Tysiąc trzy i pół?
Tak na opowiadanie to nawet wydawałoby się dość zabawne i efektowne: nałożyć Osiem i pół Felliniego na Don Giovanniego. Główny bohater, zblazowany Guido grany przez niezapomnianego Mastroianniego (alter ego samego reżysera) – jako wypalony Don Giovanni. Żona (Anouk Aimée) to ma się rozumieć Donna Elvira. Dalej już trudniej znaleźć analogie: dlaczego Donna Anna ma być utożsamiana z kiczowato wystrojoną kochanką Guida Carlą, a Zerlina – z Glorią? Michał Znaniecki w krakowskiej realizacji opery Mozarta posunął się nawet do przebrania bohaterów w stroje żywcem wzięte z tego filmu, przeniesienia akcji do uzdrowiska, a nawet włączenia cytatów ze scenografii z Felliniego. I co z tego? I nic.
Powstał spektakl zimny i odpychający, pozostawiający odbiorcę obojętnym (to duża sztuka przy namiętnej muzyce Mozarta), nie wzbudzający sympatii do żadnej z postaci. Co to za Don Giovanni, gdzie wszyscy faceci są zniewieściali, a wszystkie baby koszmarne i nie do wytrzymania? Donna Elvira jako straszna gruba pańcia w okularach i topornej spódnicy, typ podstarzałej prymuski (Anouk Aimée, mimo charakteru postaci, była śliczną kobietą), Donna Anna nieznośnie gruchająca w toczku i futerku, Don Ottavio z torebką (niby Donny Anny, ale później sam wyjmuje z niej biżuterię i się stroi; groteska wzmocniona jeszcze dzięki pokaźnej posturze Rafała Bartmińskiego), Zerlina jako turystka w kapeluszu, co chwila zrzucająca buty i śpiewająca (kiedy pamięta) z fałszywym amerykańskim akcentem. Komandor, który wstaje z nagrobka i kładzie się z powrotem. I najnormalniejszy jeszcze w tym wszystkim główny bohater (z wielką przyjemnością słucha się Mariusza Kwietnia, dla którego to rola życiowa – zagrał już z 70 spektakli w różnych miejscach świata), ale tak przeżarty swoim zblazowaniem, że już nawet uwodzić nie potrafi: podrywa od razu z pretensją w głosie, bez cienia przekonania, za to nudzi się natychmiast przy pierwszym objawie zainteresowania.
Wszystko stoi na głowie. Anna, która jest postacią dramatyczną, musi być tu „taka mala”. Nieszczęśliwa Elwira, dla której – poza Anną – Mozart napisał najcudowniejszą muzykę, musi być niezgrabną histerycą. O Ottaviu już pisałam. Jak może istnieć Don Giovanni bez cienia napięcia erotycznego? Muzyka nie jest tu oparta o nic, a przecież mistrzostwo tej opery polega na absolutnej jedności słowa i muzyki, formy i treści, wynikających z idealnego porozumienia dwóch geniuszy: kompozytora i librecisty.
Ech, zezłościło mnie to. Gdyby nie Kwiecień, trochę Bartmiński, momentami (ale tylko momentami – ustawienie roli zniszczyło ją) Katarzyna Oleś-Blacha (Anna), no i Łukasz Borowicz, który w kanale dwoił się i troił, nie byłoby po co oglądać tego spektaklu. Choć pewnie, że zdarzają się dużo gorsze pomysły na Don Giovanniego.
Komentarze
Jakiś czas temu zadałem pytanie, czy Kwiecień wie co go czeka w lutym – sam będąc zaniepokojony objawioną wtedy koncepcją Znanieckiego. Wczoraj w krótkiej radiowej wypowiedzi Mariusz Kwiecień przyznał elegancko, że nie ze wszystkimi pomysłami reżysera jest w stanie się zgodzić – chociaż z drugiej strony cieszy się, że będzie realizował wizję reżysera, gdyż w większości poprzednich realizacji miało raczej miejsce samoreżyserowanie się – w ramach określonych wejść i wyjść (np. całość przygotowania roli w Wiedniu sprowadziła się do 6 godzin prób w dniu spektaklu). Stąd mój niepokój po wypowiedzi MK zwiększył się. Brak napięcia erotycznego w czasie, gdy wszystko jest podszywane, pudrowane, doprawiane erotyką – to ci wyczyn. To, co pisze Pani w ostatnim akapicie, sprawia, że jutro jadę do Krakowa na Borowicza, Kwietnia i na Mozarta (kolejność alfabetyczna), natomiast nie na Znanieckiego. Chociaż – czy przypadkiem nie jest gorzej? Jeszcze raz przeczytałem tekst Pani – i właściwie to nie złość tylko wsciekłość powinna Panią targać.
Jam człek spokojny (niektórzy uśmieją się może w tym momencie 😆 )
A Kwiecień jest dyplomatą:
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/67589.html
Tu zdradza swoje zdanie na temat samej postaci:
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/67459.html
Wideo na stronie Opery Krakowskiej:
http://www.opera.krakow.pl/?id=509
Dzięki za powyższe linki.
A to link do wspomnianego w rozmowach spektaklu w Seattle:
http://www.youtube.com/watch?v=PDqF5Cjzh7k&feature=related
Można by zapytać, czy to wszystko co powiedział na temat postaci Don Giovanniego Kwiecień usłyszał Znaniecki. Właśnie skończyłem robić się na wampira (cud charakteryzacja). Wpadłem w zachwyt, zatem: idę ząbki wbijać, by blood spijać.
Wideo podglądam.
Osobiście nie znam opery częściej knoconej przez realizatorów niż Don Giovanni. No, ale lubię Mozarta, a nie kocham włoskiej opery XIX wieku…
60jerzy – jakżem ciekawa wyglądu! 😀
Bo z pomyślenia, mocium panie, to zwykle nic dobrego nie ma…
Głębokie doświadczenie przez waćpana przemawia… 😆
Pani Kierowniczka chyba nie może powiedzieć, że jeszcze nigdy wampira nie widziała… 😆
Aha – jeszcze jedna głupota z krakowskiego spektaklu. W finale, napadany przez tłum kobiet (Komandor patronuje temu z tyłu jak capo di tutti capi), Don Giovanni strzela sobie w łeb. Don Giovanni? Samobójstwo? 😯
No nie, widziałam wampira, ale nie tego! 😉
Co to za Don Giovanni, gdzie wszyscy faceci są zniewieściali, a wszystkie baby koszmarne i nie do wytrzymania?
Hahaha! Ale sie wom ludziom dostało! Za to o psak Poni Dorotecka ani jednego złego słowa nie pedziała 😀
Z samego filmiku promocyjnego widać, że straszne.
Zrobiłby ktoś wreszcie wersję bez wydziwiania (i najlepiej z Don Juanem uszkodzonym po pojedynku, jeee!..)
O, Donna Anna nam się znów odezwała 😀
Owcarecku, bo ja ogólnie nie mam o psach wiele złego do powiedzenia. No, chyba że o tzw. złych psach, ale one raczej mają złych panów…
Nie tylko psy miewają złych panów; zajączki też ;-).
Bo to, Pani, pańszczyzna taka jest…
A zajączki nie są wolne i swobodne?
Nie t e n zajączek, a właściwie Zajączek, po włosku Leporello…
Alicja de domo Kwiecień ( i z Bartnik, nie Bartmińskich!) się puszy lekuchno !
Ale Kierowniczka zjechała przedstawienie! Nie wątpię, że całkiem słusznie !
U mnie nadal… mrozi, szczypie, i w ogóle … ja chcę do Afryki JUŻ!!!
No rzeczywiście, Leporello… Ale on coś chyba miał słabość do tego swojego paniska (jak go namawiał, żeby nie szedł z Komandorem!), mimo że w finałowej konkluzji (której notabene nie ma w Krakowie), już po wszystkim, oświadczył, że idzie szukać lepszego pana…
Witam sobotnio 🙂
„I co z tego? I nic.”
I po tym stwierdzeniu było już mniej więcej jasne, że dalszy ciąg będzie mocno krytyczny 😆
byłam kilka godzin wcześniej w operze ale powiedzieli, że premiera dla wybranych a tu taka krytyka…. Czy mogę się przedstawić osobiście Pani jak mnie kiedyś wpuszczą na jakiś krytykowany koncerty? Tak czy owak może w marcu uda mi się dostać na to przedstawianie.
Mam nadzieje że budynek opery Pani się podobał. bo mnie bardzo. Gdyby tak jeszcze filharmonia była większa..
Quake’u – no tak, błąd w sztuce, właściwie mogłam na tych słowach zakończyć 😆
jarzębino-. – pewnie, w ogóle miło mi, jak blogowicze jeszcze nieznani mi w realu ujawniają mi się 😀
Słabość… albo przymus ekonomiczny; w końcu „quattro doppie” powstrzymały go przed rzuceniem służby. A jak już Don Juana diabli wzięli, to musiał jakoś robić dobrą minę do złej gry…
A dlaczego nie ma finałowego sekstetu? Uzasadnili to jakoś?
dziękuję i bardzo się cieszę jednak to będzie trudne bo nie bywam w Warszawie.
Tak, uzasadnili, że jest to wersja wiedeńska, w której ponoć tego sekstetu nie było. Jest za to duet – scena sado-maso Zerliny i Leporella, kompletnie od czapy, dopisana do tej wersji, ale prawie nigdy nie wykonywana (jest bodaj w filmie Sellarsa).
A. „Per queste tue manine”, ta z brzytwą!
Słyszałam ją w wykonaniu Ildebrando d’Arcangelo i Eirian James, English Baroque Soloists pod dyrekcją Johna Eliota Gardinera. Rzeczywiście ostra, o ile dobrze pamiętam, Zerlina obiecuje tam Leporellowi takie przyjemności, jak nakarmienie jego sercem psów. I przywiązuje go do ramy okiennej…
No tak, a do kontekstu się to ma niestety nijak… Tyle że do następnej sceny, na cmentarzu, Leporello wychodzi obity.
Jest to jeszcze bodaj u Norringtona.
I tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=alfD1JPwMek&feature=related
Prócz tego, Claus Guth, reżyser tego przedstawienia, każe z kolei popełnić samobójstwo Donnie Annie (@#$&^&*&!!!!) – po „Non mi dir” rozbiera się do halki, idzie w las i kończy życie…
Właśnie obejrzałam jeszcze ansambl z tego spektaklu… co jest, u cholery, że ostatnio w operze promuje się palenie papierosów? U Znanieckiego też kopcą 👿
😳
To tylko próba głosu Pani Kierowniczko! Może tym razem się uda? 🙂
Za Don Giovannim przepadam, tego nie widziałam,ale z 6 innych wykonań- owszem.Nigdy mi się nie nudziło.
O! Babka się w końcu przebiła! Oby tak dalej! 😀
Moim zdaniem Don Giovanni się znudzić nie może. A jak głupie wystawienie, to trzeba wyłączyć wzrok 😉
Przepraszam Dorotko, udalo się i wiem już, gdzie popełniłam błąd
bramkowy kod wpisałam w miejscu WWW.( Strasznie blady druk na Twojej stronie).
Widziałam Don Giovanniego, kiedyś w operze w Budapeszcie i mimo,że nie uważam Węgrów za czołówkę, byłam zachwycona.
A przy ariach Leporella roczuiliłam się zupełnie.
Mam tu parę starych nagrań z berlińskiej Opery,jeszcze na płytach bakielitowych i tych lubię słuchać najbardziej.Problem w tym,że do mojej wieży nie można w Gdyni dostać odpowiedniej igły.
Duża przykrość, bo mamy całą kolekcje płyt z nagraniem Carusa z His Master Voise.Część adapterowa pozostaje w uśpieniu, reszta działa.
Pozdrawiam z Gdyni pod śniegiem.
I wzajemnie pozdrawiam z zaśnieżonej także stolycy. Pójdę już chyba spać, bo pisanie idzie jak krew z nosa, może rano pójdzie lepiej. Dobranoc 😀
Miłych snów Dorotko 🙂
Zdaje się, że jedyną wartością tego Don Giovanniego będzie ta doskonała i dowcipna recenzja, którą się czyta z prawdziwą rozkoszą. A Don Giovanniego możemy sobie posłuchać z płyt albo obejrzeć na DVD. Spośród kilkunastu, które mam, co najmniej cztery są doskonałe (w tym film Loseya). Reżyser mówi, że chciał odkryć operę na nowo, dlatego musiał zapomnieć wszystko co widział. No właśnie. Zabrakło mu własnej wyobraźni i poszukał natchnienia w Fellinim. Zapewne dlatego, że tam jest jeden bohater i kilka kobiet. Ale równie dobrze mógł się zainspirować Draculą, Sinobrodym, Landru, filmem Bergmana „O tych paniach” lub polska komedią, która od lat straszy w TV – Och, Karol. Zrobił co zrobił, ale jestem mu wdzięczny, że dostarczył materii do tej kapitalnej recenzji.
Odwieczne pytanie – gdzie sie konczy nowatorstwo, a zaczyna udziwnianie czy wydziwianie?
P. Piotr Modzelewski pisze „Don Giovanniego mozemy sobie posluchac z plyt”. Osoboscie widze to po sobie, ze zawsze wykonanie koncertowe porownuje ze swoim ulubionym wykonaniem plytowym, i nieodwolalnie porownanie „na zywo” wypada na niekorzysc „mojego” nagrania. Konczy sie tak, ze przestaje sie chodzic na koncerty, no bo jak chce Griega to mam Lipattiego, jak Rachmaninowa to mam Kapella, jak Czarodziejski Flet mam Klemperera itd – a i tak na koncercie nie zagraja lepiej.
Pytanie zachodzi czy nawet kiepskie wykonanie koncertowe ma jakies walory w porownaniu z „idealnym” nagraniem plytowym?
Oczywiscie zdarzaja sie rewelacyjne koncerty tez – zdaje sobie z tego sprawe – ale wiekszosc koncertow ma takie czy inne wady – ale jednak muzyka to jest koncert, a nie jak twierdzil sp G Gould studio nagraniowe.
