Dzień instrumentalny

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

W południe kameralistyka z Krzyżowej – jak zawsze na najwyższym poziomie, wieczorem Yoav Levanon po raz pierwszy w Warszawie, z Filharmonią Krakowską i Lawrence’em Fosterem.

Wiele razy pisywałam tu o festiwalu Krzyżowa Music, opowiadając, jaka to wspaniała sprawa, i relacjonując koncerty w Warszawie – bo tam udało mi się dojechać tylko raz, ale dzięki temu poznałam unikatową atmosferę tego miejsca. Młodzi muzycy grywają razem z tutorami, i tym razem na Zamku Królewskim tak było: na czele ośmioosobowego zespołu stali szefowa muzyczna festiwalu, skrzypaczka Viviane Hagner, i stały rezydent, wiolonczelista Alexey Stadler. A ponadto muzycy z Francji, Austrii, Syrii, Portugalii i Polski.

Najpierw Trio smyczkowe Wajnberga: pierwsza część jeszcze jakby pobrzmiewająca momentami Szostakowiczem, ale dalej już muzyka czysto wajnbergowska: w drugiej części niezwykła, uwodząca melodia o logice, której na pierwszy rzut ucha się nie zgłębi, w trzeciej – powolny taniec żydowski. Refleksyjna muzyka 31-letniego kompozytora, której tak dobrego wykonania jeszcze chyba nie słyszałam. Potem sekstet: Verklärte Nacht młodego romantyka, jakim był 25-letni Schönberg, bardzo intensywny i dramatyczny. Wreszcie słoneczny Oktet 16-letniego Mendelssohna; podobno wersja pierwotna, bo kompozytor ten utwór przerabiał – trzeba byłoby porównać to, co grali, z wydaną partyturą, tak czy owak wykonany po prostu z ogniem. Wszyscy byli zachwyceni. Wreszcie Krzyżowa została zaprezentowana w odpowiednim kontekście, oby tak dalej.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Diabeł i raj Katarzyny Gärtner

83-letnia dziś Katarzyna Gärtner, słynna kompozytorka „Małgośki” i wielu innych przebojów, tuła się po domach przyjaciół i stara odzyskać dom, studio oraz swój dorobek artystyczny.

Violetta Krasnowska

Dawno nie słyszałam orkiestry Filharmonii Krakowskiej, a dużo się w niej zmieniło. Odmłodziła się bardzo i chyba trochę rozruszała. Nie do końca może się rozumieli z Lawrence’em Fosterem, pod którego batutą wcześniej nie grali. Starszy pan dyrygował na siedząco, pomiędzy utworami znów, jak kiedyś, musiał ratować się tlenem, ale budził ogólną sympatię, i jako muzyk, i jako człowiek – solista Yoav Levanon uściskał się z nim jak z kochanym dziaduniem, a później mówił, że podczas prób z nim po prostu musiał się wciąż uśmiechać. Pierwszym występem w Warszawie (ale jednak nie pierwszy raz w Polsce, bo parę lat temu grał w Poznaniu) młody pianista izraelski udowodnił, że legendy, które o nim krążyły także tu na blogu, były prawdziwe. Piękny, kulturalny dźwięk; umiejętność zarówno wirtuozowskiego, jak i lirycznego grania, a przede wszystkim ujmująca naturalność. V Koncert Beethovena dał mu możliwość pokazania tych umiejętności, ale potem były jeszcze dwa bisy. Nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś tak grał Campanellę Liszta: z luzem i swobodą, nie tylko pokazując wirtuozerię, ale autentycznie muzykując; było to też nawiązanie do drugiej części koncertu, w której znalazły się dwa poematy symfoniczne Liszta: OrfeuszPreludia. Publiczność (entuzjastyczna) wyprosiła jeszcze Etiudę c-moll op. 25 nr 12 Chopina – tę trochę zapędził, ale to było takie ujmujące szczenięctwo. W końcu wciąż jest bardzo młody – ma 21 lat.

I dla mnie to już koniec Festiwalu Beethovenowskiego. Żałuję ciekawych koncertów w przyszłym tygodniu, ale Kraków i Gdańsk też czekają.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj