Harmonie świata

Jeden z najłagodniejszych utworów Beethovena i monumentalna symfonia Paula Hindemitha zakończyły tegoroczną edycję festiwalu NOSPR Kultura Natura.

Przed orkiestrą gospodarzy pojawił się dziś młody dyrygent – kolejny na tym festiwalu, tym razem z Wielkiej Brytanii; zwycięzca Konkursu im. Mahlera w Bambergu sprzed czterech lat. Nie pierwszy raz już zresztą w Polsce – w marcu dyrygował w NFM. Solistka, niderlandzka skrzypaczka Simone Lamsma, grała już w NOSPR jakiś czas temu; ja po raz pierwszy dziś słyszałam ją na żywo. Jakoś ostatnio często słucham Koncertu Beethovena; jest to utwór, który się nie nudzi, ale w kiepskim wykonaniu denerwuje (a takie też się niedawno zdarzyło). To jednak było naprawdę dobre, pierwsze dwie części odpowiednio śpiewne, finał z temperamentem. Solistka została ciepło przyjęta i zagrała na bis finał II Sonaty „Obsesja” Ysaÿe’a.

Tym razem jednak daniem głównym była wykonana w drugiej części koncertu symfonia Die Harmonie der Welt Hindemitha. O wiele mniej znana – przynajmniej w Polsce – od popularnej, wcześniejszej o prawie dwie dekady symfonii Mathis der Maler. Tamta, z 1934 r., była opowieścią o wielkim malarzu epoki średniowiecza Matthiasie Grünewaldzie, ta, z 1951 r. (opera zaś została ukończona w 1957 r.) – o wybitnym XVII-wiecznym astronomie Johannesie Keplerze; obie symfonie są swoistymi wyciągami z oper o tej tematyce. Opery te należą do dzieł, które raczej się nagrywa lub wykonuje w wersji koncertowej niż wystawia. Symfonie są popularniejsze, przy czym jednak o ile Mathis der Maler stał się przebojem, to Harmonii świata dotyczy to w mniejszym stopniu. Dlaczego? Zapewne dlatego, że tamta zawierała mocne, wyraziste tematy, które się nuci jeszcze jakiś czas po wysłuchaniu; z tą jest inaczej, owszem, są tematy związane z postaciami opery, niektóre nawet stają się tematami passacaglii czy fug, ale nie są tak łatwe do zapamiętania. Potężne dzieło, kunsztowne, można mieć dużo szacunku dla umiejętności kompozytora, zwłaszcza słuchając finału. Można też mieć podziw dla różnorodności zastosowanych środków – są tu fragmenty ciche i intymne, jest też orkiestrowa potęga. Ciekawe swoją drogą, w jak wielu różnych stylach komponowało się na początku lat 50. Hindemith pozostał wierny sobie, swoim specyficznym harmoniom, częstej obecności kwint i kwart, dzięki którym wciąż mamy posmak archaizacji.

Tak się zastanawiałam, ile orkiestr jeszcze w Polsce byłoby w stanie zagrać tę muzykę przyzwoicie. Oj, chyba niewiele…