Witam porannie
Smiem niesmialo zaznaczyc, ze specyfika muzyki jest jej istnienie w czasie. Gdyby podpisac sie pod powyzszym postem, to moze w ogole przestac chodzic na koncerty (innych nagran nie bedzie, bo artysci zemra z glodu) czy do muzeow (wszak poligrafia juz tak wysoko stoi, ze mozna sobie Mona Lajze Mineli obejrzec na papierze, nie mowiac juz o ekranie komputera i numeryzacji wszystkiego, co wisi).
Tchnelo niewatpliwie ironia, ale to nie osobista wycieczka.
Nawet jezeli sa te ulubione wykonania, dajmy muzyce szanse. Niech rozwija sie w czasie tworzonym wspolnie przez artystow i publicznosc. Niech szuka wlasnych drog. Innych, do ktorych przywyklismy, moze nie tak perfekcyjnych jak na czarnym czy srebrnym krazku, ale jedynych, bo ulotnych.
Dajmy szanse artystom. Muzyka to jest koncert. Nawet kiepskie wykonanie koncertowe ma pewne zalety. Chocby takie, ze zapewne nigdy nie znajdzie sie na plycie DG. 😉
A… Swiatowy Dzien Milosci do Jezyka Ojczystego zakonczony, bede pisac bez ogonkow. Wybaczcie.
Pietrku:
Przed DVD to tak wesoło nie było. Co prawda wyobraźnia też nieźle reżyseruje słyszaną operę, ale czasem i to kończy się jak w tej wersji Znanieckiego 😉
A tak poważnie — mnie przynajmniej wykonanie na żywo potrafi często poruszyć mimo technicznych niedoskonałości. I spojrzeć w twarz kogoś zasłuchanego (lub wykonującego) i przeżywającego — bezcenne!
Widzę, że Piotr M dostarczył natchnienia kolejnym kilku reżyserom DG. Dracula, Sinobrody, Landru, Bergman… a zwłaszcza Och, Karol… do dzieła! 😆
A co do odwiecznego problemu „nagrania czy na żywo”, to jestem zdania Teresy i PAK-a. W odbiorze na żywo jest zawsze element niespodzianki. Czasem jest on przykry, ale bywa i piękny…
Przychylam się do opinii Paka i Teresy. Wykonanie nawet przeciętne, w przypadku opery – ma za sobą magię teatru, koncertu – prawdziwy dźwięk. To sprawia, że muzyka na zywo może dostarczyć wiele przyjemności, innej niż przy oglądaniu nawet najwspanialszych inscenizacji z DVD, czy koncertów z płyty. Nie dotyczy to jednak takich fatalnych pomysłów, jak ten z Don Giovannim i filmem Felliniego. I jedno i drugie dzieło są utworami głębokimi i chodzi w nich zupełnie o coś innego. Reżyser zaś biorąc z Felliniego rzeczy powierzchowne, jak kostiumy i kilka postaci – spłyca niemiłosiernie oba te dzieła, nie dając nic wzamian, żadnej nowej wartości.. Jako wielbiciel zarowno Felliniego i Mozarta skręcałbym się na tym spektaklu ze złości.
Piotrze Modzelewski, ale nawet w takim spektaklu jest owa chwila niespodzianki pod tytulem: coz oni jeszcze takiego wymysla 😉
A po jednorazowym obejrzeniu niekoniecznie trzeba sie katowac ogladaniem DVD
Poza tym po srednim czy nieudanym spektaklu zawsze sobie mozna ponarzekac, ze pieniadze sie wydalo, ze czas stracilo, etc… Ale to dopiero PO, ale nie przed. 😉
No i zawsze mozna wyjsc w przerwie. Tak jak mozna wylaczyc plyte. Tyle ze plyte to w kazdym momencie, a tu wypada dosiedziec.
Jest jeszcze jedno. Zauwazylam, ze mam coraz mniej cierpliwosci, zeby sluchac nagran od deski do deski. Jakos tak zappuje i juz rzeczywiscie musi mnie cos bardzo zatrzymac, zebym dala sie poniesc nagraniu. Na koncercie nie mam wyjscia. Najwyzej SIE wylacze. Ale tak czy tak zwolnie tempo zycia. Tyz cenne.
Tereso Czekaj,
dobrze napisałaś 08:26.
To jest nie do przecenienia, być na koncercie. Nawet jak zazgrzyta coś w wykonaniu, struna pierwszego skrzypka pęknie. Dotknąć muzyki . Mówię to ja, totalny neptyk w dziedzinie. Ale czuję bluesa 😉
Piotrze Modzelewski
Myślę, że zarówno Felliniemu jak i Mozartowi pan MZ nie zaszkodził ani ich nie spłycił – bo to jest po prostu niemożliwe. Raczej pomógł: część z widzów sięgnie po film FF – by skonfrontować źródło inspiracji z jej efektem (a z pewnością sporej cześci widowni szczegóły obrazu filmowego zatarły się już w pamięci). Mozartowi pomoże – bo znowu będziemy czekać na kolejne (sensowniejsze? pokorniejsze? rewolucyjne?! inteligentne) odczytanie i zrealizowanie Don Giovanniego na scenie (podkreślam: na scenie). Komu Znaniecki zaszkodził – cóż, zobaczę i usłyszę to się dowiem – bo na razie wygląda na to, że głównie sobie. Nie bójmy się o Felliniego i Mozarta.
60 jerzy – Twoim argumentom nie sposób zaprzeczyć ani się im oprzeć. Jasne, że reżyser nie zaszkodził ani Felliniemu ani Mozartowi, bo nie jest w stanie. Zaszkodził jedynie swojemu własnemu spektaklowi, w którym zignorował świetne libretto da Ponte i nie poszukał w nim, zamiast gdzie indziej.
Ciekawam opinii 60jerzego o krakowskim spektaklu – może zupełnie się ze mną nie zgodzi…
A jak tam wampirzenie? 😉
Jak to mawiał Szwejk? „Gdyby wszyscy byli mądrzy, to na świecie byłoby tyle mądrości, że co drugi zgłupiałby z tego”. Historia muzyki (i jakiejkolwiek innej dziedziny) jest pełna trupów w piwnicy, czyli nieudanych wykonań i nietrafionych pomysłów inscenizacyjnych, które toną w niepamięci bądź są przywoływane wyłącznie jako antywzorzec. Na dobre ostają się tylko kamienie milowe, dzieła wnoszące nową jakość albo mniej czy bardziej zbliżające się do doskonałości. Ale gdyby sobie kiedyś powiedzieć: mamy takich dzieł już dość i nie ma po co tworzyć nowych, bo bywają złe, a czasem wręcz horrendalne, to można by całą muzykę zmumifikować i odesłać do muzeum. Jak ona ma żyć, to muszą być i upiorne wykonania, i publiczność, która ich wysłucha i powie: nie tędy droga. 😉
„Zaszkodził jedynie swojemu własnemu spektaklowi, w którym zignorował świetne libretto da Ponte i nie poszukał w nim, zamiast gdzie indziej.”
Obydwiema rękami się podpisuję. Uch, jak ja nie cierpię przedstawień, gdzie wykonawcy sobie, libretto sobie, bo reżyser tak kazał!
Bobik madrze szczeka.
Ja tylko tak na marginesie – niektore utwory, ze nie wymienie, niektore wykonania, ze nie wspomne, przyczynily sie do rozruchow ulicznych i innych trzaskan drzwiami. Uznane zostaly za obraze majestatu, ucha, oka i ogolna porute. Weszly do legendy. Jako wybitne.
Nie twierdze, ze tak jest z Donem Janem, ale bez owych „skandali” bylibysmy o ilez ubozsi.
Bobik,
Ty nie przytaczaj Haska o tej godzinie (której u mnie nie ma), prawie się zacukałam 😯
Przepraszam bardzo, że się wtrącam, ale kilka informacji dla większej precyzji.
1. To nieprawda, że w Wiedniu finał zostal skreślony. Jedyna pewna informacja, to że nie ma jego tekstu w libretcie zawczasu wydrukowanym na tę okazję. Nie wiadomo natomiast wcale, co wykonano, a czego nie wykonano. Mozart opracował na tę okazję dwa inne rozwiązania, przy czym jedno zawiera mocno skróconą wersję tego finału, czym dowiódł, że go skreślić nie chciał.
2. Tzw. „wersja wiedeńska” nie istnieje. To są poprawki wprowadzone przez Mozarta pod naciskiem okoliczności i śpiewaków, które kapryśni i znudzeni realizatorzy (także dyrygenci: Gardiner, ostatnio Jacobs) postanowili nobilitować jako „ostatnie słowo Mozarta”.
Ottavio nie mógł zaśpiewać praskiej arii, to mu trzeba było dopisać inną.
Primadonna śpiewająca Elwirę zażądała wielkiej arii dla siebie, bo nie chciała śpiewać pół-komicznej roli, bez ani jednej prawdziwej arii.
Mozart próbował obłaskawić wiedeńczyków farsowym duetem, dla którego poświęcił genialną arię Leporella po sekstecie.
Jeżeli skrócił (a może istotnie skreślił) finał, to dlatego, że skutkiem tych poprawek akt II zrobił się za długi.
Jedyny, prawdziwy Don Giovanni to wersja oryginalna, praska, bez pierwszej arii Ottavia, bez arii Elwiry z II aktu i bez całej sekwencji z duetem, do którego ta aria należy.
Oraz, oczywiście, z finałowym sekstetem, który kończy się tak, jak Mozart chciał tę operę zakończyć, dwuznacznie: morałem i ironicznym, instrumentalnym komentarzem do tego morału.
Przepraszam raz jeszcze, pozdrawiam serdecznie
PK
…la donna mobile
😯
Piotrze Kaminski,
nie przepraszaj, że przepraszasz , to nie ten blog!
O diabli… idę dospać!
To Pan opracował „Tysiąc i jedną operę”? Dziękuję za oczyszczenie Donny Anny z ohydnej potwarzy, jaką rozpropagował E.T.A. Hoffmann!
Dzięki, Panie Piotrze, za fachowe uzupełnienie 🙂
Ja uwielbiam zarówno obie arie Don Ottavia (nieobecność każdej z nich uważam za zubożenie), jak arię Elwiry Mi tradi dell’ alma ingrata, i uważam, że opera bez nich by traciła. Duet Zerliny i Leporella zdecydowanie jest „od czapy”, bo ani przedtem, ani potem nie wydarzyło się między nimi nic, co by zapowiadało owe sado-maso czy w ogóle wzbudziło między tymi dwiema postaciami aż takie emocje. Natomiast aria Elwiry nie ma z tym duetem nic wspólnego ani treściowo, ani muzycznie (duet jest konwencjonalny i dużo słabszy), a jeśli rzeczywiście, jak Pan pisze w swojej książce, to ona dopiero nadała tej postaci wymiar tragiczny, to ja dodam: i dobrze, bo dzięki temu jest ona bogatsza, a muzyka tej arii absolutnie pasuje do reszty powierzonej Elwirze.
Jak widać, najbardziej z moimi upodobaniami zgodna jest wersja, którą sfilmował Losey 😀
Pozdrawiam wzajemnie!
Aha – to romantycy uwielbiali grać DG bez finału. Widać moralizatorstwa nie lubili 😆 Albo po prostu uważali, że kiedy bohater schodzi ze sceny (a najczęściej – spada pod scenę), wszystko się już kończy i nie ma co dalej o tym gadać. Taka konwencja utrzymywała się bardzo długo, ja sama z mojego dzieciństwa pamiętam DG granego właśnie bez finału i kiedy go usłyszałam pierwszy raz, trudno mi się było do niego przyzwyczaić. Teraz jest na odwrót 😀
Jeszcze jedno uzupełnienie Pana Piotra:
http://www.rfi.fr/actupl/articles/095/article_2820.asp
😀
A co z tą arią Leporella z II aktu? 😯
Przepraszam (przepraszam, że przepraszam…), ale wtrącę jeszcze swoje trzy grosze, bo akurat mam to wszystko znów przepowtórzone przy okazji komentarza do DVD dla Gazety.
Obie arie, Dalla sua pace i Mi tradi, są cudowne, ale do wykonywania poza utworem.
Dalla sua pace łamie sekwencję serio-buffo, między arią zemsty Anny i następującą zaraz potem komiczną sceną Leporella z Giovannim (zakończoną tzw. „arią szampańską”, graną prawie zawsze dwa razy za szybko…).
Z Elwirą jeszcze ważniejszy problem, bo to od początku była rola mezzo-carattere, czyli pół-komiczna, co wynika z jej pozycji w intrydze oraz całej jej ciut staroświecko-ciut histerycznej muzyki. Tak ją Mozart ostro charakteryzuje.
Mi tradi robi z niej postać tragiczną, czyli Annę-bis, kiedy w operze potrzebne są trzy postaci kobiece całkiem do siebie niepodobne.
Ponieważ Leporello dostał od niej czego chciał po ciemku w II akcie, jeśli to piękna jak obrazek Kiri Te Kanawa, robi się obleśnie. Jeżeli to kwiatek trochę przywiędły – jesteśmy w tradycji buffo i wszystko się zgadza.
Mi tradi wpisane jest w sekwencję z duetem Zerlina/Leporello i stanowi reakcję na ten duet. Czyli albo gramy całość, albo nic, bo tego, co się zwykle gra, nigdy Mozart nie napisał.
Jest jeszcze kwestia formalna: w oryginalnym Don Giovannim nie ma ani jednej arii śpiewanej w próżnię, twarzą do publiki. Wszystkie są śpiewane w jakiejś sprawie do partnerów (nawet serenada pod balkonem do nieobecnej, żeby wyszła). Dalla sua pace i Mi tradi łamią również i tę zasadę, a więc logikę utworu.
Losey mnie śmieszy do rozpuku, nie tylko fałszywą akustyką z playbacku, ale „realizmem wokalnym”: kiedy Ottavio śpiewa Il mio tesoro biegając tam i sam po trawniku, skoro większość tenorów nie jest w stanie tego wyśpiewać nawet stojąc twardo w miejscu, to ja się tylko chichram i w nic nie wierzę. Sorry.
A mnie to nie przeszkadza w ogóle. Przecież to nie realizm ani dokument. To wizja artystyczna. Piękna.
