Czy to naprawdę Medea?
Simon Stone uwspółcześnił Medeę Cherubiniego (premiera w Operze Narodowej jest przeniesieniem z Festiwalu Salzburskiego w 2019 r.). Ale przy okazji zrobił z niej zupełnie inną postać.
Nie jest to postać z mitu ani z dramatu Eurypidesa, potężna czarownica, wnuczka Heliosa, lecz po prostu zwykła zdradzona kobieta. Już na uwerturze wyświetlany jest film, w którym pokazane jest pozornie szczęśliwe życie rodzinne Medei, Jazona i ich dwóch synków. Później ona odwozi samochodem dzieci do szkoły, wraca i… widzi Jazona w objęciach blondynki. Odwraca się na pięcie i odchodzi. Banał nad banałami.
Akcja opery rozpoczyna się przygotowaniami do ślubu Jazona i Dirce (u Eurypidesa Kreuzy). Medea, jak się okazuje, jest nie tylko zdradzoną, ale też Obcą, która wypędzona przez niewiernego męża – wygląda to tak, jakby on zawinił, a ją za to ukarano – wróciła do ojczyzny (a mityczna Medea nie mogła przecież wrócić do Kolchidy). Tęskni jednak i chce być blisko niego i dzieci. Tu zrobię kolejny spojler: reżyser dopisał pomiędzy scenami monologi Medei dzwoniącej do Jazona z budki telefonicznej obok kafejki internetowej (strasznie zacofana ta Kolchida, czyli Gruzja)… W końcu Medea przyjeżdża znów (tu odwzorowanie wyjścia z Lotniska Chopina) i natrafia na Kreona, który nie chce jej wpuścić, ale ostatecznie pozwala jej na pobyt jednodniowy.
Jak widać, wszystko jest inaczej. Nie ma scen, gdy konfrontują się Medea i Jazon, pomniejszona jest rola Neris, opiekunki dzieci i przyjaciółki Medei, a już szczytem wszystkiego jest scena ślubu, która przypomina kiepski serial sensacyjny: Medea na zapleczu daje w łeb kelnerce (przy pomocy Neris zresztą), przebiera się w jej strój, wchodzi na salę, bierze nóż i morduje Dirce i Kreona, po czym ucieka z synkami – to już w kolejnym filmie. Pakuje ich do samochodu i jadą przed siebie, a ostatnia scena rozgrywa się na stacji benzynowej. Tu trochę kolejnych absurdów: jako że został zmieniony sposób zamordowania Dirce (w operze Medea wysyła jej w darze zatrutą szatę), wykreślona jest scena Neris i Medei, gdzie jest o tym mowa, i w efekcie ta druga musi odśpiewać pod rząd parę długich i forsownych arii. Ponadto wciąż nie może się zdecydować, czy zabić te swoje dzieci, czy nie, więc trzyma je w samochodzie – i gdy pojawia się tłum z Jazonem, ostatecznie dochodzi do samobójstwa rozszerzonego: Medea wsiada i truje się razem z dziećmi (prof. Monika Płatek nazywa to zabójstwem suicydalnym; nie jestem prawniczką, ale wydaje mi się, że dotyczy to raczej przypadku, gdy ktoś najpierw zabija innych, a potem siebie, a nie jednocześnie). Przypomnę, że u Eurypidesa bohaterka ucieka na rydwanie Heliosa, u Cherubiniego – zstępuje do piekieł. Tak więc zmieniony jest tu „sens moralny” w stosunku do obu tych dzieł.
Rozumiem ideę, która przyświecała spektaklowi, ale jest ona niekonsekwentna. Medea, gdy zostaje żoną Jazona, ma już za sobą parę zbrodni, a przede wszystkim zdradę własnego kraju przez ułatwienie Jazonowi zdobycia Złotego Runa. U Stone’a jest biedną dyskryminowaną zarówno ze względu na płeć, jak i obcość; w efekcie mamy stanąć po jej stronie. Ale przecież w ostatnich efektownych ariach wraca jej moc mściwej czarownicy. Nic się tu nie zgadza.
Najważniejsze jednak, że daje to pole do popisu – największe – dla Izabeli Matuły, która unosi cały spektakl i jest po prostu znakomita. Co do pozostałych ról, świetny jest też Rafał Siwek jako Kreon. Przed spektaklem zapowiedziano niedyspozycję wykonawcy partii Jazona, Hiszpana Airama Hernandeza, któremu rzeczywiście coś szwankowało, ale słychać było, że ma on naprawdę ładny głos (to trudna, wysoka partia); podobnie z Joanną Moskowicz w roli Dirce. Dobra też była Elżbieta Wróblewska jako Neris. Świetnie spisał się chór; z orkiestrą bywało różnie, jak to na premierze. Szybkie tempa, które nadawał Patrick Fournillier, mnie akurat odpowiadały, bo muzyka Cherubiniego, choć pompatyczna i dramatyczna, jest też nużąca przez swoją prostotę i schematyczność. Ale cóż, pisał tak, jak czas wymagał.
Jeszcze spektakle 24, 26 i 28 stycznia – i tytuł schodzi ze sceny. Więcej nie wróci – to wydarzenie jednorazowe.
Komentarze
Pomysł z wycięciem tekstów mówionych zniweczył cały zamysł dramatyczny spektaklu, który ogranicza się do niepowiązanych z sobą epizodów i nie zawiera niemal żadnych interakcji między bohaterami. O wielu wątkach dzieła widz się w ogóle nie dowie, a i o stopniowym budowaniu napięcia nie ma mowy.
