Z kanapą w roli głównej
Pippo Delbono znany jest jako wybitny twórca teatralny (ja nie widziałam jego prac, więc nie potwierdzę ani nie zaprzeczę). Niestety, o operze nie ma zielonego pojęcia, co w poznańskim Don Giovannim było widać, słychać i czuć.
Już kiedy usłyszałam tę wypowiedź w Poranku Dwójki, zaczęłam się obawiać. Ale pocieszałam się: może nie będzie tak źle, może spojrzenie świeżym okiem będzie cenne? O nie. Jak ktoś nie ma o czymś pojęcia, to go nie ma i nic się na to nie poradzi. Co prawda uwertura była nawet ciekawie zinterpretowana i pomyślałam, że jeśli tak będzie dalej, to OK. Ale pomysły się panu reżyserowi skończyły na uwerturze.
Nawet dość ładnie to wyglądało – neutralne ciemne ściany z przecierką, rozsuwające się od czasu do czasu i odsłaniające przestrzenie w głębi, symboliczne żyrandole i bohaterowie w strojach nawiązujących do epoki, najpierw dominowała czerń, biel i czerwień, potem dochodziły kolejne – błękit, róż… Cóż, kiedy sensu i akcji nie sposób było się w tym dopatrzeć. Pomyślałam: w tych dekoracjach i z tym ładnym operowaniem światłem może teraz ktoś musiałby tu naprawdę coś wyreżyserować. Bo tak, jak jest, to już lepsze byłoby zwykłe wykonanie koncertowe. I prawie tak było właściwie. Największą dynamikę w to przedstawienie wnosiła stylowa kanapa w paski, którą co chwila wnoszono i wynoszono.
Niekonsekwencji i – co tu dużo gadać – nieporadności reżyserskiej było tak wiele, że w sposób widoczny utrudniało to pracę śpiewakom i dyrygentowi – wyczuwało się duży stres i niestety on pewnie był przyczyną ciągłego rozchodzenia się śpiewaków i orkiestry. Może za parę przedstawień coś się unormuje – na razie było pod tym względem bardzo rozczarowująco. Choć sama obsada wokalna była świetna.
Przede wszystkim triumfalny powrót Iwony Hossy, którą kiedyś usunął z teatru Michał Znaniecki (największy idiotyzm świata). Od pewnego czasu śpiewa ona z powrotem w szeregowych przedstawieniach, w których brała już kiedyś udział (np. Traviata), ale teraz po raz pierwszy od dawna wzięła udział w premierze – i jako Donna Anna była po prostu fantastyczna. Don Giovanni – Stanisław Kuflyuk jak zwykle niezawodny; świetnie partnerował mu także Leporello – Wojciech Śmiłek. (Reżyser z nieznanych przyczyn ubierał ich wciąż tak samo, tylko zmieniali kolorki – sensu w tym nie było żadnego.) Donną Elvirą była Wioletta Chodowicz, która niestety zbyt przejęła się aktorskim zadaniem – reżyser ustawił ją jako histeryczną idiotkę (kiczowata fryzura i ubranie, przesadna ekspresja itp.). Odgrywanie tej roli miało fatalny wpływ na głos; dopiero aria w II akcie została zaśpiewana w pełni możliwości artystki. Młoda Natalia Puczniewska jako Zerlina została z kolei zmuszona do jakiejś dziwnej statyczności i też nie bardzo mogła się wykazać (ale brzmiała ładnie), podobnie najmłodszy chyba w zespole Krzysztof Bączyk jako Masetto. Ottavio, Jeongki Cho, przyjechał do nas z Korei Południowej, a właściwie z Kolonii, gdzie teraz działa – bardzo sprawny tenor. No i uzupełniał tę całość świetny Commendatore, czyli Rafał Korpik.
Warto więc przyjść po prostu posłuchać, ale zapewne dopiero za parę przedstawień, kiedy to się muzycznie uleży. A reżyseria? Pal ją sześć, zwłaszcza skoro jej nie ma.
Komentarze
Pobutka.
I ja tam byłam. I zgadzam się całkowicie z komentarzem. To zbrodnia, zepsuć tak Mozarta. Przewraca się teraz pewnie we wspólnej mogile i szykuje odwet na Pippo. Całe szczęście, że obsada była świetna ale reżyseria i scenografia tylko przeszkadzały wykonawcom. To wstyd, że tak wielkie pieniądze kierownictwo teatru wydaje na tak kiczowatych reżyserów. Czy ktoś to w ogóle kontroluje?! Pani Iwona Hossa – wielka, wielka diwa. Dziękuję.
Chciałoby się powiedzieć „Jaka piękna katastrofa”.
Zabili go i uciekł (finał)…
Nasuwa się pytanie, kto następny z reżyserów teatralnych – awangardowych zadebiutuje w operze.
Oglądając zdjęcia Katarzyny Zalewskiej z próby generalnej też niestety doszedłem do wniosku, że głównym elementem scenografii (i to nie zawsze) jest ta piękna kanapa.
Dzisiaj wybieram się na Don Giovanniego, zobaczymy jak to będzie.
Dzień dobry 🙂 Magdalena, Florestan, Lukasz – witam. Z tą wspólną mogiłą – to do innych czytelników – to nie bez kozery, ponieważ Pippo rozpoczyna spektakl opowieścią o śmierci Mozarta, wyświetlając na zapuszczonej kurtynie portret kompozytora oraz swojej „maskotki” Bobo, którego przebrał w mozartowską perukę i skomentował to, że tak mógłby wyglądać stary Mozart 😉 Sam Bobo w spektaklu nie wziął innego udziału, ale wyszedł się kłaniać 🙂
Ekipa bucząca była wczoraj mocna 😆
Był w poczekalni jeszcze jeden komentarz, ale nie wpuściłam, bo poniżej poziomu. Sorry.