Jak dla mnie, to Dalla sua pace właśnie wnosi kontrast i oddech w zupełnie odmiennym, jak Pan pisze, kontekście.
A czy muzyka Elwiry była z początku wyłącznie półkomiczna? Moim zdaniem wcale to nie było jednoznaczne. Proszę sobie przypomnieć scenę z I aktu, kiedy Donna Anna i Don Ottavio spotykają Don Giovanniego (jeszcze nie wiedząc, że to on jest zabójcą Komandora) i na to wychodzi Donna Elvira. Śpiewa tak, że aż Anna i Ottavio reagują: co za szlachetność itp. Nic w tym z komizmu, a kiedy Don Giovanni próbuje im przedstawić ją jako wariatkę – wierzą jej, nie jemu.
A Mi tradi jest właściwie sprawą osobną. Co ma wspólnego treściowo z duetem Zerliny i Leporella? Jest zupełnie oderwanym opisem odczuć Elwiry w stosunku do Don Giovanniego, po tym, jak dowiedziała się o kolejnych jego przewinach.
Muzyka Elwiry jest „pół-komiczna”, nie komiczna. Zanim zaśpiewa kwartet, o którym Pani mówi (gdzie ma muzykę bardzo dwuznaczną, szlachetną i zbolałą dla Anny i Ottavia, których próbuje „publicznie” przekonać, histeryczną dla Don Giovanniego, któremu chce „prywatnie” oczy wydrapać) śpiewa dwa numery ostro scharakteryzowane, staroświeckie w stylu i przesadne w ekspresji. W triu masek śpiewa inaczej, niż Anna i Ottavio. Tercet z II aktu jest tragikomiczny, a wciąga ją w sytuację groteskową i upokarzającą. Chodzi mi o utrzymanie tej dwuznaczności, migotania, rozchwiania między dwiema tonacjami. Mi tradi tę równowagę narusza, a w niej tkwi moim zdaniem geniusz Mozarta. Robi z Elwiry Butterfly. Ja kocham Butterfly, żeby wszystko było jasne między nami…
Chodziło mi powyżej o Non ti fidar, o misero (w poniższym nagraniu 6’09”).
http://www.youtube.com/watch?v=qWOInTOuqJ4&feature=related
Owszem, z początku Elwira rzuca się na „perfido mostro”, ale zaraz potem już śpiewa całkiem inaczej. Sorry, że znowu Kiri, przypadkiem się trafiła…
Co do tego upokorzenia, Elwira wychodzi jednak w tej scenie ostatecznie obronną ręką. Tragiczność jej i Anny jest odmienna i wywodzi się z odmiennych racji, więc nie jest to dublowanie postaci, Elwira nie jest Anną-bis. Może rzeczywiście bardziej Butterfly. Czy to źle? Uważam, że nie, że właśnie utrzymanie groteskowości tej postaci byłoby spłaszczeniem. Zamiast marionetki mamy żywą osobę.
Jeszcze jedna wersja tej sceny:
http://www.youtube.com/watch?v=gcFqjhvC7hY&feature=related
Jak ktoś tu jest buffo, to Giovanni ze swoim „zitto, zitto” 😆
Jej muzyka w kwartecie jest bardzo ostra, chwilami prawie karykaturalna w skokach i pasażach, wpada w to od drugiej frazy (ah, non credete al perfido), a Anna i Ottavio natychmiast zaczynają wątpić w swoje pierwsze wrażenie.
Nie chodzi o to, żeby z Elwiry robić postać buffo. Ale to również nie postać serio. Ważna i cenna jest dwuznaczność: tragikomedia, groteskowość beznadziejnej miłości, gotowej na wszystko, kompletnie zaślepionej, aż po szybkie fiki miki w ciemnej uliczce ze służącym. To jest właśnie mozartowskie człowieczeństwo Elwiry.
Jakie znów fiki miki? Czy gdzieś jest to zasugerowane? Moim zdaniem bynajmniej, choć współcześni reżyserzy często to sugerują (Znaniecki w Krakowie także).
A w ogóle miło tak się pospierać o Wielką Sztukę 😀
A propos Elwiry w Don Giovannim. Uważam, że to genialnie napisana partia i jakkolwiek opera składa się z samych klejnotów – to Elwirze przypadły chyba te najcenniejsze. Oprócz Kiri Te Kanawa najlepszymi odtwórczyniami Elwiry były Elisabeth Schwarzkopf (na płycie) i Cecilia Bartoli, w spektaklu Harnoncourta, w Zurichu. Obie tworzą zupełnie odmienne postaci, ale obie są doskonale przemyślane i świetnie zaśpiewane. Elwira Schwarzkopf jest fałszywa, jej pogoń za don Giovannim wynika z urażonej ambicji porzuconej kobiety, jest gotowa na każdy nieuczciwy manewr aby go odzyskać i postawić na swoim. Jest to postać rzeczywiście pół-komiczna iśpiewaczka wykorzystuje to doskonale. Elwira Bartoli jest dramatyczna, jest jedyną kobietą, która go naprawdę kocha; w pierwszej scenie jest rzeczywiście gotowa by wydrzeć mu serce, potem okazuje się, że kocha go naprawdę i pragnie ocalić. Rozprawiając o tej operze widać jej wartości, szkoda, że reżyser nie wziął pod uwagę wartości tkwiących w libretcie. Widać, że mu najciemniej jest pod latarnią.
A ja wracam jeszcze do pytania o arię Leporella z II aktu. Czy chodzi o Ah, pietà, signori miei – w tym nagraniu 3’46”:
http://www.youtube.com/watch?v=DF8QOX2oziU
No to przecież ten cholerny duet Zerliny z Leporellem zaczyna się od recytatywu dokładnie wyprowadzonego z zakończenia tej arii, który nie miałby muzycznego sensu, gdyby tej arii nie było.
Co do nagrań a przedstawień, Charles Rosen właśnie opisuje Don Giovanniego jako utworu, którego nie da się zarejestrować zrozumiale (no, chyba w dźwięku przestrzennym, nie stereofonicznym, dałoby się, jak sądzę), ze względu na scenę uczty Giovanniego, gdzie naraz grają dwie orkiestry i bez oglądania co się dzieje nieco ciężko zorientować się co jest co.
Szczerze mówiąc te arie do publiki nigdy mi nie pasowały, jakoś fałszywie brzmią w kontekście całej opery. Dzięki Państwa głosom wiem czemu.
Dobrze, że przeczytałem, że p. Kamiński pisze komentarze do serii opery GW, w takim razie sobie kupię Mozarta czy te, które mnie interesują (opery wielkiej włoskiej to akurat szczerze nie lubię, z tego względu całej książki o operze raczej nie kupię).
A przy okazji to jakie nagranie na DVD Don Giovanniego poleciliby Państwo? Po kupieniu Wesela Figara z Gardinerem jakoś mój zapał osłabł. Nie odpowiada mi przedstawienie, jego nadmierna rubaszność.
Mam nadzieję, że „moja” Opera Wrocławska wystawi i Don Giovanniego, jak już im tak dobrze idzie. Jak na razie Wesele… mi się najbardziej podobało. Oglądałem w 2 spektakle po Pani Kierowniczce i trochę chyba było lepiej. Tylko Bartollo nie nadążał za orkiestrą…
Leporello naturalnie dopiął swego z Elwirą pod osłoną nocy.
W Wiedniu Mozart skreślił arię Ah pieta signori miei i zastąpił ją krótkim recytatywem i accompagnato do tego samego motywu, cytowanego dalej. To jest w nagraniach.
Tadeuszu – z pełną odpowiedzxialnością mogę polecić Don Giovanniego z przedstawieniem z Zurichu, pod dyrekcją Nikolasa Harnoncourta. Wydał to Arthaus Musik 2001. Cala obsada (wyjąwszy Donnę Annę, która jest przeciętna) jest doskonała; Cecilia Bartoli – Elwira, Laszlo Polgar – Leporello, no i Rodney Gilfry jako Don Giovanni są ponad wszelkie pochwały. Cały spektakl w dekoracjach minimalistycznych, został świetnie sfilmowany, a przede wszystkim – nagrany. Mam kilkanaście DVD z tą operą – ale to jest najlepsze. Również polecam Wesele Figara, też pod Harnoncourtem z Zurichu (reż. Jurgen Flimm) 1996 TDK. Cały zespół jest świetny, jest tu najlepszy hrabia i najlepsza hrabina Almaviva: Rodney Gilfry i Eva Mei, jacy są zarejestrowani na DVD. Sama rozkosz.
Mam przed sobą wyciąg, w którym jest i Ah, pietà, i duet Zerliny z Leporellem, i odnośne recytatywy. Takiego, o jakim Pan pisze, nie ma. Jest przed duetem recytatyw, który właśnie się zaczyna od Restati quà Zerliny, dokładnie na tym samym motywie, co finałowe fuggia per quà z Ah, pietà. Muzycznie nie miałoby to sensu bez tej arii.
„Dopięcie swego” bynajmniej nie jest oczywiste, przeciwnie. Z tekstu wynika tyle, że Leporello wyprowadza Elwirę „na manowce”, żeby Don Giovanni mógł spokojnie poderwać służącą Elwiry, ale Don Giovanni przed odśpiewaniem Deh vieni alla finestra pokrzykuje, żeby przepłoszyć Elwirę z Leporellem. Wtedy najwyraźniej Leporello korzysta z okazji i próbuje w ciemności schować się przed nią. Przecież Elwira śpiewa (po epizodzie Zerliny i Masetta): Sola, sola in bujo loco…, najwyraźniej zbulwersowana zniknięciem domniemanego ukochanego, a tymczasem Leporello, także na scenie, próbuje uciec na dobre.
Ściślej rzecz biorąc, jest taki recytatyw:
http://www.youtube.com/watch?v=PaUSkXQZZ_s
(znowu Kiri 😆 )
Wynika z tekstu, że ona chce go ośmielić („czego się boisz”), a on próbuje się wykręcić. Wreszcie znika, a ona: „nie zostawiaj mnie”…
swoja drogą to boli jak widzę sponiewieraną Operę ,Tym bardziej muszę pójść i naocznie się przekonać. Pani Dorota to tak jakby serca nie miała…
Pani Dorota jest krytykiem muzycznym, jarzębino 😉
Zaręczam, że serce ma, a reszta wpisana w zawód!
Piotrze: wielkie dzięki. Widzę, że przynajmniej w jednym sklepie jest dostępny cały zestaw 4 wielkich oper Mozarta z Harnoncourtem.
Jest też zestaw oper z Drottningholm, nagranie mi się dosyć podoba.
Bartolli bardzo mi się podoba, najbardziej chyba, nie wiem jak to nazwać, pasja, entuzjazm, chęć życia?, jakie w jej śpiewaniu słychać. Dobrze robi na chandrę!
Jeśli chodzi o dziwactwa przedstawienia, ciekawe czy ktoś z Państwa widział Cosi fan tutte we Wrocławiu. Bardzo groteskowe! Mnie to co prawda tylko bawiło jak widziałem Despinę w kostiumie kąpielowym, tiulowej opończy, różki motylka na głowie a na nogach płetwy. Nie wydawała się najszczęśliwsza w tym stroju, ale przyznać trzeba, że na jej kształty miło było popatrzeć 🙂 No i dobrze, że we Wrocławiu taki młody i zgrabny chór jest (bo dziewczyny też w kostiumach kąpielowych były w scenie w ogrodzie).
Ja widziałam. To też Znaniecki. Hmmm…
Ferrando i Guglielmo jadą tam bodaj do Iraku czy Afganistanu. Panienki na siłowni. Bo ja wiem? Ale sens pozostał, momentami było nawet śmiesznie.
Jeszcze wracając do Elwiry. Jakoś ta późniejsza – tragiczna – wersja tej postaci (tradita e abbandonata – to z tej arii Mi tradi) łączy mi się w całość z postacią Hrabiny w Weselu Figara, która śpiewa najcudowniejsze arie w tej operze. Jakoś Mozart miał dobrą (litościwą?) rękę do postaci nieszczęśliwych…
No, oczywiście kocham jeszcze śpiewanki Cherubinka, bojowe zawezwania Figara czy śliczną arię Zuzanny z finału. Ale to co innego. W obu ariach Hrabiny – i w Porgi amor, i w Dove sono, jest smutek tak wysubtelniony i tak przecierpiany, że prawie pogodny…
Biedna ta Donna Elwira, najbardziej pokrzywdzona, było nie było… (A tak a propos, czy to nie piękne (i zastanawiające), że – paradoksalnie – Don Juana próbują ratować właśnie ci, których skrzywdził najbardziej?)
Srebrny czas mgieł
wypełnił kufer jesieni
powietrze drży trwogą wichrów
i lata wspomnieniem
kasztan spada wprost do rąk
przenikliwy ciągnie ziąb
Gwiazdozbiór Iwaszkiewicza
mroki rozświeca
kłębią się myśli rozproszone
– Hłasko w „Polskim”
-Iłowiecki u” Dominikanów ”
– Komorowska u „Karmelitów
– matura w liceum
Domingo przyjedzie do Zabrza
całą duszą zaśpiewa
– Matko Boska – bilet dwa miliony
a w kominie
Filip świerszcz spóźniony
LA CI DA REM LA MANO gra..
…za darmo..
Vale!
O! Babcia Barbie dawno niewidziana – też pozdrawiam!
Tak, Anno, i w życiu tak pewnie bywa 😉 A z tą Elwirą to w ogóle trudna sprawa. To, co Pan Piotr Kamiński widzi jako przesadne i groteskowe, ja widzę jako po prostu patetyczne i ludzkie…
Ale może to solidarność płci 😆
W kwestii arii Leporella: w pełnym wydaniu partytury w NMA (czyli Nowym Wydaniu Dzieł Mozarta) recytatyw zastępujący arię jest w suplemencie, jak wszystkie wstawki wiedeńskie. Jest też w większości ostatnich nagrań, które korzystają z możliwości programowania i dają warianty.
W kwestii Elwiry: od balkonu do sekstetu mija kawał czasu (serenada, scena z wieśniakami i aria, bicie, aria Zerliny), akurat dość, żeby się Leporello, ostro podrajcowany, spod balkonu zamienił, naturalną rzeczy koleją, w Leporella znudzonego po zaspokojeniu chuci.
