z pięciu festiwalowych koncertów, tradycyjnie już w Studiu im. Lutosławskiego, o programie ułożonym i w tym roku przez muzykologa Marcina Krajewskiego, zawiera utwór patrona w kontekstach zwykle bardzo ciekawych. Przy okazji poznajemy też dzieła nieznane lub rzadko wykonywane.

Tak było i dziś. Nie pamiętam, żebym kiedyś tu słyszała A time there was… Brittena, uroczą suitę pięciu autorskich wariacji na temat angielskich pieśni ludowych, poświęconą Percy’emu Graingerowi, wielkiemu oryginałowi, który też opracowywał angielskie melodie. Po raz pierwszy z całą pewnością (tym bardziej, że było to polskie prawykonanie) słyszałam II Koncert skrzypcowy szwajcarskiego kompozytora Willy’ego Burkharda (1900-1955), który bardzo pasował do poprzedniego utworu, podobnie łagodny śpiewny i miły w słuchaniu. Co łączy te dzieła z Lutosławskim? Nie za wiele, ale w utworze Burkharda zwróciły moją uwagę liczne tercjowe pasaże, które i Lutosławski lubił.

Po przerwie wycieczka w czas późniejszy i wcześniejszy zarazem, czyli środkowa część Rendering Luciano Berio. Tak się składa, że ten utwór słyszałam już w tym miejscu dwa razy, w dwóch wykonaniach: najpierw również Radiówki, a po latach – Sinfonii Varsovii. Ten oniryczny właściwie utwór (tylko pytanie, komu to się śni, kompozytorowi czy słuchaczowi) był całkiem niezłym wstępem do Łańcucha II na skrzypce i orkiestrę, choć oczywiście wolałabym przepiękne orkiestrowe Interludium, które Lutosławski napisał właśnie w tym celu, a dokładniej – żeby je grać pomiędzy Partitą (w wersji orkiestrowej) a właśnie Łańcuchem II. Też brzmi, jakby się komuś śniło.

I teraz o soliście – był nim białoruski (ale od dawna na Zachodzie) skrzypek średniego pokolenia (rocznik 1984) Artiom Shishkov. Znakomity muzyk, gra pięknym dźwiękiem (chyba ma dobry instrument), a Lutosławskiego – wręcz z czułością (w radiowej wypowiedzi podczas przerwy powiedział, że dopiero niedawno poznał tę muzykę i ją uwielbia. To było słyszalne. Przyjęty bardzo ciepło zabisował pierwszą częścią Sonaty C-dur Bacha, którą zagrał pięknie i bardzo stylowo.

Jutro na Łańcuchu Meccore String Quartet, ale ja idę do Opery Narodowej na premierę Medei Cherubiniego.