Pewnego rodzaju wyjściem byłoby wykonanie koncertowe w tym samym składzie solistów
Myślę, że problem rozchodzenia się śpiewaków z orkiestrą jest trochę głębszy niż tylko premierowy stres i nerwówka. Z codziennych spektakli widać, że dyr. Chmura nie opanował sztuki pójścia za głosem. Słynie też z tego, że próbować za bardzo to on nie lubi.
Mam też lekkie zastrzeżenia co do Stanisława Kuflyuka. Śpiewał ładnie, ale był jak dla mnie poza stylem, więcej tam się czuło rozlewnej frazy Czajowskiego, a nie Mozarta. Nie raziło, ale pozostawia pewien niedosyt, bo chyba można by było lepiej.
Ciekaw jestem drugiej obsady. Buczki były donośne, ale jakże sprawiedliwe.
„Dzień dobry Panie Don Giovanni – przywieźliśmy kanapę”….
Skoro stylowa kanapa okrzyknięta została gwiazdą wieczoru – to szacunku do mebla zabrakło też w tej reżyserii. Panowie „dostawcy” wdzierają się w sam środek scenicznej akcji w uniformach czarnych, współczesnych z atrybutem łączności scenicznej na głowie. Czy tak trudno w magazynach teatralnych odszukać coś z epoki i przykryć (słuchawki)?? – starą peruką lub nakryciem głowy?
Florestanie, ja bym się bała zadawać pytanie „kto następny”, nie wiadomo jakiego wilka wywoła się z lasu… W najbliższym sezonie za nieszczesnego „Don Giovanniego” bierze się Warlikowski – naprawdę czas sie bać! Nie mam pojęcia, na którą ikonę popkultury przerobi on Giovanniego (Alcestę ostatnio na księżną Dianę!), ale ja się już obawiam. Nie liczyłabym na cud, jaki się zdarzył w wypadku „Kobiety bez cienia” w BSO.
Przynosze z Blogu Bobika:
http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103086,15673770,Co_moga_zrobic_muzycy__by_zamanifestowac_swoje_zdanie_.html
Widziałem trzy rzeczy Delbono na Festiwalu Malta i wywarły one na mnie wielkie wrażenie. Dlatego byłem ciekawe tego Giovanniego. Niestety, wyszedłem z opery rozczarowany. Reżyser zrobił te operę chyba wbrew sobie. Zredukował ruch, emocje i grę. „Ustatycznił” bohaterów. Z Dona uczynił niemal drewnianego pajaca. Inne postacie są niewiele lepsze. Ok, rozumiem gdyby chciał pokazać Giovanniego jako kogoś o lodowatym sercu, a pozostałe persony jako marionetki w jego teatrzyku. Tylko, że taka interpretacja byłaby naciągana, bo inne tropy do tego nie prowadzą. Mieszczańska kanapa na końcu i siorbanie kawki podczas finałowego sekstetu, może nas naprowadzać na wykładnię Kierkegaardowską – przedstawiciele konwencjonalnej moralności kontra człowiek wyzwolony i wierny do końca swoim zasadom (nawet, a może właśnie dlatego, iż są niemoralne). ale to były tylko jakieś takie dziwne sygnaturki, do niczego Delobono nas nie zaprowadził. A to dublowanie Dona Leporellem? To gdzieś było już. Tzn.traktowanie pana i sługi jak bliźniaków, jak dwie strony tego samego medalu. Kto mi podpowie, w której to inscenizacji było…hmmm?
Aha, i nie nazywałbym upośledzonego Bobo niczyją „maskotką”. Nawet w cudzysłowie. Bo jego historia to nie jest historia rodem z „Długiego dnia Ameriga”.
Troche sie obawiam, ze to nieobyczajna prosba (jesli tak, to niech mnie PK wyedytuje):
Moim hobby w ostatnich latach staly sie organy, na ktorych grywam jako calkowity amator (choc cokolwiek kompetentny). Pod koniec czerwca bede w Krakowie i chcialbym zagrac w ktoryms z historycznych kosciolow z funkcjonalnym instrumentem. Niestety, nikogo tam nie znam. Czy ktos z PT Dywanowiczow zna odpowiedniego organiste/proboszcza/obydwu i moze go mnie polecic? W razie potrzeby dostarcze profesjonalne referencje z Niemiec i USA:-)
jrk (jrk011 „at” gmail.com)
Oczywiście, że podpowiem, w której inscenizacji DG i Leporello byli bliźniakami. U Petera Sellarsa, a rzecz się dzieje w nowojorskim Harlemie. Czarnoskórzy bliźniacy są dilerami narkotyków.
Maskotką nazwałam Bobo w tym sensie, że jest obecny we wszystkim, co Pippo robi, także i tu nie mógł się bez niego obejść. Nie odnosiło się to więc do niego, a do reżysera.
Mordko – niesamowite i wzruszające! Ach, ta Odessa…
jrk – ja wśród proboszczów znajomości nie miewam 😉 a organistów w Krakowie paru znam, ale kontaktów nie mam. Może jak będę na Paschaliach?
A może ktoś zna?
mnie się kiedyś trafiło – wzięto mnie za kogoś innego umówionego na granie – popreludiować trochę u św. Bawona w Haarlemie ..