Wszystkie trzy opery z librettami Da Ponta są o seksie i stąd jego konieczność w akcji (nie na scenie, rzecz prosta, nie jesteśmy u Jarzyny).
Dzięki spożyciu Elwiry za sceną zyskujemy solidną logikę dramaturgiczną (bo jeśli w ciemnościach nic się nie stało, to… nic się nie stało, a teatr nie znosi wydarzeń bez konsekwencji) i trzy przypadki:
Żeńskie.
1. Anna co wchodzi dziewicą i zejdzie dziewicą (do czasu).
2. Zerlina co wchodzi dziewicą, a zejdzie kobietą.
3. Elwira co wchodzi kobietą, a zejdzie, sponiewierana, do klasztoru, czyli kobietą być przestanie.
Męskie (dziewictwo panów nie stanowi w tamtych czasach kwestii).
1. Ottavio co by chciał, ale uszanuje (do czasu).
2. Masetto co skonsumuje z miłości.
3. Leporello, co skonsumuje chyłkiem, przez zdradę. Inaczej mówiąc, zrobi symetrycznie to, co Giovanni próbował zrobić w czasie uwertury, ale mu nie wyszło.
Zostaje oczywiście sam Giovanni, który nie może nic, bo o tym jest sztuka. Poza nim, wszystkie postaci muszą mieć z tym sprawę (wedle powyższego diagramu), każda inną – poza nim i Komandorem (bo umarł).
Jakiś postępowy reżyser naprawi zapewne i to ostatnie niedopatrzenie, wiążąc Giovanniego z trupem. Mam nawet parę niezłych pomysłów, które tanio odstąpię.
Pozdrawiam serdecznie
PK
P. S.
Droga Pani Doroto: nie widzę żadnej sprzeczności między „przesadne i groteskowe” a „patetyczne i ludzkie”. To są po mojemu dwa oblicza tego samego, komediowe, czyli okrutne, i tragiczne, czyli pocieszające.
„…nic się nie stało, a teatr nie znosi wydarzeń bez konsekwencji” – a między Don Giovannim a Zerliną? Też nic się nie stało…
Tak, wiedziałam, że wysunie Pan argument czasu. Ale jest w tym libretcie parę jeszcze innych podobnych niekonsekwencji. No i czego miałyby dotyczyć słowa Elwiry „Ma che temi, adorato mio sposo?” (Słowa „sposo” używa konsekwentnie od początku, odnosząc się do przeszłości z Don Giovannim.)
Co do Zerliny, jej dziewictwa nie byłabym pewna. Wygląda na to, że z Masettem to od początku nie tak na dziewiczo było… 😀
Aha, co do tego wyciągu, którym dysponuję. To rzecz wymagająca osobnego opisu. Są to nutki czeskie, zawierające również tłumaczenie libretta na ten język. Po prostu boki zrywać. „Tam ruku dam ti, draha, tam ‚ano’ zaseptas” 😉
Oj, bardzo bym chciała usłyszeć kiedyś Mozarta po czesku (a propos, choć nie tak znów bardzo: Słyszałam, że istnieje stylowy przekład psalmów Gomółki, a raczej tekstów Kochanowskiego na czeski, i że się to śpiewa). A te dzisiejsze dyskusje mozartowskie wciągające niczym kryminał! Pychota po prostu i to przy niedzieli! No ale jak się zejdą w jednym moi Ulubieni Fachowcy od Muzyki, to nie może byc inaczej 😀
Wiążąc Don Giovanniego z trupem?!..
Komandor „zrobił swoje” wcześniej, płodząc Donnę Annę ze swoją połowicą (niekoniecznie Komandorową – najpierw musiał dosłużyć się stopnia oficerskiego, a potem minimum osiem lat w nim przesłużyć, żeby przyznano mu komturię). Ale to już inna historia.
W końcówce tego wpisu:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=103
jest czeskie tłumaczenie finałowej sceny z Komandorem 😉
Poni Dorotecka pedziała: Owcarecku, bo ja ogólnie nie mam o psach wiele złego do powiedzenia
A to barzo miło słyseć, Poni Dorotecko. Co by nie godać – to zdanie fachowca! Bo na przykład mojo gaździna to przeganio mnie śmatom, kielo rozy ino próbuje jej cosi zaśpiewać 😀
Ja już tu kiedyś opowiadałam, Owcarecku, że miałam kiedyś śpiewającego pieska. Dlatego zawsze jestem za pieskami-artystami! 😀
A jak już było o przekładzie „Don Giovanniego”, to nie mogę się powstrzymać i nie zacytować fonetycznego „przekładu” spod pióra Stanisława Barańczaka (cyt. z książki „Pegaz zdębiał. Poezja nonsensu a życie codzienne”).
[Don Giovanni]
Là ci darem la mano, / Ja ci, daremna mamo,
Là mi dirai di sì, / dam mity, bajdy, sny!
Vedi, non è lontano, / Kiedy w nią mnie wplątano?
Partiam, ben mio, da qui. / Czart ją by wziął na kły!
[Zerlina]
Vorrei, e non vorrei, / Goreje lej logorei
Mi trema un poco il cor / i w krem ubogi tort.
Felice, è ver, sarei, / Nie liczę, że serca sklei
Ma può burlami ancor. / to tło: burd, łań, bijań mord.
[Don Giovanni]
Vieni, mio bel diletto ! / Wiej mi, bo tnę żyletą!
[Zerlina]
Mi fà pietà Masetto. / Iii, w japie – cham atletą!
[Don Giovanni]
Io cangierò tua sorte. / Pokancerować mordę?!
[Zerlina]
Presto non son più forte. / Pies tonął – słoń pruł fordem.
Razem, czując zapachy przygotowywanej w sąsiednim pałacu kolacji
Andiam, andiam, mio bene, / Mniam-mniam, mniam-mniam – jedzenie!
A ristorar le pene / Ja restauracje cenię,
D’un innocente amor. / więc, mimo cen, tam chodź!
i jeszcze wariant zakończenia:
Mniam-mniam, mniam-mniam – jedzenie!
Arystokrato, mienie,
trwoń i na krem, i tort!
Z Zerliną stało się to właśnie, że się „nie stało”: to właśnie jest całe wydarzenie. Scena ma miłe złego początki i koniec żałosny.
Elwirę Leporello wyciąga za scenę, spędza z nią tam dwadzieścia minut akcji scenicznej – i co? I nic? Aż takich niekonsekwencji w tym libretcie nie ma…
„Adorato mio sposo”, stosowane do Don Giovanniego, potwierdza moją sugestię: że ten związek został po ciemku poświadczony nowym fiki-miki. Bo mówiąc to, Elwira myśli, że się zwraca do Don Giovanniego.
A czy Masetto z Zerliną skonsumowali, czy nie, to sprawa drugorzędna. Jej dziewictwo pojmuję symbolicznie, nie anatomicznie… Ona tu „gra rolę” dziewicy, stąd sytuacja ślubna, a nie dwuznacznie narzeczeńska albo jednoznacznie późno-małżeńska.
Zresztą chyba byłoby ciekawiej, gdyby się zdecydowała właśnie w tym miejscu, na pociechę, sprawdziwszy, że osprzętowanie nie zostało uszkodzone, co czyni.
Ale fajny utwór…
A jeszcze było „tłumaczenie” Dalla sua pace w trzech wersjach. I bodaj w każdej z nich było „w mordę mi da” (morte mi da) 😉
Szukałam tego w sieci, ale nie znalazłam. Za to znalazłam przypadkiem wypowiedź o DG na blogu znanych nam tu pp. Cronwoodów:
http://babilas.blogspot.com/2008/01/product-placement.html
Polecam zwłaszcza drugą część. Nie muszę dodawać, że zgadzam się z optyką autora…
O, Łajza Minęli. No właśnie rzecz w tym, Panie Piotrze, że Zerlinka coś za dobrze zna się na sprawach osprzętowania 😆
Leporello z odwagi znany nie był, więc czy by się odważył?
No właśnie, Anna wysunęła dobry argument. I owe „roznamiętnienie” Leporella do Elwiry pod oknem było przecież czystą grą.
A „mi dichiari tua sposa” w pierwszym recytatywie Elwiry – to co?
Przypuszczalnie Don Juan przyrzekł Donnie Elwirze przy świadku (chociażby służącej czy duennie), że ją poślubi – taka praktyka jest wspominana w literaturze hiszpańskiej Złotego Wieku, np. w „Don Kichocie” Cervantesa (historia Dorothei i Don Fernanda).
Mówią, że opera skonała właściwie, a tu taka dyskusja. Podnosi na duchu, bo na ogół w towarzystwie, jak powiem, że interesuje mnie opera, wszyscy myślą, że żartuję.
No! A to nie byle jaka opera, tylko największa z największych! Przynajmniej jak dla mnie 😀
Do pana Stanisława: o tym, że opera skonała (a nawet urodziła się martwa) zapewnia nas wyłącznie dwóch panów, którzy za wiecznie żywych uważają Lenina i Lacana. To mówi wszystko o ich kryteriach.
Co słonko widziało (w sensie Zerlina), to widziało. Różne są techniki, przecież ja Państwa uczyć nie będę, bom stary i już zapomniałem.
Z Leporellem właśnie w tym cała rzecz (jeżeli wolno się tak wyrazić): nigdy by się nie odważył z odkrytą przyłbicą i w pełnym słońcu. Ale w przebraniu i po ciemku – najchętniej. Do syta i bez grzechu. To cały Leporello.
Rajcowanie się Leporella pod balkonem nie jest grą, bo jesteśmy o tym poinformowani „na stronie” („La burla mi da gusto”), a Giovanni to potwierdza z obserwacji, także na stronie („Il birbo si riscalda”). W teatrze „na stronie” mówi się prawdę.
„Mi dichiari tua sposa”: oczywiście, wedle słów naszej Donny Anny. A ona uwierzyła, po czym nie miała problemu w II akcie, bo z mężem nie grzech, nawet na ulicy.
Zresztą obyczaj, o którym mówi Donna Anna obowiązywał nie tylko w Hiszpanii, ale i w Anglii, za czasów Szekspira, jest o tym w Miarce. To się nazywało „sponsalia de praesenti”. Elwira go uważa za męża, on ma ją oczywiście w dużym poważaniu, Leporello oportunistycznie korzysta.
„Burla” to jest zabawa, niekoniecznie ta, o której Pan myśli – mogło chodzić po prostu o odgrywanie teatru. Nic tam nie ma z jednoznaczności! W następnych akapitach myśli Pan chyba o Elwirze, nie o Annie. I w ogóle gdzie jest powiedziane, że to było (jeśli coś było) na jakiejś ulicy? 😯
Panie Piotrze, dzieło jest tak genialne, że moglibyśmy się tak spierać jeszcze z tydzień. I to jest cudowne, prawda?
Niestety, o śmierci opery mówi dużo więcej osób niż te dwie, o których Pan myśli. Ale my przecież wiemy, jak wielka ich strata 😀
Dobranoc!
Właśnie wróciłem z Krakowa.
Odpowidając na pytanie p. Redaktor o wczorajsze wampirzenie: uuuuuuUUUUUuuuuuuUUUUdane (mlask).
Chociaż największą uciechę miałem w drodze na sabacik. Wychodzę z mieszkania, schodzę i słyszę, że ktoś wchodzi po schodach. No to, jak to wystraszony wampir, zwiałem do mieszkania – świadomy swej urody:
http://picasaweb.google.pl/60jerzy/Wampiriada?feat=directlink
bałem się że mogę moją biedną sąsiadkę uwolnić od trudu pobierania zwaloryzowanej emerytury. Ba, gdybyż to jeszcze była inna – mniej ulubiona – to może schodziłbym dalej, przestępując ją w pewnym momencie wyniośle i wzniośle).
Ale najlepszy był ciąg dalszy w samochodzie, gdy zabrałem po drodze znajomych – ci w konwencji XIX-wiecznego zakładu pogrzebowego. Oni w czerniach. woalkach, białawe twarze; ja za kierownicą – widoczek j.w. – tak stanęliśmy w środku miasta na skrzyżowaniu w światłach wieczornych. Nie powiem, dwa omdlenia w sąsiadujących samochodach dostrzegłem – ale miałem w tym momencie już zielone (ohyda) światło (ohyda po dwakroć). W każdym razie miejscowa ludność dostrzegła ten osobliwy karawan i jego pasażerów.
Droga powrotna z Krakowa – koszmaru ciąg dalszy. A sam DG – nawiązując do słów p. Piotra Kamińskiego – Znaniecki już pownien siedzieć w areszcie po wyroku w trybie doraźnym i przyśpieszonym (tylko za sam fianał: i ten, który jest i ten, którego nie ma). Co do majsterkowania p. Znanieckiego – to do słów p. Doroty właściwie nie muszę nic dodawać, a suplement w postaci wydruku dyskusji P.K. i D.Sz. przesłać na adres reżysera. Plus libretto. Plus listy Mozarta. Z nadtytułem „Bój się Boga, Mazurkiewicz”. Trzy rzędy za mną siedział p. Treliński & Co.
W każdym razie cholery można jednak dostać – wkurzający przykład reżyserii, gdzie jakiś koncept naciąga się jak gumę od majtek do istniejących faktów, naciąga, naciąga… i w końcu te gacie muszą spaść.
Niestety, reszty nie dopiszę, bo muszę pracować – by dożyć kolejnej opery.
Wrocilam ze szlajania, a tu taaaka dyskusja.
Nie wlacze sie, padam
BraNoc
O! Nie rozczarowałam się – jest zdjęcie Mister Vampyra! Gratulacje!
A teraz, he he, mogę już iść spać. Zwłaszcza że mi ulżyło, zdania jesteśmy podobnego 🙂
Dobranoc raz jeszcze!
Burla to nie „zabawa”, ale kawał zrobiony Elwirze. Guglielmo zarzuca Dorabelli, że sobie drwi z niego, a ona się oburza – tym samym słowem. Ono oznacza drwinę, kpinę, szyderstwo.
Po czym L i E przez teatralną godzinę łażą gdzieś tam razem. Myślę po prostu, że jeśli nic się między nimi nie stało, jest nudno, a jeśli się stało – od razu robi się znacznie ciekawiej we wszystkich możliwych aspektach.
Ja się nie upieram, że na ulicy. Napewno Leporello zna w Sewilli różne kąty wypróbowane przez pryncypała.
A o śmierci opery mówi się równie często i prawie od równie dawna, jak o śmierci kapitalizmu. Tu się akurat złożyło, że przynajmniej jeden z dwóch panów mówi o obu naraz. Akurat moda taka, równie przelotna, jak twórcza reżyseria…
Beato
wspominając Barańczaka przypomniałaś mi, że w ostatnie święta właśnie turlałem się ze śmiechu właśnie przy similofonach i fabulonach. I nie będę ukrywał: przy obleśnikach (bez względu na ich warstwowość). W końcu każdy obleśnikiem podszyty jest.
A nowy gmach Opery Krakowskiej – dziwne to ale nie do potępienia. W naturze wygląda lepiej (czyli mało fotogeniczna architektura – bywa tak i na odwrót). A, zapomniałem dodać a propos DG: projekcje tylne były a jakże, maszyna do dymów pracowała na całego, papierosów wypalono na scenie więcej chyba niż Janda we wszystkich swoich rolach filmowych. Tłumy (baletu i chóru) z i do foyer przewalały się w te i we wte. A przed spektaklem podano przez głośniki obsadę i na końcu, że orkiestrę, chór i balet poprowadzi Łukasz Borowicz. Mam żal do p. Borowicza, że tej ostatnie zapowiedzi nie zrealizowano – do koncepcji całości pasowałoby jak znalazł.
Wracam do pracy. To była taka przerwa na papieroska…
Również byłem na piątkowej operze i dokładnie to samo myślałem. Tak się składa, że jutro z powodów służbowych muszę iść na ten na spektakl kolejny raz… Inna obsada, może będzie ciut lepiej. Piątkowe partie żeńskie w ogóle mi nie podeszły. Dziwny akcent Zerliny – i dokładnie tak jak Kierowniczka napisała, że był kiedy o nim pamiętała…, Donna Anna jakaś taka napuszona (ale to chyba podpis artystyczny pod każdą z ról solistki), a Elwira jakby nie wiedziała co chwile, w która stronę ma iść na scenie… Generalnie był to spektakl, o którym można powiedzieć: Mozart, Kwiecień i reszta bandy.
Ha! Pan Piotr wciąż upiera się przy tych ksiutach i twierdzi, że u Mozarta nie ma niekonsekwencji w czasie akcji.
Moim zdaniem Mozart (z Da Pontem) stosują cięcia typu serialowego. Nikt się nie zastanawia (poza Panem Piotrem i niektórymi reżyserami), co się dzieje przez 20 minut przedstawienia z Leporellem i Elwirą, podobnie jak – w drugą stronę – nikt się nie zastanawia, jak to się stało, że ze sceny na scenę (bez przerw!) uczta u Don Giovanniego jest przygotowana.
A co do Opery Krakowskiej – ja jednak na otwarciu siedziałam na naprawdę dobrym miejscu. Nie jest tak, że wszędzie dobrze słychać. Z mojego piątkowego miejsca (rząd X, z boku) nie było tragicznie, ale różnica była bardzo odczuwalna. To jeszcze nic, bo są ponoć z tyłu na górze miejsca, gdzie w ogóle nic nie widać 😯
To ja poproszę Brunneta o zrecenzowanie tu drugiej obsady 😉
“Sponsalia de praesenti”, zapamiętam to sobie.
Może by i mógł, chociaż do mnie bardziej przemawia obraz Leporella szczękającego zębami i przemyśliwującego cały czas, jak tu się urwać z randki – krótko mówiąc, mógł, ale nie musiał (po co jeszcze „dowalać” tej biednej Elwirze?)
I czy tak „bez grzechu” to ja nie wiem, raczej „z grzechem, ale to się przecież odpokutuje” – taką wtedy mieli mentalność, co piętnował de Molina. Zresztą Leporello (najwyraźniej w spadku po Catalinonie de Moliny) wydaje się wierzący – nb. scena na cmentarzu.
Postaram się nie zawieśc. Wyniuchałem recenzje Pani Redaktor Woźniakowskiej. Miała myśli bardzo podobne:
http://www.dziennik.krakow.pl/Artykul.100+M5734362ba7d.0.html
PS. Kierowniczko blisko zatem żeśmy siedzieli siebie…. 😉
No tak, jakieś ślady po postaci z de Moliny (i w konsekwencji z Moliera) zdecydowanie pozostały, jak np. uparte próby uświadomienia Don Giovanniemu, że prowadzi życie łotra. Do takiego Leporella zdecydowanie bardziej pasuje, że nijakich ksiut nie było. Swoją drogą nazwanie go Zajączkiem pewnie miało być aluzją do jego tchórzliwości…
No więc właśnie – burla czyli zabawa kosztem Elwiry, a nie burla czyli ksiuty. Tym samym Pan Piotr potwierdził moją tezę!
Z koleżanką Woźniakowską wymieniłyśmy już zdania na bankiecie 🙂
Brunnecie, a czy my się aby nie znamy w realu? 😉
Kierowniczko, no już się znamy 😉
😆
Zmieniam temat, czy raczej nawiązuję do jednego z niedawnych tematów.
Jeśli ktoś już to znalazł i powiadomił wcześniej, proszę mnie wymoderować. Chwilę mnie tu nie było.
W Przekroju o Dominiku Połońskim:
http://www.przekroj.pl/ludzie_sylwetki_artykul,4148.html
Mimo wszystko jako aluzja do tchórzostwa Zajączek brzmi sympatyczniej niż Catalinón (Gnojarz, czy pardon, Obesraniec), jak go ochrzcił de Molina – inna rzecz, że Catalinón na widok Komandora autentycznie robi w portki…
Dzięki, Gostku. Z jednej strony dobrze, że ktoś napisał (nawet z błędem w nazwisku Martina Buscha), z drugiej – ja muszę ze swoim tekstem poczekać. No i nie szkodzi, bo nacisk będzie na coś innego.
Kierowniczko, a czy były jakieś ploty odnośnie marcowej Carmen w OK z Walewską?
Ja nie słyszałam…
Cała trylogia Da Ponta jest o ksiutach. Nie sugeruję, że coś takiego dzieje się w Idomeneuszu, Uprowadzeniu czy Czarodziejskim flecie, gdzie libido nie występuje wcale albo jako atrybut postaci negatywnych (Osmin, Monostatos).
Natomiast w Figarze, Giovannim i Cosi seks to fundament. Byłoby sprzeczne z logiką tych utworów, gdyby wszystkie postaci, które mają po temu okazję, tego nie czyniły.
Nigdy nie twierdziłem, że w teatralnym czasie akcji nie ma niekonsekwencji. Przeciwnie. W Giovannim najsławniejsza dotyczy oczywiście nie uczty, ale gotowego pomnika Komandora nazajutrz po śmierci, co się czasem zabawnie, choć zbytecznie, tłumaczy „realistycznie”. Pomnik jest, bo jest potrzebny, uczta jest, bo jest potrzebna.
Zresztą na ucztę jest akurat kupa teatralnego czasu od wyjścia Masetta i chłopów z Leporellem – do rozmowy Leporella z Giovannim przed „Finch’han dal vino”. Leporello wyjaśnia szczegółowo, jak było.
Tyle, że to jest akurat bez znaczenia, jak czas Szekspira, który tak biegnie, jak tego wymaga sens opowieści, a nie tak, jak chce zegarek.
W kwestii ksiutów Leporella z Elwirą mamy jednak do czynienia z akcją precyzyjnie rozłożoną w czasie i opowiedzianą w zgodzie ze wskazówkami zegara. Libretto daje postaciom całkiem realistyczny czas na zrobienie tego, co robić powinny.
A powinny, bo o tym jest opera. Rozpisywałem się wyżej, dlaczego ten epizod jest konieczny, żeby zagęścić i pogłębić charakterystykę postaci i całą opowieść. Strat z tego wynikających (dla nas – nie dla Elwiry, choć i ona nie wydaje się zawiedziona…), ani sprzeczności nie ma żadnych.
Giovanni zresztą sam robi aluzję do ewentualnych wyczynów Leporella z Elwirą w recytatywie na cmentarzu ( („ciekawe, jak się skończyła afera Leporella z Donną Elwirą, czy się sprawił chytrze…”).
Da Ponte był starym świntuchem, o czym warto pamiętać. We wszystkich trzech librettach roi się od aluzji seksualnych. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł puścić w nocy, w miasto, taką parę, nie mając tu żadnych ukrytych zamiarów…
Leporello ma ostre libido, co widać w scenie wesela i słychać w jego komentarzu. Jest tchórzem i właśnie dlatego robi to podszywając się pod kogo innego i w ciemnościach. Jawnie by się nie odważył.
A jest bezkarny w porządku teatralnym: na końcu Giovanni idzie do piekła, a Leporello do gospody. Jak w życiu.
Jego „moralizatorstwo” wobec Giovanniego jest czystą hipokryzją, skoro szczypie jednocześnie jego panny i żre z jego stołu. A moralność ma przekupną: wystarczy brzęk sakiewki. O to zapewne chodziło od początku: o podwyżkę.
No to ja, który nigdy niemal nie oglądam, a tylko słucham, nie znając języka i ściszając radio, gdy ktoś chce mi tam na siłę wcisnąć treść libretta – wiem wreszcie, o czym są te Mozartowe opery – o ksiutach 😆
„Realistycznie”, znaczy tak, jak u Moliera, że Komandor za życia zadbał o miejsce swojego spoczynku? (Wtedy by wystarczyło wykuć tylko datę śmierci i „okolicznościowy” napis. No i włożyć Komandora.) Tak jest u Gazzanigi/Bertatiego, gdzie Don Ottavio (pardon, Duca Ottavio – spuścizna po de Molinie) nadzoruje kamieniarza i lamentuje, że miesiąc zaledwie grobowiec czekał na swego właściciela… Skądinąd w obu wersjach hiszpańskich (de Molina, Zorrilla y Moral) Komandor sam sobie grobowca nie stawia, co nie jest takie głupie, zważywszy, że zawsze mógłby skończyć we wspólnym dole we Francji czy innej Flandrii…
To sobie nasz Jerzy powampirzył, no no 😉 A zdjąć to się dał już chyba po obfitym posiłku, wskazuje na to kolor szaliczka…
A „Drugą śmierć opery” widziałam jakiś czas temu na liście bestsellerów w mojej ulubionej księgarni naukowej 🙁 Moda na nazwiska…
W sumie, to tak na upartego można by nawet faktowi, że Komandora i Masetta śpiewał ten sam śpiewak, przypisać jakieś pikantne znaczenie ;-). Ale to by już było świństwo do kwadratu.
Z tymi zastrzeżeniami do uczty przygotowanej ze sceny na scenę, to Pani Kierowniczka już przesadziła. Mnie to w ogóle nie przeszkadza. Dają – to jem. 😆
Ksiutami zresztą też, w miarę zbliżania się wiosny, jestem coraz bardziej zainteresowany. 😉
Się mnie jeszcze jedno przypomniało. Czemu w polskim teatrze/operze jak się odkręca kran na scenie to woda jest tak czysta, że aż niewidzialna? To niewiele kosztuje, a pomogłoby w urzeczywistnieniu tego co się dzieje na scenie. To samo z udawaniem, że się nie widzi innego śpiewaka/bohatera, który śpiewa i skacze po scenie w odległości 3m. Czemu to jest normalne, że zakładam inne rękawiczki i już mnie własna żona nie rozpozna? Tak jest na przykład w scenie morderstwa Komandora.
Opuściłam dalej wartko toczącą się dyskusję (myślałam, że już wygasła 😆 )… Z jednym się można na pewno zgodzić: że Da Ponte niezłym świntuszkiem był, acz – wówczas – nie starym. W późniejszych latach ustatkował się w małżeństwie, wyemigrował do Stanów, założył stateczną rodzinę i położył wielkie zasługi pod italianistykę, nie tylko amerykańską. Jego historia życia w ogóle sama w sobie jest fascynująca. Byłam na wystawie mu poświęconej w Muzeum Żydowskim w Wiedniu podczas Roku Mozartowskiego; pozostał mi z niej grubaśny katalog, niestety tylko po niemiecku, więc trudniej mi się przebić 🙁
Otóż to, w Krakowie zalatywało operetą. I to bodaj jest podstawową przyczyną niepomiernej irytacji. Lektura libretta może w którymś momencie zdezorientowanego czytelnika sprowadzić na te manowce interpretacyjne, ale w połączeniu z muzyką Mozarta – już żadną miarą. Przynajmniej dla mnie.
Jak o zasługach ustatkowanego Da Ponte mowa, to jeszcze dorzucę półgębkiem (półmordkiem?), że położył je również na polu zainteresowania Amerykanów operą jako taką, oraz zbudowania pierwszego gmachu operowego w Nowym Jorku (propagował pomysł, pozyskał sponsorów, itd). Gmach się wprawdzie sfajczył 🙁 a Da Ponte dwa lata później pożegnał się ze światem, ale idea posiadania Opery zdołała się, jak wiadomo, w NY przyjąć. 😉
Co więcej, ta pasja go zgubiła, biedaczek zbankrutował i umarł w biedzie 🙁
A jeszcze a propos lania wody na scenie. Pamiętam daaawno temu, w Salome w warszawskiej operze, jeszcze za dyrekcji Pietrasa, że w ramach scenografii przypominającej bank na Placu Powstańców był tam wodotrysk i woda ciurkała. Niestety, stanowiła element nie tylko wizualny, ale i akustyczny…
Pani Kierowniczko, ale pogrzeb miał, jak na bankruta, z dużymi bajerami. 😉
No owszem. Nie to, co Mozart… 🙁
Ubawiłam się. Powyższy mój wpis trafił na portal e-teatr jako recenzja 😀 Myślę, że równie ciekawa dla publiki byłaby nasza podspodnia dyskusja o Mozarcie i ksiutach 😆
A trafił za zgodą czy bez zgody?
To jest taki portal, a raczej wortal, który wrzuca wszystkie recenzje teatralne, jakie ukazują się na łamach prasy polskiej. Prowadzony jest przez Instytut Teatralny.
http://www.e-teatr.pl/pl/index.html
Jak to jest ze zgodą poszczególnych pism, nawet nie wiem.
Świntuchem nazwan autor libretta
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Chociaż tekst spłodził godny Becketta
(ksiuty na blogu, stęk)
Podrzucił był tekst ów Mozartowi
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Chce mieć operę, to niech się głowi…
(ksiuty na blogu, stęk)
Mozart nie w ciemię bity Austriak
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Sprawił, że tekst się z muzyką mija
(ksiuty na blogu, stęk)
Da Ponte dzieło swoje zobaczył
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Do Ameryki uciekł w rozpaczy
(ksiuty na blogu, stęk)
Grono wyznawców owego dzieła
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Miłość do dzieła w niewolę wzięła
(ksiuty na blogu, stęk)
Trwają w podziwie i to to jest banał:
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Chociaż sam Mozart wpuścił ich w kanał
(ksiuty na blogu, stęk)
A Kierowniczka choć miłośniczka
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Uchyla dzielnie tajemnic wieczka
(ksiuty na blogu, stęk)
Ogłasza wszystkim – kończy się luty
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Że tematyką dzieła są ksiuty
(ksiuty na blogu, stęk)
Zamiast na blogu powszechny szczęk brzęk
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Nie rozległ nawet się żaden gęb jęk
(ksiuty na blogu, stęk)
Teraz caluśki naród się dowie
(ksiuty na blogu, ksiuty na blogu)
Wszystkim na blogu są ksiuty w głowie
(ksiuty na blogu, stęk)
My tu lubimy ksiuty –
Ale nie Panny Ziuty
Czy Pana Tadeusza,
To wcale nas nie wzrusza.
Bo dla nas tylko warta
Ksiutowość jest Mozarta! 😀
A propos wody na scenie (choć nie Mozart i ksiutowatości niet):
http://www.youtube.com/watch?v=uHXAC6lTXR8
(No, może nie od początku widać po czym chodzą.)
My dobrze wiemy, że taki ksiut,
to na moralnym ciele jest wrzód!
Ksiutem zaraża się zdrowa nacja
i zaraz śmierdzi cywilizacja.
Więc by sumienia nie mieć wyrzutów
należy szybko zakazać ksiutów.
Gdy ktoś na jakiś ksiut natknie siem,
niech zawiadomi Radyjo M. ❗
Mimo wszystko, jakoś mnie uwierają te ksiuty Leporella z Donną Elwirą…
Zajrzałam ponownie do libretta i jakoś mi do ksiutów nie pasują jego słowa w scenie kolacji w II akcie (mówione na stronie), że zaraz się popłacze, i że jeśli Don Juan pozostaje obojętny na prośby Elwiry, to ma albo serce z kamienia, albo w ogóle nie… jeśli go wzrusza ta niesamowita miłość, to byłby w stanie ją tak bydlacko wykorzystać? (co nie kłóci się z podszczypywaniem wieśniaczek).
O, widzę, że temat wiecznie żywy 😀
Zgadzam się całkowicie, dla mnie w ogóle pomysł na te ksiuty Elwiry z Leporellem jest sztuczny. A jak już jesteśmy przy scenie na cmentarzu, Don Giovanni tam śpiewa, że chciałby wiedzieć, jak skończyła się afera Leporella i Donny Elviry, „s’egli ha avuto giudizio” – to nie całkiem jest „czy się sprawił chytrze”, tylko raczej „czy zachował rozsądek” 😆
Poza tym, kiedy Elwira ma zejść na ową przechadzkę, na pytanie Don Juana, jak mu się to podoba, Leporello wygarnia swojemu panu, że ten ma serce z kamienia, na co pryncypał go nazywa głupcem.
A co do żarcia ze stołu Don Juana… na ówczesne hiszpańskie warunki niestety tylko słudzy zatrudnieni w kuchni mieli prawo do resztek, natomiast pozostali jadali albo u siebie w domu albo w kramach pasztetników, w wyrobach których, jak to pisze barwnie Francisco de Quevedo, bywała większa rozmaitość zwierza niż w arce Noego, a nawet szczątki skazanych na śmierć (!). Co prawda, nie wiem, czy da Ponte o tym wiedział, ale z librettem to się nie kłóci, vide : ” Si eccellente e il vuostro cuoco…”
„Serce z kamienia”, a raczej „un’ anima di bronzo” 😉
Innymi słowy drań z niego podły tak czy inaczej.
Dziękuje wszystkim Państwu, a zwłaszcza Gospodyni i p. Kamińskiemu za kapitalną lekturę.
No nie powiem, pyszna była zabawa 😆
Dla precyzji: „s’egli avuto giudizio” – „zachował rozsądek” to jest przekład dosłowny. Istotny sens tych słów jest głębszy, dwuznaczny i bywają one tłumaczone i rozumiane bardzo różnie: „czy był ostrożny, przezorny”, „czy się zachował rozsądnie, przemyślnie, chytrze, roztropnie”. „Giudizio” może oznaczać „rozsądek” ale również „umiar” („giudizio!” krzyczą do siebie Hrabia i Hrabina w tercecie z II aktu). Do tego w tekście jest wielokropek, który też coś sugeruje.
Nawet jeśli (teraz to ja przepraszam…), to i tak śpiewa je Don Juan, którego „poczucie humoru” zaraz nakłoni go do zaproszenia posągu na kolację. A że Don Juan dla żartu potrafi zniszczyć komuś życie i że śmieszy go sytuacja, że Leporello MÓGŁBY „wczuć się w rolę” do tego stopnia nie znaczy jeszcze, że Leporello to zrobił.
Skądinąd napis na nagrobku rzeczywiście nie jest za mądry, bo przeczy temu, co potem Komandor robi. Zwłaszcza, że z treści opery wynika, że to raczej nie Komandor go wymyślił…
Ale skoro już się bawimy w takie interpretacje (stan ducha Don Giovanniego na podstawie…), to warto pamiętać, że kto jak kto, ale on swego fagasa zna na wylot i wie dobrze, do czego jest zdolny.
Co do napisu: wedle (wyłożonej tu przez nas na dwa głosy) interpretacji „realistycznej” ekspresowego pomnika, pomnik stał przed śmiercią, ale napis wyryto po śmierci, z oczywistych przyczyn. Autorstwo przypisywałbym osieroconej córce.
Zaproszenie na ucztę nie jest, moim zdaniem, objawem makabrycznego poczucia humoru, tylko wyzywający gest upartej niewiary w zaświaty, czyli w konsekwencje czynów doczesnych.
Co do ksiutów Leporella z Elwirą (szyk istotny): moja sugestia, że do tego doszło, wynika z natury utworu (w formie oryginalnej, praskiej – nie po wiedeńskich przeróbkach) oraz przekonania, że utwór na tym zyskuje, a nie traci.
Jak już mówiłam, mógł, ale nie musiał, więc powiedzmy, że to zależy od interpretacji, bo bywają Leporellowie-sieroty i Leporellowie całkiem zaradni. Pozostaję przy zdaniu, że dla mnie raczej świadczy to, jak dalece Don Juan ma swoją kochankę w poważaniu… Na tym polega wielkość dzieła, że dopuszcza różne interpretacje.
Gazzaniga/Bertati akurat wytypowali Don Ottavia ;-).
Tak samo raczej skłaniam się ku przypuszczeniu, że akurat ten Don Juan wierzy (u Moliera nie, ale to praktycznie Francuz, u de Moliny wierzy, ba! nawet pyta Komandora, czy nie zamówić mszy za jego duszę 🙂 ). Przynajmniej w diabła, którego na stronie oskarża o nasłanie na niego Donny Elwiry i oświecenie Donny Anny. Ale to też kwestia nie do końca jednoznacznie wyjaśniona.
Tak, jestem straszliwym trollem. Ale „Don Giovanni” wprowadza mnie w emocjonalny haj.
Co do haju, to mnie tez. A skutki fizjologiczne o ilez mniej zgubne.
Beato, a czy czytałaś lub choćby przeglądałaś „Drugą śmierć…” czy tylko powielasz zasłyszane informacje i bon moty w stylu „dwóch panów, którzy za wiecznie żywych uważają Lenina i Lacana”?
monty – to nie Beata napisała o Leninie i Lacanie, tylko Pan Piotr 😀
Anno, bynajmniej! To nie trollowanie, tylko dyskusja na temat! Mnie też strasznie DG kręci i dlatego się nam tu tak fajnie rozmawia. A ad rem, a raczej ad ksiutam, to w ogóle mnie Pan Piotr nie przekonał ani do tego, że ksiuty były zakładane, ani że na ich obecności utwór zyskuje, nie traci. Przeciwnie – bo postać Elwiry jest pełniejsza i bogatsza. Nie mówiąc o tym, że ma piękniejszą w sumie muzykę.
Czy nie możemy założyć, że pod pewnymi względami Mozart jednak ULEPSZYŁ swoją operę?
Ja jestem za tym. Uznawanie, że pierwsza wersja jest najlepsza, doprowadziłoby do tego, że np. przed Fideliem należałoby grać tylko Leonorę I itp.
Monty, styl pisarstwa Zizka znam az nadto (musialam czytac to i owo ze wzgledow zawodowych).W przypadku „Drugiej smierci” wierze p. Piotrowi Kaminskiemu, ktory analizowal tę książkę w audycjach RFI, znajdując również poważne błędy merytoryczne. Zresztą zbyt dużo już musiałam czytać o różnych śmierciach dziedzin humanistycznych, więc śmierci opery sobie oszczędzę 🙂
Pani Doroto, wiem, że to Beata. Chodzło mi o formę, więc zacytowałem p. Piotra.
Beato, mógłbym napisać to samo. Styl i pisartwo Zizka zna aż nadto (z podobnych jak Ty powodów) i moje zdanie jest odmienne. Pisanie o nim jako wielbicielu Lenina i zajadłym Marskście wygląda na pobieżną znajomośc tematu, a częciej jeszcze nad znajomość „ze słyszenia”, więc dlatego tak mnie to irytuje, podobnie jak w kółko powarzane brednie o Heideggerze-naziście (jak niedawno MIchalski w jednym z ostatnich Dzienników). To takie wygodne, coś tam zasłyszeć , lekko rzucić okiem i juz mamy opinię. Oczywiścei Zizek dośc często popada w przesadę, ale ogólnie niemal zawsze wychodzi błyskotliwość jego myślenia i umięjętnośc uchwycenia dość skomplikowanych kwestii. Często, jak mówi w ostatnim wywiadzie dla Polityki prof. Gadacz, ” w długim tekście namysłu wymaga tylko jedo zdanie, jedna myśl nieoczekiwanie lokująca autora w jakimś wielowiekowym łańcuchu myślenia. (…) Nie wolno takiego zdania przeoczyć ani zgubić”. To, że „chłopcy” z Krytykii Politycznej bałwochwalczo i niemal na kolnach przyjmują każde słowo Zizka, nie jest moim zdaniem powodem do jego dyskredytowania, tym bardziej w stylu wyżej już cytowanym.
Do Pana Monty: książkę panów Dolara i Zizka o operze przeczytałem od deski do deski, co nie było rzeczą łatwą na tle… nerwowym. Niestety, jak zwykle w takich wypadkach, jeden akapit bzdur wymaga pięciu stron dyskusji i sprostowań, na co to zbyteczne dziełko nie zasługuje.
Opiera się ono na wiedzy częściowej, przestarzałej i powierzchownej, z czego wynikają sądy oraz „impresjonistyczne” analizy bardzo podejrzanej wartości, przy jednoczesnym dużym, „odkrywczym” zadęciu. Niektóre – te najprostsze, za to charakterystyczne – głupstwa autorów pozwoliłem sobie wytknąć w moich dwóch tekstach, o których wspomniała pani Beata.
Nie twierdzę, że w tej książeczce nie ma interesujących spostrzeżeń i zdań, poważny autor zna jednak cenę tego towaru i stara się go nie topić w „długim tekście”, globalnie pozbawionym wartości, z wyż. wym. powodów. To kwestia roztropnej strategii. Autor ma męczyć się tak długo, żeby Czytelnik już nie musiał. To nie na Czytelnika spada odpowiedzialność za ewentualne przegapienie jednego, cennego zdania lub myśli, lecz na niefrasobliwego autora.
Już choćby tylko dlatego, że autor wziął pieniądze, które Czytelnik zapłacił.
Nikt też nie przeczy kuglarskiej zręczności Zizka, której zawdzięcza on karierę. Ale w niej właśnie dopatrywać się należy niebezpieczeństw.
Do Pani Doroty: różnica między Leonorą/Fideliem a Don Giovannim polega na tym, że praca nad tą pierwszą operą, napisaną przez kompozytora niedoświadczonego w tej mierze, trwała dziesięć lat i wynikała – mówiąc bardzo ogólnie – z wewnętrznej potrzeby. Przeróbki, jakich Mozart, kompozytor bardzo doświadczony w dziedzinie opery, dokonał w Don Giovannim, były dokonane pod naciskiem okoliczności.
Sama Pani ma zresztą w tej mierze ważne wątpliwości: czy skreśliłaby Pani Il mio tesoro w zamian za Dalla sua pace? Arię Leporella z II aktu w zamian za duet Zerliny z Leporellem? A tego właśnie Mozart dokonał w Wiedniu.
Dlaczego Pani zdaniem Elwira staje się „pełniejsza i bogatsza” przez to, że nie spotkało ją (wedle mojej sugestii) jeszcze jedno nieszczęście i upokorzenie ze strony pary łajdaków? Aria – arią (nikt nie przeczy jej wielkości), ale ewentualny, nocny gwałt wspiera raczej bliską Pani, tragiczną wizję tej postaci.
A do tego, co też warto zauważyć, stanowi symetryczny odpowiednik… pierwszej sceny, gdy Giovanni próbuje dokładnie tego samego dokonać na Donnie Annie. Obie te sceny rozgrywają się „za kulisami” i temu właśnie zawdzięczamy dwie fascynujące tajemnice, o które poważni autorzy spierają się od ponad dwóch stuleci…
Serdeczne pozdrowienia
PK
Panie Piotrze Czy wybiera się Pan w najbliższym czasie na „Wesele Figara” do Théâtre des Champs Elysées? Bardzom ciekawa, jak będzie. Serdecznie pozdrawiam
Zgodnie z prośbą relacjonuje dzisiejszy spektakl Don Giovanniego w OK. Jednym zdaniem: niebo, a ziemia. Dzisiejsza obsada (Kwieceń, Oleś-Blacha, Łukomski, Dobrakowska, Cameselle, Chierichetti, Gagrialdo i Konieczek) dała pokaz zarówno wokalny jak i aktorski. Spektakl żył i był jednością. Bohaterzy współgrali ze sobą w trudnej aranżacji reżyserskiej i wszystko było na miejscu. Kwiecień znów dał popis swojego kunsztu wokalnego, a reszta nie odstawała od niego aż tak bardzo jak podczas premiery. Na szczególna pochwałę dziś według mnie zasłużyli Łukomski (Komandor) i Dobrakowska (Zerlina). Dobrze dopasowane głosy do ról. Zerlina dziś była perełką na scenie, a każdy jej epizod nagradzany był brawami.
Również scenografia przestała się ruszać i chwiać, jak to miało miejsce podczas premiery. Dziś z prawdziwą przyjemnością i zainteresowaniem obejrzałem spektakl po raz drugi i chętnie wybrałbym się kolejny raz. A chyba o to właśnie chodzi, żeby przyciągnąć i zdobyć widza.
Generalnie po raz kolejny przekonałem się, że spektakl premierowy z tak zwana pierwszą obsadą nie jest najlepszym wykonaniem w OK. Szkoda, że z powodów układów i znajomości na spektakle pierwsze, recenzowane i wystawiane z wielką pompą, wybierani są soliści niekoniecznie najlepsi z całej obsady.
PS. Carmen z Walewską ma być 30 października 2009. Zobaczymy czy tym razem ten plan zostanie zrealizowany.
Zapomniałem dodać, że dziś jedynie reżyser światła chciał się pochwalić możliwościami oświetleniowymi co miało mizerny efekt. W „Madamina il catalogo” z początku zapomniał chyba, że w tle jest DG w drewnianej bali, a gdy sobie przypomniał to zmieniał oświetlenie kilkanaście razy…
Droga Pani Beato: idziemy w niedziele. To jest „stary” spektakl, ktory na premierze prowadzil Jacobs, a potem byl jeszcze wznawiany raz czy drugi. Na szczescie, jest rozpoznawalny jako Wesele Figara. Z obsady nie znam nikogo… poza dyrygentem, ktorego juz w tym slyszelismy. Powinno byc fajnie.
Drugie wydarzenie miesiaca, to premiera w Tuluzie Hipolita i Arycji Rameau, utwor bajeczny, chyba niezla obsada, przede wszystkim jednak rezyserski skok na gleboka wode kolegi muzykologa, jednego z najmadrzejszych i najzdolniejszych ludzi, jakich znam w tym kraju. Gromnice pale w Notre Dame, zeby sie udalo.
Pozdrowienia
PK
Po cichu liczę, że Rameau z Tuluzy załapie się do „Paryskiej Kroniki Muzycznej” i poznamy trochę szczegółów już po 🙂 A kciuki to ja będę trzymać, choćby z oddali , bo za mądrych i zdolnych zawsze i chętnie, a za Rameau to tym bardziej. No i mam taką nadzieję, że krakowska „Opera rara” kiedyś się szarpnie i sprowadzi nam Rameau nad Wisłę.
Cieszę się, że „Wesele” przypomina „Wesele” 🙂
Panie Piotrze:
gdybym chciał kupować każdą ksiązkę i czytać ją od deski do deski, to dzisiaj byłbym mniej więcej w okresie Kuzańczyka. Nie widze powodu aby płacić za kążdą książkę, podobnie płytę, która na pierwszy rzut oka wydaje się interesująca, a potem w domu przeżyć rozczarowanie. W skrótowo omawianej ksiązce jest rzecz jasna sporo irytujących fragmentów, ale tak jak pisąłem wcześniej, i co Pan potweirdził, również wiele interesujących spostrzeżeń. Z drugej strony, trudno mi się zgodzić, i przeciw temu protestowałem, na słowa wytrychy (często nieco pogardliwe): leninista i lacanista. Bo to mniej więcej tak, jakbym napisał o pewnym recenzecie z Le Monde de la Musique, przedszkolak, bo nie podoba mu się okładka z niedawno wydanej płyty i przez to daje trzy gwiazki, a nie szok na jaki z pewnością ta płyta zasługuje. Podobnie z Mszą h-moll i Minkowskim, choć tu nie o okładkę tym razem chodziło :-).
Co do akapitu, w którym Pan nawołuje autorów, żeby męczyli się tak, aby potem czytelnik nie musiał: prosze zapytać przeciętnego czytelnika (nawet tego po studiach filozoficznych, a może szczególnie :-)) czy nie męczy się przy wielu absolutnie wybitnych rozprawach? To nie kwestia autora, lecz najczęściej odpowiedniego przygotowania czytelnika. Zaryzykował bym nawet, że tak jest w większości przypadków. A przeglądanie w ksiegarni czy bibliotece chroni przed rozczarowaniami, bo tym one większe im temat nam bliższy.
Serdeczności
Drogi Monty: Na szczęście, nie musimy kupować każdej i jeszcze do tego czytać od deski do deski. Gdyby nie medialny harmider wokół tej książeczki (Gazeta walnęła pół strony cytatu niemal w dniu jej ukazania, a wybrała fragment prześmieszny – niezamierzenie, rzecz prosta…) oraz bliski mi temat i wynikłe z obu tych okoliczności poczucie obowiązku, nigdy bym się po toto nie schylił.
Dla tych paru interesujących spostrzeżeń, o których Pan wspomina, nie warto było się męczyć, a cena za nie zapłacona (w nerwach i w ołówku zużytym na uwagi na marginesie) stanowczo zbyt wygórowana.
Jak jednak pozwoliłem sobie zauważyć w moich tekścikach dla RFI, publikacja tej książeczki nie stanowi sama w sobie skandalu. W końcu polski meloman posłucha kiedyś Tristana i sam zauważy, że opera ta nie kończy się – jak się zdaje biednemu Zizkowi – wysokim C.
Skandalem jest natomiast fakt, że ukazało się toto po polsku ZAMIAST cennych, czasem klasycznych pozycji z operowego piśmiennictwa, także takich, na których ci dwaj panowie żerują. Nie ma po polsku Kermana, nie ma Taruskina (by tylko ich wymienić) – a są Dolar i Zizek.
Są zaś tylko z jednej przyczyny: ideologicznej. I to mnie dopiero, mówiąc nieelegancko, wkurza.
A do tego sposób, w jaki książeczka ta została wydana (korekta, indeks itd), urąga wydawniczej przyzwoitości. W sumie, pogratulować…
Co zaś do Le Monde de la Musique i jego praktyk, pieniądze jakie zarabiam u konkurencji nakazują mi milczenie, ale co myślę, to myślę…
Pozdrawiam najserdeczniej.
PK
Nie odzywałam się, bo byłam odcięta od sieci – padł mi w domu modem, przyjdą mi naprawić dopiero jutro po południu, więc i dziś wieczór nici z pogaduszek.
Pan Piotr lubi mieć ostatnie słowo 😀
Wersja praska a wersja wiedeńska DG: a wie Pan, że nawet wolę Dalla sua pace? Ale żal by mi było każdej z tych arii. Zresztą do arii Mozart się bardziej przyłożył niż do tego duetu, który naprawdę nie mam pojęcia, po co dopisał. A Pan naprawdę jest pewien, że w Wiedniu nie było tej aryjki Leporella (bo trudno to arią nazwać, to właściwie konsekwencja sekstetu)? Przecież nie miałoby sensu muzycznego nawiązywanie przez łapiącą Leporella Zerlinę do motywu, na którym uciekał.
Elwira stała się „pełniejsza i bogatsza” dzięki ukazaniu w arii innego niż komiczny (przy czym Pan się upiera) wymiaru tej postaci. Nie jest ona płaską marionetką, z której mamy się podśmiewać, lecz osobą, której się autentycznie współczuje. Dlatego napisałam o pewnej paraleli z Hrabiną z Wesela – bo i Hrabina przecież jest podobnym typem. Naprawdę, Mozart daleko przekroczył granice commedii dell’arte i to jest jedno ze znamion jego wielkości.
Strasznie jestem ciekawa tego Rameau w Tuluzie.
Brunnet: to znaczy, że spektakl musiał się dotrzeć. Tak się zdarza. Chierichetti i Cameselle byli lepsi niż na premierze? Trudno uwierzyć zwłaszcza w tego drugiego, jego Leporello był po prostu nijaki. A koncepcja z nałożeniem na Felliniego sprawdziła się tym razem? Marczyński w „Rzepie” był łagodniejszy, ale uważa, że koncepcja traci sens, jeśli ktoś nie zna Osiem i pół. Moim zdaniem i dla znających ten film sens ona ma co najwyżej średni.
monty: mnie się akurat zdanie Pana Piotra o męczeniu się o tyle podoba, o ile dotyczy książki w zamierzeniu popularnej. Sama staram się tę zasadę w moim pisaniu stosować, ale przecież nie piszę rozpraw filozoficznych. Nawet bym nie umiała 😀
Cameselle śpiewał Don Ottaviego, a nie Leporello 😉 I nie śpiewał na premierze. Wtedy jako Don Ottavi wystąpił Rafał Bartmiński. A Chierichetti była jakoś bardziej przekonująca i wrażliwa w tym co śpiewa. Zgadzam się, że znajomość „8 i 1/2” wiele pomaga. Ja przyznaję się bez bicia do nieobejrzenia tego filmu i nie wszystko było jasne.
Sorry, pomyliło mi się, bo Leporella na premierze też śpiewał Włoch. A ten drugi Ottavio nawet występuje na tym filmiku na stronie Opery. Mniej zabawny od Bartmińskiego 🙂
Droga Pani Doroto: naprawdę nie o to chodzi, że lubię mieć „ostatnie słowo”: po prostu bardzo lubię dyskutować o sprawach, które mnie pasjonują, z ludźmi, których one także pasjonują. A na temat DG mam od dzieciństwa kompletnego hopla. Nie ja jeden, jak widać.
Wersja wiedeńska: całość przerobionej sekwencji po sekstecie z II aktu jest w krytycznym wydaniu dzieł Mozarta (Baerenreiter 1968, 87, 91). Jak pisałem, aria „Ah, pieta signori miei” została skreślona i zastąpiona krótkim accompagnato Leporella opartym na tym samym motywie, który następnie powraca w ustach Zerliny. Między tymi dwiema scenami jest skrócona wersja recytatywu „Ferma, perfido, ferma”, Masetto i Zerlina schodzą, Ottavio mówi swoje do Elwiry (Anna zeszła zaraz po sekstecie), po czym też schodzą. Tu powraca Zerlina z Leporellem, recytatyw, duet, Zerlina schodzi, Leporello ucieka z oknem, Zerlina wraca z Elwirą, po czym zostawia ją samą na „In quali eccessi – Mi tradi”.
Sekwencji tej (z lekko przerobionym recytatywem na cmentarzu) można posłuchać w nagraniach Oestmana, Norringtona, Gardinera, Mackerrasa, De Billy’ego i Jacobsa. Dalla sua pace i Mi tradi robi sie zawsze, sam duet pierwszy nagrał Leinsdorf (1959, wyleciało na CD).
Aria Elwiry jest wspaniała, ale kłóciliśmy się głównie o to, czy w zaułku coś było, czy nie. Wydaje mi się, że jeśli było, to jej tragedia jest jeszcze głębsza. Niezależnie od tego, czy się samą postać pojmuje czysto tragicznie, jak Pani, czy tragikomicznie, jak ja.
Co się tyczy „rozpraw filozoficznych” tych dwóch panów – to zapewniam że z całą pewnością zna Pani lepiej temat, niż oni, a już szczególnie Zizek, który chwilami po prostu leci „z głowy, czyli z niczego”.
O Tuluzie opowiem. Widziałem projekty scenograficzne, niebywałe. Ale to bardzo „niesłuszny” scenograf: sam zaprojektował kostiumy, zamiast pójść na wyprzedaż do Armii Zbawienia w Berlinie wschodnim.
Pozdrowienia
PK
Myśmy się „kłócili” (no bo co to za kłótnia) głównie o typ postaci, ksiuty wyszły w tle. W drugiej wersji Elwirze doszła tylko ta jedna aria, więc trudno to nazwać całkowitą zmianą, choć na pewno bardziej wyraźnym wydobyciem cech tragicznych.
Co do rozpraw, na muzyce to może się i znam, ale na filozofii z pewnością mniej 😀
Pozdrowienia wzajemne!
„A na temat DG mam od dzieciństwa kompletnego hopla. Nie ja jeden, jak widać. ”
Oj, widać, widać… Moi bliscy potrafili przycinać mi, że na USG wyjdzie, że mam w głowie kawał marmuru ;-).
My sobie z moją siostrzenicą (skrzypaczka, IV rok studiów) potrafimy chodzić i śpiewać całe kawały DG z pamięci. Ona jest w tym jeszcze lepsza niż ja 🙂
O, dziękuję Pani za ciepłe słowa.
A z oryginalnym tekstem Da Pontego czy z własnym?
Ja też należę do zapamiętałych wielbicieli DG (ale też Wesela Figara) i też sobie chętnie pomrukuję pod nosem całe fragmenty. Ale teraz chcę napisać coś a propos zapowiedzianego kursu mistrzowskiego, który ma poprowadzić Teresa Berganza. Jakkolwiek sama nauka śpiewu nie pasjonuje mnie specjalnie – to jednak obejrzenie kursu mistrzowskiego prowadzonego przez wybitną osobowość może być, jak w tym przypadku, rzeczą pasjonującą. Niegdyś w MEZZO nadano trzy godzinne odcinki z takiego kursu, prowadzonego przez Berganzę w Paryżu. Uchodzi ona za geniusza pedagogicznego – ale to trzeba zobaczyć. Oglądało się to z zapartym tchem. Starsza, pełna wdzięku pani w niezwykle dowcipny sposób (i miły dla śpiewaków) po przesłuchaniu od razu wiedziała co i jak poprawić. Niezwykłe było obejrzenie jak toporna i bez wdzięku Rozyna zamieniała się w porywającą i zalotną Hiszpankę, czy grubo ciosany Don Giovanni stawał się wyrafinowanym uwodzicielem. Mam nadzieję, że ktoś zda relację z kursu warszawskiego. Wywiad z naszym barytonem w ostatniej Polityce, jak zwykle, świetnie poprowadzony.
Pani Teresa Berganza, która była pierwszy raz w Polsce jeszcze w czasach promiennej, wokalnej świeżości (się było, się słyszało: to rzadka zaleta bycia człekiem leciwym) znana była z tego, że jeździła co roku do swojej profesorki, pani Loli Rodriguez de Aragon (uczennicy Elisabeth Schumann), na lekcje śpiewu. Nie cudze: swoje. Podobno robiła tak, póki nauczycielka żyła i mogła jej te lekcje dawać.
Komentarz zbyteczny.
Dopiero dotarłam pod ten wpis. Tak, Teresa Berganza to pani z wielką klasą. I póki śpiewała, robiła to przepięknie. A hiszpańskie sztuczki zna jak nikt.
Anno – oczywiście śpiewamy DG ze słowami Da Ponte, lepszych nie ma 🙂
A tymczasem dotarła do mnie smutna wiadomość z Poznania (także dla operomanów):
http://blubry.pl/artykul1526,zmarl_prof._uam_jaroslaw_mianowski.html
Nawet nie zarejestrowałam, że już zdążył profesorem zostać. Fajny, mądry gość. Coś tam mu kiedyś pisałam do „Operomanii” – mam nadzieję, że pismo przetrwa. O Mozarcie też pisał.
Pod warunkiem, że nikt nie próbuje ich tłumaczyć (oczywiście wyjąwszy przekłady filologiczne). Pamiętam „DG Unmasked” w TVP z polskimi napisami takimi, że nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać – perły w stylu „Jeśli dzieweczkę spotkasz na placu, to do pałacu zaprowadź ją”, nie wspominając straszliwego „białego motyla” (chodziło o duszę Komandora 🙂 )
Przykre, naprawdę przykre.
Mam pytanie „lekturowe do Pana Piotra , jeśli tu jeszcze zajrzy. W swoich audycjach o „Drugiej śmierci opery” wymienił pan kilku autorów, których prace jak dotąd nie ukazały się po polsku, choć powinny. A co byłoby Pana zdaniem godne wydania / opublikowania po polsku z prac niemieckojęzycznych o operze (oprócz wspomnianego Dahlhausa o Wagnerze)? Pytam, bom muzycznie zafiksowana germanistka (w tej chwili przyglądam się przede wszystkim „muzyce w literaturze”), i nigdy nie wiadomo, co trafi na warsztat. Czasem zdarzają się szerzej zakrojone projekty wydawnicze i może kiedyś byłaby okazja coś przetłumaczyć / wydać. I chciałabym zasięgnąć języka, co jest wartościowe i dobrze napisane (pod hasłem „autor męczył się na tyle długo, że czytelnik już nie musi”). Pozdrawiam 🙂
Pani Kierowniczko też się dzisiaj dowiedziałam, strasznie smutno 🙁
Droga Pani Beato,
Przede wszystkim nie ograniczałbym się do literatury niemieckojęzycznej, choć z niej parę rzeczy – od Dahlhausa (1979) poczynając – koniecznie trzeba by przetłumaczyć. Joseph Kerman bardzo się zestarzał pod względem ogólnej postawy estetycznej, ale stanowczo powinien istnieć po polsku.
Bibliografia Dolara i Zizka to straszliwy bigos, jak w ich biednych głowach, ale nawet tam są rzeczy cenne, jak choćby klasyczne Opery Mozarta Edwarda Denta sprzed… 60 lat, czy książka Sternfelda o narodzinach opery. Dodałbym też koniecznie Dzieje belcanta Rodolfa Cellettiego.
To są kandydatury do „biblioteczki operowej”, książeczki niewielkie, właściwie kieszonkowe, a bardzo pożyteczne.
Wydaje mi się, że warto byłoby odnowić polski zestaw biografii. W dziedzinie wielkich kompozytorów operowych (Lully, Rameau, Haendel…) strasznie dziurawy. A jest co tłumaczyć.
W literaturze niemieckiej, polecałbym szczególnie Wagnera Martina Gregora-Dellina, żeby wreszcie zastąpić (skądinąd… niezastąpionego) Jachimeckiego. Proszę dzielnie próbować, może się kto skusi.
Pozdrowienia
PK
Sorry, Dahlhaus oczywiście 1971. Czyli jeszcze dawniej…
O Wagnerze jeszcze wyszła książka Bodzia Pocieja (PWM 2004) 🙂
Panie Piotrze , dziękuję za tropy. Poczytam (również dla własnej wiedzy i przyjemności) i powęszę, choćby w sprawie Wagnera.
A rzeczywiście, dziękuję Pani Doroto – ale, o ile się orientuję, to jest raczej rozbudowany esej, prawda? Krytyczna monografia raczej, niż biografia? Przepraszam bardzo, ale nie znam tej książki.
To taka dość popularna monografia – prostym językiem, jak na Bodzieńka, napisana 😉 Rozdziały: I. Człowiek, II. Pisarz, III. Twórca teatru, IV. Kompozytor, V. Dziedzictwo. Rozdziały II i III właściwie symboliczne, najbardziej obszerny jest rozdział IV, ale nie jest to muzykologiczne pisanie. Taka pozycja raczej dla zaawansowanych amatorów, jak cała ta „granatowa” seria monografii pewuemowskich.
Trzecia śmierć opery czyli w Don Giovannim jest więcej niż w muzyce punkowej :-).
Dzisiaj w Wysokich Obcasach z Mariuszem „Mordercą Butterfly” Trelińskim rozmowa. Ciekway akapit, z którym się w stuprocentach zgadzam: (…) Jest na przykład opera Olgi Neuwirth według „Zagubionej autostrady” Lyncha. Libretto napisała Elfride Jelinek. Więc albo będziemy myśleli o przyszłości gatunku, albo będziemy wciąż konserwowali umierającą dziedzinę.” I w nastepnym akapicie: „Zrozumiałem to, kiedy na konferencji dyrektorów oper ktoś powiedział: ‚Nam się wydaje, że zajmujemy się operą, a zajmujemy się 50 tytułami, które precyzyjnie znajdują się pomiędzy Gluckiem a Puccinim’.”
Trudno też nie zgodzić się z Panem Piotrem, który pisze o brakach w literaturze operowej na Naszym rynku. Wprawdzie ukazała się jego znakomita 1001 Opera (choć niemal bez współczesnoći), ale wielu ważnych rzeczy nadal brakuje. Można oczywiście przetłumaczyć Kermana i czytać Dalhausa, ale dzięki temu zyskamy raczej kolejnych skostniałych wielbicieli „ramowych”.
Wystarczy raczej Pańskie felietony z RFI w Dwójce na przykład „puścić” i większy z tego pożytek będzie niż z Kermana.
P.S. Na szczęście mamy niejakiego Filipa Berkowicza (i jego Operę Rarę), który – od innej wprawdzie strony – tę „Gluckowsko-Puccininowską” lukę niejako zapełnia, więc może niedługo zobaczymy na Sacrum Profanum na przykład „Dziewczynkę z zapałkami”?.
Ale pieniążki, pieniążki… 🙁
Drogi Monty: dzięki za sugestię w sprawie felietonów, co, jak rozumiem, oznacza aprobatę.
Trudno mi się jednak zgodzić z zastrzeżeniem, że „niemal bez współczesności”.
Co Pan rozumie przez „współczesność”? Tytułów wystawionych po II wojnie światowej jest w książce kilkadziesiąt. Kryteria wyboru i eliminacji tłumaczę w przedmowie, ale przypomnę jeszcze raz: wśród oper współczesnych, są dzieła, które „zaistniały”, nie ma utworów granych „dwa razy, czyli po raz pierwszy i ostatni”, a w dziedzinie współczesnej twórczości operowej, sowicie dotowanej z kasy państwowej (a czasem prywatnej), to niestety jest regułą.
Czy ktoś np. wspomniał słowem, przy okazji niedawnych Oskarów, że w roku 1995, na zamówienie Houston Opera, NYC Opera i San Francisco Opera Stewart Wallace napisał operę pt. Harvey Milk? Nonesuch ją nagrał na płyty. I co? I nic. Błysnęło, zawrzało i zgasło. Takich przypadków jest na tuziny.
Wiele z tych współczesnych tytułów, granych na całym świecie, wciąż czeka na polską premierę. Inne były grane raz. Do tej pory żaden polski teatr nie zagrał Peleasa… z orkiestrą. Myślę naprawdę, że zanim się zaczniemy bawić w Lachenmanna i Sciarrino – warto by najpierw trochę pograć Prokofiewa, Janaczka, Brittena. Wtedy oswojona z nimi publiczność łatwiej doceni dzieła późniejsze.
Jarzyna zrobił Gracza w Lyonie. Warlikowski Aferę Makropulos Janaczka (jaka była, taka była…) w Paryżu. A polski widz ma z tego – nic.
Co do wypowiedzi dyr. Trelińskiego: owe „50 tytułów między Gluckiem a Puccinim” to teza wyczytana u Dolara i Zizka (s. 11), którą sami autorzy szybciutko rewidują już w przypisie na następnej stronie, mówiąc o 100 tytułach, a i to wedle badań sprzed lat 20. I dobrze, że rewidują, bo jest to teza fałszywa.
Uważam, że z wystawieniem opery Olgi Neuwirth Lost Highway do libretta Elfriedy Jellinek można jeszcze parę lat poczekać. Prapremierę tego dzieła sprawiła Państwowa Opera Angielska w Londynie (6 przedstawień na wiosnę ub. r. – wznowień do końca roku 2011 nie znalazłem), która mogła sobie na to pozwolić, bo ma w repertuarze tuziny tytułów (Jenufa, Grimes, Partenope, Kandyd, Obrót śruby…, obok Carmen, Aidy, Cyganerii, Fletu, Poppei itd).
Znacznie pilniejsza wydaje mi się odbudowa polskiego repertuaru operowego od Monteverdiego po Adamsa.
Czy (mogłem coś z daleka przeoczyć) ktoś z Państwa zauważył, w bieżącym roku haendlowskim, bodaj jedną, nową, polską inscenizację jakiegoś arcydzieła Haendla nigdy dotąd w Polsce niegranego?
To co: Neuwirth – zamiast Haendla?
No, Warszawska Opera Kameralna robi Festiwal Haendla, ale będzie tam tylko to, co już wsześniej wystawiali – Giulio Cesare, Imeneo, Rinaldo. No i koncerty. Ta pierwsza realizacja jest stosunkowo świeża.
Swieza i bezcenna, jak wszystko. co robi Sutkowski, bez ktorego prawie dwa wieki opery w ogóle by w Polsce nie istniały.
Fajno: ale mamy przecież tuzin wielkich teatrów operowych. Który z nich wpadł w tym roku na pomysł, żeby po raz pierwszy w Polsce zagrać Rodelindę (Artur Stefanowicz śpiewał to z Christiem w Glyndebourne), Tamerlana (por. Placido Domingo), Orlanda (por. Ewa Podleś), Ariodante (j.w.), Alcynę, Semele? Albo Partenope, którą – obok pań Neuwirth i Jellinek – gra ENO?
Melomani polscy znają dobrze ten repertuar, kupują, słuchają, pasjonują się.
To dla mnie tajemnica – dlaczego (prawie) nikt nie wystawia u nas oper Haendla i innych barokowych. Potencjalna i rozkochana w repertuarze (dzięki nagraniom) publiczność jest, ryzyko klapy finansowej zatem chyba nikłe. Jeden ze znajomych, muzyk nurtu dawnego, zamyślił się nad projektem „Opera rara”. Że i owszem, komercyjnie dobry i potrzebny, żeby zobaczyć, jak się to robi na najwyższym poziomie gdzie indziej, ale w sumie to klasyczny przykład festiwalizacji kultury. Bo nie pracuje się na miejscu, tylko kupuje fajerwerki. I tak sobie marzył, żeby w ślad za tym ruszyły rodzime produkcje, np. w Krakowie, który dzięki temu projektowi może się zacząć kojarzyć z operą barokową. Czy to problem instytucjonalny? Że główny nurt filharmoniczno-operowy niechętnie patrzy zarówno na repertuar dawny, jak i muzykę współczesną?
Studenci wokalistyki poznańskiej Akademii, którzy chcą śpiewać operę barokową, wyjeżdżają po studiach (teraz czasem już po licencjackich) zwykle do Niemiec (zresztą ci, co marzą o Wagnerze, również). Takie panuje przekonanie, że można i owszem spróbować dostać się do Opery Kameralnej (jednemu z kolegów niedawno się udało), a jak nie, to od razu pakować walizki.
Panie Piotrze A czy Pana dawniejsze audycje dla RFI są do wyłowienia gdzieś w sieci? Bo chciałam sobie posłuchać / poczytać, przeczuwam, że jeszcze niejeden smaczny kąsek gdzieś na mnie czeka, ale nie wiem, jak szukać. Od czasu do czasu natykam się na jakąś dawniejszą audycję, poszukując czegoś w Internecie, ale pewnie było ich o wiele więcej.
A propos Krakowa i oper barokowych, ale wystawianych przez naszych artystów. Ja osobiście pokładam nadzieję w Tomku Adamusie, który wziął kierownictwo Capelli Cracoviensis. On już ze swoją Harmonologią różne „dziwne” – mniej znane barokowe rzeczy wystawiał, czy to we Wrocławiu, czy to w Świdnicy. Myślę, że będzie próbował i w Krakowie.