Co do strony muzycznej, to PK bardzo wyrozumiała tym razem – z trudnej walki z wysoką tessyturą (we Francji używano niższego stroju, więc partie wokalne nie były aż tak wymagające) moim zdaniem nikt nie wyszedł zwycięsko. Najgorsze jednak było jednostajne i pozbawione emocji dyrygowanie, które pozbawiło tę muzykę większości jej wysmakowanych barw i zmienności wyrazowej.
W niedalekim Berlinie od kilku lat „Medeę” ma w repertuarze Staatsoper (widziałem z Yonchevą i Castronovo). To jednak coś zasadniczo innego pod każdym względem.
Ja miałam wrażenie, że dyrygent raczej robił, co mógł, żeby całość ogarnąć…
Jeszcze o jednej rzeczy nie napisałam – w napisach jak zwykle był kryminał. Żeby sacrifice przetłumaczyć jako poświęcenie, kiedy wiadomo, że chodzi o ofiarę… 👿
Wyjściowy materiał muzyczny po prostu słaby, muzyka nieciekawa, bez sensownego rozkładu energetycznego, do tego momentami fatalnie zorkiestrowana. Paradoksalnie najlepsze fragmenty to te, gdzie Cherubini imituje Mozarta. Biorąc pod uwagę powyższe, jak i fakt, że było kilka momentów, gdzie dyrygent nie pomógł, to Orkiestra zrobiła, co mogła.
O co chodzi z kałoburzą wokół występu Chozainowa (ort.?)
https://kultura.gazeta.pl/kultura/7,114526,30617268,rosyjski-pianista-zagra-w-polsce-wstyd-i-hanba-filharmonia.html
Bo ludzie są idiotami, i to niepoinformowanymi.
Rosjanie cały czas w Polsce występują, dokładniej rzecz biorąc – ci, co siedzą na Zachodzie. Większość z nich potępiła agresję od razu, Khozyainov akurat słownie nie, ale mieszka w Szwajcarii, do Rosji nie jeździ. Może o to ludzie mają pretensję – że wyraźnie słownie nie potępił. Ale że jest za pokojem, mówi cały czas.
Pisałam nawet o tym artykuł: https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/2223348,1,protestuja-i-graja-rosyjscy-muzycy-szukaja-przystani-za-granica-wojna-ich-zszokowala.read
Oczywiście, że nie chodzi o to, że słownie nie potępił. Ten wyścig w mediach społecznościowych, kto bardziej przeciwko jego występowi, to typowy owczy pęd randomowych współobywateli ze stanowczymi przekonaniami na każdy temat mających na co dzień kulturę w czterech literach. Nie zdziwiłbym się jakby spora część tych wzburzonych mniej czytała po polsku niż sam Khozyainov. Tym razem chyba akurat zostali striggerowani przez jednego z najbardziej zmanierowanych, mądralińskich dziennikarzy zajmujących się polityką międzynarodową, którego jakże fachową opinię podał dalej kolejny samozwańczy ekspert od czegoś tam, czym w humorystyczny sposób obaj pokazali przede wszystkim to, że nie odwiedzają FN od co najmniej tych dwóch lat. Wydaje mi się, że to nie jest warte roztrząsania, niedokształconych bęcwałów z parciem na szkło wokół nie brakuje, to nie jest też nawet specjalnie zabawne.
@mOOzyk
W żaden sposób nie mogę się zgodzić z wyrażoną w komentarzu negatywną opinią na temat (słabej) wartości dzieła Cherubiniego. To jedna z pierwszych w ogóle oper, w której tak skrajne stany afektowe (patos i desperacja) znalazły adekwatne i wypracowane odwzorowanie muzyczne. We wcześniejszych operach poważnych akcja oparta na tragicznych mitach antycznych kończyła się zwykle dla bohaterów szczęśliwie, co gwarantowali różni bogowie interweniujący w celu sprowokowania happy endu. Dopiero w czasach rewolucji francuskiej groza i nieodwracalność tragicznego losu postaci operowych doczekały się odmalowania za pomocą środków muzycznych, a wkład Cherubiniego w tej dziedzinie wydaje mi się nieoceniony (i niedoceniony przez tutejszych P.T. Dyskutantów). Dotyczy to także (a może przede wszystkim) jego instrumentacji, w której brzmienia instrumentów dętych w wielu aspektach stanowią propozycje daleko wykraczające poza normy jego czasów.
Porównania z Mozartem uznałbym za słuszne tylko do pewnego stopnia – w jego operach nie ma przecież tak skrajnych sytuacji dramatycznych jak w
„Medei” (zresztą Mozart zdecydowanie wolał gatunek opery komicznej niż poważnej). Lepszym punktem odniesienia dla podniosłego stylu operowego Cherubiniego jest chyba francuska twórczość Glucka (obie „Ifigenie” czy „Alcèste”) – takie porównanie pozwala wyraźnie dostrzec to, co miał do zaproponowania twórca „Medei” i co wniósł do dziedziny dramatu muzycznego.
Niewielu kompozytorów operowych tego czasu stworzyło dzieła na poziomie porównywalnym z „Medeą”, dlatego wypada docenić efekt pracy Cherubiniego. Choć rozumiem, że nie każdego musi to zachwycać.
@p.Dorota @Zympans w pełni się z Wami zgadzam! Jestem zszokowana tą prymitywną nagonką „ekspertów” na Khozyainova. Może jestem w mniejszości, ale nie popieram też bojkotu muzyki rosyjskiej, która nie jest własnością żadnego reżimu.