Wczoraj w UMFC dano sześć minirecitali organowych w całości składających się na Kunst der Fuge. Jak zawsze – wzruszające urwanie w Contrapunctus XVIII i po chwili zadumy cicho zagrane preludium chorałowe Vor deinen Thron
Z tym cudem w „Kobiecie bez cienia” to bym nie przesadzał. Jest to jedno z najstaranniej dopracowanych przedstawień Warlikowskiego (w przeciwieństwie do Alcesty), ale – podobnie jak równie dopieszczony, paryski Makropoulos – nie ma ono nic wspólnego z treścią utworu i muzyką.
Co do Don Giovanniego, domyślam się, że przynajmniej jedna linia w libretcie nie zostanie przeoczona („del padron la prepotenza l’innocenza mi rubò”).
Świeżbi mnie Panie Piotrze by zapytać czy istnieją w ogóle jakieś przedstawienia Don Giovanniego, z okresu po 2000 roku, które się Panu spodobały, choćby z jakiegoś jednego jedynego powodu, detalu, konceptu? Nie myślę o stronie muzycznej ale wyłącznie reżyserskiej. A jeśli Pan ich nie znajdzie, to może szerzej – mozartowskie… Czy jest tylko gorzej i gorzej?
Szczerze? Naprawdę olśniewającego Don Giovanniego (na poziomie, dajmy na to, Figara Strehlera) nie widziałem nigdy. Skoro nawet Strehlerowi się nie udało… Mówię oczywiście o inscenizacjach, gdzie gra się to, co Mozart napisał, a nie jakiś całkiem nowy utwór, który reżyser napisał sobie z dramaturgiem, a potem podłożył pod to muzykę Mozarta i słowa da Ponta.
Dwa całkiem udane i zupełnie niepodobne do siebie przedstawienia widziałem ostatnio w „Betlejem”, tzn. w Stavovskim Divadle w Pradze, wersję „archiwalną”, którą zastąpiła dwa lata temu bardzo oryginalna i zabawna produkcja pary reżyserskiej Skutr (Martin Kukučka i Lukáš Trpišovský). W ogóle trzeba ten utwór tam choć raz zobaczyć, wiele się w głowie układa.
A ostatnie naprawdę piękne przedstawienie mozartowskie, jakie widziałem, to Lucio Silla na Tygodniu Mozartowskim w Salzburgu, w zeszłym roku.
Zazdroszcę Salzburga. Przedstawienie praskie może uda mi się zobaczyć. Zastanawiałem się nad czymś co nazwałbym stępieniem ostrza moralnej wymowy DG. Czasy się zmieniły, tyle przemocy i wyrachowanych mordów i gwałtów wszędzie, a „piekła nie ma”… Widziałem przed laty (dvd) spektakl Deborah Warner, który wydał mi się bardzo udany, bo nie udziwniony. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie scena poniewierania i bluźnienia posągowi Madonny z cmentarza, co odbywa się w trakcie uczty finałowej. To „wzmocnienie” bardzo dobrze podkreśla prowokacyjny rys charakteru DG, temat „kobiecości” i bluźnienia „zaświatom”. Nie odczułem że to „o czymś innym” choć jest to wtręt własny reżyserki. Widział Pan ten spektakl?
Przedstawienie praskie jest bardzo fajne (a poziom wokalny – dwie, czasem trzy obsady! – zaskakujący), ale najważniejszy jest teatr, jego uroda, kształt, rozmiary, akustyka. Stoi w wielkiej stolicy, gra prawie codziennie, bilety do kupienia w kasie, sala pełna.
Tamten spektakl Warner widziałem dawno temu na obrazku (czyli w TV), pamiętam, że mi się podobał (dyrygował świetny Jurowski, tradycyjnie, ale z duchem). Ciekawe było też przedstawienie Brooka, fascynujące dlatego, że Brook także się utworu przestraszył i choć go zrobił błyskotliwie, to go minimalistycznie „rozebrał”, zagrał w „ćwiczenia z Don Giovanniego”.
Chciałbym raz w życiu zobaczyć i usłyszeć to, co w tym utworze naprawdę jest. Wszystko co jest i nic ponadto. W Brukseli to chyba nie nastąpi, bo kiedy czytam, że „Warlikowski da mroczną, czarną wizję”, to strach, że szykuje się kolejne nieporozumienie. Niepokój pogłębia zresztą użyty w komentarzu wańka-wstańka, czyli nieszczęsne „dramma giocoso”, co dowodzi, że autor nie wie, o czym mówi.
Ale może nastąpi cud?
Mimo wszystko jestem ciekawy efektu. Podejrzewam że twórcy uderzą nie w ciemny erotyzm DG ale raczej w tkwiący w tej opowieści myzoginizm głównego bohatera i jego sługi (to instrumentalne traktowanie kobiet, znęcanie się fizyczne i psychiczne ;-)) Można podejrzewać że może być to trop wykorzystany przed laty w Poskromieniu złośnicy. Ciekaw też jestem jak zostanie przedstawiona relacja DG i L… Homoseksualna z lekkim odcieniem SM? Jest taka możliwość… Na youtube był kiepski spektakl włoski z D` Arcangelo, w którym kreowany przez niego DG sypiał z Leporello w jednym łóżku, a przekomarzania były jawnie podszyte erotyzmem… 😉 oj, chodzi reżyserom Freud po głowach!
Niestety, nic z tego, o czym Pan mówi nie jest zaświadczone w utworze, ani w słowach da Ponta, ani w nutach Mozarta. Tą są motywy z wielowiekowej analizy mitu, ale co innego mit, wielokształtny z samej swej natury – a co innego jego konkretne wcielenie. Ponieważ zaś takiego przedstawienia nie sposób ulepić z takiej materii, będziemy mieli jeszcze raz ten sam trzygodzinny zgrzyt, że co innego słychać, a co innego widać. To właśnie nazywam „pisaniem sobie” i podkładaniem pod to cudzego utworu, z uzurpowanym tytułem i nazwiskiem.
Że będzie naturalnie o grzesznych stosunkach DG z L – to jasne, wspomniałem wyżej, cytując jedną kwestię Leporella, którą pewien reżyser uznał za dowód (jak p. Warlikowski z wiadomego „druga” wydusił gejość Oniegina i Leńskiego). Interpretacja Poskromienia złośnicy w duchu obowiązującej dzisiaj „wiktymizacji” wydaje mi się zresztą anachronizmem. A instrumentalne traktowanie kobiet (czy w ogóle – drugiego człowieka, bo przecież nie tylko kobiet) to centralny temat Don Giovanniego i za to ścierwo idzie słusznie do piekła.
Tyle, że jest to traktowane – podobnie jak u Szekspira – w duchu komedii, a nie ideologicznego manifestu na serio…
Wierność tekstowi jest rzeczą chwalebną i chroni przed wypaczeniami sensów – to jasne. Przyzna Pan jednak, że finał DG: jego wymiar eschatologiczny, religijny i moralny stwarza dzisiaj duży problem. Można wyjść z założenia, że zrobi się go tak jak zapisano w tekście i w czasach Mozarta rozumiano. Niestety dzisiaj dla (mam wrażenie) większości publiczności w dobie sekularyzacji i niewiary w piekło ogniem ziejące ten finał jest jakąś anachroniczną konwencją – NIEWIARYGODNĄ i NIE DOTYKAJĄCĄ naszego, dzisiejszego strachu przed śmiercią. Reźyserzy myślą jak to uruchomić i uwiarygodnić. Samobójstwo, zbiorowy mord przez poszkodowanych, straszna choroba – są różne warianty. Co Warlikowski wybierze – zobaczymy. Jakie jest nasze piekło? Co jest karą? Klub SM? 😉 samotność? Ból? Rozkład? …
I co wtedy, Krakusie? Karząca ręka sprawiedliwości proletariackiej, jak w przedstawieniu Hanekego? Perspektywa siedzącego psa? Parę tysięcy lat ludzkiej kultury do kubła? Mesjasz i Pasja Mateuszowa nic nie znaczą, to tylko abstrakcyjna tapicerka dźwiękowa?
Ale dajmy sobie spokój z dyskusją światopoglądową, bo to nas za daleko zaprowadzi. Pomińmy nawet prosty fakt, że Mozart napisał to tak, a nie inaczej i że się bardzo starał, żeby ta muzyka pasowała dokładnie do tej a nie innej sytuacji, co oznacza, że nie będzie pasowała do żadnej innej. Przeciwnie, wywoła groteskowy zgrzyt, jak właśnie w prostackim kiczu Hanekego.
Zostańmy przy tej „anachronicznej konwencji, niewiarygodnej i nie dotykającej”. Czy serio uważa Pan, że „większość publiczności” głupieje na widok Komandora i piekła na scenie, czy też, że tak powiem, występuje Pan tutaj w roli adwokata diabła?
Obawiam się, niestety, że to argument z tej samej półki, co przypuszczenie, że Widz nie zrozumie Traviaty w krynolinie, bo za głupi, więc trzeba mu ją przebrać za Marilyn Monroe z filmu sprzed 60 lat i dopiero wtedy wszystko będzie jasne.
Lepiej nie mierzyć inteligencji Widzów – wedle inteligencji niektórych neo-reżyserów i ich „dramaturgów”.
Mnie się wydaje, że krakusowi chodziło właśnie o coś odwrotnego – że większość publiczności nie głupieje na widok Komandora i piekła na scenie, tylko raczej będzie go to śmieszyć.
No i w wykonaniu różnych scenicznych wynalazców może to śmieszyć, i owszem.
Jeżeli o to istotnie chodziło, to odpowiedź na to zastrzeżenie może być tylko jedna : wielki artysta potrafi prostymi środkami zrobić na scenie takie Piekło, że nam w pięty idzie. Przerabianie go natomiast na ekipę sprzątającą w maskach Myszki Miki znamionuje… no, jakby to uprzejmie powiedzieć…
Nie jestem adwokatem diabła, ale bardzo chciałbym, by wstrząsnęło mną zakończenie opery…To oczywisty probierz „myślenia o DG”. Śmieszy mnie zarówno konwencja (sztuczne płomienie, zapadnia, dymy, krzyki, sztuczny strach) jak i „zastępcze wynalazki”. W przywołanym spektaklu D. Warner, który tak cenię właśnie finał zawiódł: solista wpadał pod deski sceniczne pociągając za sobą kawał materii dla efektu. Wprawdzie były i prawdziwe płomienie na scenie a orkiestra grała dobrze, ale byliśmy…w teatrze… Tak też można…Uważam jednak (i bronię tu reżyserów) że potrzebujemy szoku, dla uwiarygodnienia tego doświadczenia, tej historii. Domyślam się co sądzi Pan o spektaklu Bieito (dvd z Drabowiczem) ale jednak tam „świat przedstawiony” choć był śmietnikiem, miał swoją konsekwencję, zamysł i swoistą spójność. Podejrzane sprawki na przedmieściu, rozrachunki dresiarzy, choć wydają się „nie do przyjęcia w Mozarcie” zyskały odpowiadający im finał. Był zbyt przewidywalny, oczywisty, by mógł być przejmujący… Życzmy sobie by nasze poczucie estetyki, dobrego tonu i formy napotkało propozycję, która być może nas obrzydzi, rozwścieczy, zniesmaczy…ale nie pozostawi obojętnymi (lub zadowolonymi) bo to byłaby porażka!
No, nie dziwię się, że z taką grubą liną Łotr nie chciał przepuścić krakusa 🙂 Uczyniłam rzecz bardziej strawną, czyli podłożyłam ją w tekście.
Tak, właśnie o te „proste środki” chodzi, by „w pięty poszło”! Tylko z „prostą” – znaczy: „dotykającą”realizacją i wielkimi artystami, wydaje się mamy niejaki problem. PK ma rację. Zarówno historyzująca realizacja w estetyce np teatru 18-tego wieku, ze sztucznym ogniem, dymem i zapadnią, jak nowoczesne pomysły, zazwyczaj z banalnie „normalną” śmiercią często śmieszą, a nie o to przecież chodzi… W chwalonej przeze mnie inscenizacji Warner właśnie finał zawodzi. Solista chowa się pod podest sceny wciągając za sobą dla większego efektu zmiętą materię…że niby tak głęboko się zapada… Wcześniej w spektaklu było wiele współczesnych elementów…ale na finał, pomimo prawdziwego ognia na scenie i dymu był bardzo umowny teatralnie. Uważam to za zgrzyt niekonsekwencji. W spektaklu Bieito (dvd z Drabowiczem) estetyka śmietnika cywilizacji plastiku i fastfudów mimo wszystko jest konsekwentna. Porachunki z DG – dresiarzem, który przekombinował i naraził się wszystkim, więc wszyscy przyłożą ręki do zabicia go, przedstawione są irytująco banalnie, jak z podmiejskiej kroniki policyjnej i nie bronię sensu takich pomysłów. Tu jednak zmasakrowanie opryszka, rozprucie go w zbiorowym mordzie, mimo wszystko trzyma się konsekwencji estetycznej całości założenia. Nie chwalę tego spektaklu, nie ma w nim bowiem szansy na żadną transcendencję, a to Autorzy zaplanowali… Wszystko jest prowokacyjnie trywialne, ale ta prowokacja ma krótkie nogi.
Ja też marzę o spektaklu, wizji interpretacyjnej, która dotknie mojego strachu, sumienia, lęków. Prywatnie (tak się zastanawiam…) byłoby to chyba zamknięcie, samotność w zamarzniętej celi bez kontaktu z kimkolwiek, ze światłem, z dźwiękiem… Każdy ma swoje piekło. Ciekaw jestem tych „innych”… 🙂
A ja napisałem po raz drugi bo pomyślałem, że nie przeszło…
Drogi Krakusie, mnie przede wszystkim śmieszą (bo wolę się śmiać, niż płakać) idiotyzmy w rodzaju Hanekego et consortes. Zawsze można dla nich znaleźć chytre uzasadnienie, jak to uczynił p. Hakenbeck w swoim artykule w Ruchu Muzycznym – choć w poważnej dyskusji te znane argumenty nie wytrzymują krytyki.
Jeżeli nie śmieszy nas granie osiemnastowiecznej muzyki operowej na instrumentach z epoki i w stylu z epoki, nie rozumiem, dlaczego miałyby nas śmieszyć inscenizacje zrealizowane w stylu właściwym tej samej epoce. To nie jedyne możliwe rozwiązanie (podobnie w jak muzyce), ale nie widzę powodu, żeby je ośmieszać a priori, jak 30 lat temu ośmieszano „barokowców”. Nie brak takich przedstawień, a gdy biorą się za to prawdziwi artyści, powstają teatralne dzieła sztuki. Oczywiście, nie mówię o oportunistach, którzy działali i działają w obu tych dziedzinach – choć w teatrze zarabiają dzisiaj raczej na „modernie”, bo taki „trynd”.
Nie interesuje mnie „konsekwentna” estetyka p. Bieito w odniesieniu do utworu, który z tą estetyką nie ma nic wspólnego. Jak Pan słusznie zauważa, Mozart nie napisał sceny „zbiorowego mordu” (to samo, w innym stylu, zmajstrował Haneke, bo panowie ci są szalenie oryginalni), ale scenę z udziałem sił nadprzyrodzonych. Gdyby p. Bieito był konsekwentny, to by się pod utworem podpisał, zamiast się chować tchórzliwie za cudzym nazwiskiem i uzurpowanym tytułem. Inaczej mówiąc: jeszcze jedna łatwizna, jeszcze jedno oszustwo, jeszcze jedna hochsztaplerka.
A przede wszystkim: otchłanna nuda. Spektakle ze sztancy, nie do odróżnienia. Utwory nie do rozpoznania. Krytyka klaszcze, publika wieje. „Ratowanie opery” strychniną.
Nie śmieszą mnie „inscenizacje zrealizowane w stylu właściwym tej samej epoce”. Bardzo je lubię, zwłaszcza gdy zrobione są z polotem przez prawdziwych artystów. Chciałem zwrócić jedynie uwagę, że właśnie finał DG jest przykładem treści, które w moim przekonaniu muszą dotknąć wrażliwości widza, uderzyć w newralgię dzisiejszych czasów, splot nerwowy człowieka teraźniejszego, któremu adresowane jest przecież przedstawienie. Niekoniecznie poprzez uwspółcześnienie, choć tak najłatwiej, ale przez swoistą transpozycję sensów zapisanych słowami i muzyką. Mam na myśli poruszenie przez grę aktorską śpiewaka, nie tylko jego głos. Przez jego „ludzkie świadectwo” jakie może dać. W głosie prawdę przeżycia słychać natychmiast. Natychmiast też słychać kiedy ktoś śpiewa tylko nuty, choćby najczystszym głosem, ale w pustkę i o niczym. Buntuję się więc przeciwko konwencji, którą rozumiem i rozpoznaję w udawaniu emocji, „grania” uczuć a nie ich przeżywania. Z obserwacji wnoszę że najczęściej dotyczy to niestety inscenizacji „po bożemu” bo tam konwencja, czy tzw styl zwalnia z czujności, nie wymaga przeżycia, akceptuje odwzorowywanie. Przypadki przy pracy są jednak różne. Nie ma tu zasad. Pamięta się natomiast to co za gardło złapie! Do dziś wspominam scenę z finału Czarodziejskiego fletu w filmie Bergmana, kiedy grupę zwolenników Królowej przegania Sarastro w barokowej zbroi rozdzierając ciemne tło sceny i wpuszczając zwycięskie słońce… Środki teatru barokowego, ale symbolika uchwycona tak prosto, że wyraźniej już się nie da. Wystarczy przypomnieć sobie Callas w zachowanym akcie opery Toska i film z Gheorghiu (z Alagna). Jeśli nawet Gheorghiu śpiewała czyściej, a inscenizacja jest właściwie ta sama, naśladuje bowiem tę dawną, z początku lat sześćdziesiątych nic nie może zmienić faktu że Callas wierzy się „w każdy dźwięk” a Gheorghiu bardzo się stara ale nie porusza głębszych strun niż tylko szacunku dla pięknego głosu… Jeśli więc scena z Komandorem mnie nie dotknie, nie poruszy, popatrzę jak na teatr marionetek i…jutro zapomnę! Choćby śpiewak miał najpiękniejszy bas świata!
Przede wszystkim absolutnie nie wierzę w tę opowieść o „współczesnym człowieku”. To, moim zdaniem, alibi hochsztaplerów. Jeżeli działa na nas Ajschylos, Rembrandt i Monteverdi, oraz dobre spektakle zrobione w dawnym stylu, to znaczy, że nasz „splot nerwowy” niewiele się różni od emocji ludzi w ich czasach.
Na szczęście od razu przenosi Pan rozmowę z reżyserii (która jest garniturą, a nie befsztykiem) na interpretację muzyczną, ze szczególnym uwzględnieniem śpiewaka.
Jedno sprostowanie: aktorowi i śpiewakowi nie płaci się za to, żeby „przeżywał”, tylko żeby w nas wywoływał przeżycie. To nieprawda, że niezdarne udawanie przeżyć zdarza się przede wszystkim w spektaklach robionych „po bożemu”. Bardzo sławni reżyserzy „modern”, których chwalą za „znakomite prowadzenie aktorów”, spychają śpiewaków w istocie w tandetny teatrzyk realistyczno-psychologiczny sprzed pół wieku, bo nic innego nie potrafią. Bardzo dobry przykład stanowiła tu niedawna Traviata Czerniakowa, choć tytuły i nazwiska można wyliczać bez końca. Dzieje się tak, ponieważ panowie ci (i panie też) są głusi na kwestię stylu.
Jeszcze jedno zastrzeżenie: śpiewak jest muzykiem i jego zawód polega na śpiewaniu nut. Odchodzenie od nut w imię „ekspresji”, jak to czynią przeróżne Borysy i Otellowie (nawet ci najsławniejsi, nomina sunt odiosa) jest śmieszne i dyskwalifikujące. Zawsze mi się przypomina zdanie Oscara Wilde’a : „trzeba by nie mieć serca, żeby się nie śmiać z jego cierpienia”. Bardzo dobry przykład stanowi tu właśnie Don Giovanni, któremu Mozart napisał na koniec nutę D, a nie krzyk ad libitum. Prawdziwy artysta potrafi tę nutę zaśpiewać tak, żebyśmy w niej usłyszeli krzyk, choć go nie ma. Realistyczny krzyk w tym miejscu to taka sama łatwizna, jak „wyjaśnianie metafor”, które w neo-reżyserii stało się regułą.
Ale całkowicie się z Panem zgadzam, że jedni potrafią wyrażać emocje przy pomocy czysto zaśpiewanych nut, a inni nie potrafią i wtedy albo nie robią nic, albo byle co. Wszystko zaczyna się zaś od pracy nad tekstem, czyli od dykcji. Nad tym odpowiedzialny, poważny reżyser powinien pracować ze śpiewakami.
Czasem jednak widowiskowy śpiew (ale taki naprawdę widowiskowy) niesie w sobie emocję innego typu, takie samo wzruszenie, jak to, które przeżywamy czasem na stadionie – i niech mi nikt nie mówi, że to nie jest wielka sztuka.
E, no pewnie Panu chodzi o nutę a (No!), która w oryginale powinna być śpiewana w oktawie małej, a jest wrzeszczana „ekspresyjnie” w oktawie razkreślnej 😀
Miałem akurat na myśli ostatnią nutę przed śmiercią, na sam koniec (tę, którą zaraz powtarza Leporello). Ale to nieszczęsne „No!” to drugi ciekawy przypadek. Barytony się tu popisują wysokim A (basy nie mają czym się popisać, więc śpiewają to, co napisawszy Mozart), które nie dość, że jest całkiem spoza skali, to jeszcze stwarza efekt odmienny od zamierzonego: przewidziana, dolna oktawa „znaczy” siłę i stanowczość, a nawet najpiękniejsze wysokie A zawsze w tym kontekście „znaczy” krzyk, czyli słabość. Ale wyperswaduj to komu…
Nie napisałem – i nigdy nie pomyślałem, że śpiewak miałby wyrażać coś innego niż muzykę i „odchodzić od nut” w imię ekspresji. Ma Pan rację,że reżyserzy często przeszkadzają, angażując nadmiernie śpiewaka jak aktora. Ale jest inna strona medalu – już o tym wspominałem – jeśli nie będzie się wymagało przeżycia wewnętrznego (i nie rozumiem tego jako miotania się po scenie, tylko świadomego dzielenia się z widzem swoimi emocjami ZA POMOCĄ DŹWIĘKÓW), pewnej chociaż podstawowej identyfikacji z rolą to będą lęgły się przedstawienia, które nimi nie są i lepiej byłoby zrobić nagranie radiowe, zamiast szyć kostiumy. Opera dla mnie jest TEATREM a nie koncertem i śpiewacy skoncentrowani na pracy swojej przepony stojący nieruchomo i koncentrujący uwagę słuchaczy na swoich walorach wokalnych to konwencja oratoryjna. Właśnie dlatego np Jarzynie i innym przychodzą do głowy takie pomysły jak rozdzielenie, czy równoległość planów – aktorskiego i wokalnego. Za chwile posłużą się nagraniem z taśmy… Śpiewak może wykonywać zadania aktorskie i wyrażać emocje, czego dowodem była nie tylko Callas ale i śpiewacy współpracujący z Brookiem.
Nie zgadzam się z Panem w kwestii „za co płaci się śpiewakowi”. Tak, za to by w nas wywołał przeżycie, ale ono zaistnieje tylko wtedy, gdy będzie wynikało z przeżycia osobistego śpiewaka uzewnętrznionego w śpiewie. To i tylko to może nas poruszyć.
Na koniec dodaję tylko dla porządku, że pisząc „człowiek współczesny” nie napisałem, że różni się on od człowieka z czasów Ajschylosa. Mamy jednak inne doświadczenia kulturowe, sztuka – nie tylko operowa – jest w innym, OBECNYM stanie i kształcie. Rozwój sztuk audiowizualnych, który tak fascynuje pokolenia dwudziestolatków obliguje reżyserów do pracy… Znawcy, koneserzy, smakosze dawnych konwencji to unikatowe jednostki, a opera musi być sztuką dla wszystkich a nie dla intelektualnych elit i muzykologów. Człowiek jest wciąż ten sam ale dzisiaj nie chodzimy do teatrów antycznych i nie świętujemy tam podczas wielodniowych konkursów dramatycznych, bo ich nie ma. Z inscenizacją dramatu antycznego są dziś zresztą duże problemy.
Jeśli opera nie będzie MĄDRZE „zrobiona” i atrakcyjna to zapaleńcy będą słuchali jej tylko z mp3-jek. Ja nie chodzę do opery w moim mieście, a to prawie milionowe miasto, bo muszę zamykać oczy by nie patrzeć na sztampę i kicz. Mało tam młodych ludzi… Nie optuję za kompromisami i umizgami do młodzieży, ale sądzę że poruszy ich tylko prawda scenicznego przeżycia.
Mówi Pan „teatr”, ale teatrów jest całe mnóstwo, o czym pisałem bezskutecznie wiele razy. A w operze jedyny właściwy teatr dyktuje muzyka. Wszystko to szczegółowo i jeszcze raz opisałem w artykule w neo-Ruchu Muzycznym (grudzień 2013), do którego odsyłam zainteresowanych.
Nie o to chodzi, że reżyserowie „nadmiernie angażują śpiewaka jako aktora”, ale że mu wciskają zły teatr, albo, w najlepszym razie, teatr niewłaściwy, niezgodny z porządkiem estetycznym danego utworu. Nie do wszystkiego da się zastosować mieszankę Stanisławskiego i Brechta. W odniesieniu do trzech czwartych repertuaru to absurd, a skutki widać na scenie. Robią tak dlatego, że nie rozumieją i nie chcą zrozumieć na czym ten gatunek polega, a pojęcie stylu jest im obce.
Są całe utwory, albo obszerne fragmenty utworów, gdzie jedynym możliwym rozwiązaniem są właśnie śpiewacy stojący nieruchomo. Wszystkie inne rozwiązania są szkodliwe i fałszywe, ale nade wszystko – zbyteczne. Powody wyliczałem już tyle razy, że ręce mdleją: bo tak to zostało napisane, a gwałcenie tego systemu nie przynosi żadnych korzyści, wyłącznie straty : muzyka traci, teatr nie zyskuje. Bo aria (z samej definicji trudna, czyli primum non nocere) nie jest „dzianiem się”, jej czas mierzy się inaczej, niż czas realistyczny. Bo cała ekspresja jest już w muzyce (byle ją dobrze interpretować, nie zapominając o słowie), i wystarczą trzy skromne, dobrze wymyślone i dobrze rozłożone gesty, żeby to zagrało. Bo niektóre sceny zespołowe są muzycznie tak skomplikowane, że już śpiewanie ich na baczność przed dyrygentem jest trudne, a co dopiero, kiedy reżyser próbuje wymusić jakieś sceniczne działania – psu na budę niepotrzebne.
Pańska sugestia że „tylko wewnętrzne przeżycie wywoła w nas przeżycie” jest w moim przekonaniu fałszywa i wskazuje na uwikłanie we wspomniany wyżej, wąziutki porządek estetyczny. Niestety, jest on sprzeczny z ogromną większością repertuaru operowego. Tutaj „pierieżywanije” nie obowiązuje, jest anachroniczne i daje śmieszne skutki. Jesteśmy w świecie skrajnej metafory, gdzie droga wiedzie „od kłamstwa do prawdy”. A co do owego „prawdziwego scenicznego przeżycia”, o którym Pan mówi, polecam lekturę rozdziału „Prawdziwe łzy Modrzejewskiej” w Pamiętniku aktora Jerzego Leszczyńskiego. Jeżeli Pan sądzi, że Callas „przeżywała”, to jest Pan w błędzie.
Spiewacy współpracujący z Brookiem (mówimy, jak zgaduję, o Tragedii Carmen i innych z tej serii) pracowali z nim przez bardzo długie miesiące, od podstaw. Dlatego też byli to, skądinąd dobrzy, śpiewacy, którzy nie musieli na ten czas rezygnować z występów w Metropolitan i La Scali. Opera wymaga jednak śpiewaków wyjątkowych, „wojna z gwiazdami”, którą rozpętał niegdyś Gérard Mortier, była złowrogim absurdem na tle ideologicznego zaślepienia. Oczywiście, byłoby bardzo dobrze, gdyby Callasów i Vickersów było pod dostatkiem i gdyby były pieniądze na wielomiesięczne próby z ich udziałem pod kierunkiem Petera Brooka. Niestety, dzisiaj brak już nawet pierwszorzędnych obsad do pierwszorzędnych pozycji repertuarowych na pierwszorzędnych scenach. Tego się nie zaklajstruje „jedynie słuszną” reżyserią, bo trzeba czym prędzej zacząć szkolić młodzież. Szkolić wszechstronnie, z całą pewnością. Ale to osobny, ponury temat.
Jeżeli p. Jarzyna chce podkładać taśmy, ma do tego nieograniczone prawo. Byle na afiszu figurowała szczegółowa informacja o tym, na co sprzedaje się bilety.
Opera zawsze była sztuką dla wszystkich, dopiero teraz przestaje, odkąd reżyserowie zaczęli wychodzić przed proscenium po spapranej robocie i pokazywać publice „dziób pingwina”, jak to zrobił – dosłownie – p. Castorf w Bayreuth. Inni to robią metaforycznie, ale skutek jest ten sam.
Smakosze dawnych konwencji to bynajmniej nie „unikatowe jednostki”, czego dowodzi nie tylko triumf wykonań „historycznie poinformowanych”, ale wielokrotnie cytowany przeze mnie przykład londyńskiego Globu. Po prostu widz doskonale wyczuwa, czy się mu mówi prawdę (prawdę artystyczną, która z „prawdą jak w życiu” nie ma nic wspólnego), czy się go robi w konia i obraża jego inteligencję.
Jeżeli z inscenizacją dramatu antycznego są dzisiaj duże problemy, to jest to z całą pewnością wyłącznie nasza wina, a nie Ajschylosa. Wbijanie okrągłego klocka do kwadratowej dziurki nie przynosi żadnych korzyści. Trzeba się uczyć i rozumieć, co i po jakiemu mówią do nas Przodkowie.
W chwili próby muzyka odnowiła się przez wielki powrót do źródeł. Warto się wreszcie nad tym zastanowić, zamiast akceptować potulnie dyktat jednej, dość ubogiej i płaskiej estetyki.
Panie Piotrze!
Z takim zapałem walczy Pan o integralność opery, że czasem nie patrzy Pan co ktoś napisał, ale uruchamia Pan swoje domysły, zgodnie z „mechanizmem walki” który się w Panu uruchamia! Podziwiam w Panu tego bojownika – obrońcę, proszę mi wierzyć i sądzę, że zgadzamy się w 90%. Proszę tylko nie przeinterpretowywać tego, co czuje Pan, że jest pod treścią czyichś słów 😉
Nie napisałem, że Callas przeżywała „prawdziwie” na scenie, nie napisałem że Stanisławski jest dobry na wszystko… Jest różnica między osobistym przeżyciem treści samego tekstu i muzycznej materii a sposobem jego PREZENTACJI i nigdy nie twierdziłem, że powinno to być demonstrowanie „bebechów”. To nie to samo, co szastanie się po scenie i krzyki, których Pan słusznie nie lubi! Artysta twórczo przetwarza doświadczenia, wiedzę, dostosowując do prezentowanej partii, dlatego możemy mówić o interpretacjach świadomych, dojrzałych, mądrych. To jest w głosie albo tego nie ma – stąd przykład Callas. Kiedyś powiedziała, że była zadowolona, gdy krytyk napisał, że jej głos w ostatnim akcie Traviaty sprawiał wrażenie zmęczonego. „Chciałam by tak brzmiał i długo nad tym pracowałam” – powiedziała. O takim przetworzeniu środków artystycznych myślałem pisząc o przeżyciu. Przepraszam, może jestem odosobnionym malkontentem (ale nie sądzę by tak było) kiedy wyłączam płytę z Traviatą (by trzymać się porównania) kiedy wdzięczna i dobrze odżywiona dziewuszka wyśpiewuje swoim czystym, jasnym głosikiem, o tym że żałuje umierając przedwcześnie… Sami krytycy mówią o interpretacjach „zimnych, nudnych, nieprzeżytych” – to nie moja nomenklatura.
Dźwięki nie tworzą się w maszynie do śpiewu, ale w krtani żywego człowieka ale nie będę już dłużej rozwodził się o aktorstwie wokalnym bo wie Pan o nim znacznie więcej ode mnie.
Wielokrotnie pisał Pan o gustach indywidualnych i o tym, że się ich nie powinno ośmieszać. Myślę że niewiele różnimy się – potrafię także zaakceptować teatr umowny, symboliczny, metaforyczny i myślę że nie jestem tępym zwolennikiem werystycznych środków interpretacyjnych w każdej estetyce TEATRU (będę się upierał) operowego. Również nie napisałem, że tylko „pierieżywanije” uważam za dobre 😉 Środki są dobre tam, gdzie pasują i dają efekt właściwy – to oczywistość!
Myślę, że śpiewak może stworzyć wybitną kreację w przedstawieniu okropnego reżysera. Uważam też, że środki, skojarzenia i formy jakie w wielu z nich stosują reżyserzy są często (śmiem twierdzić) dla treści i interpretacji tych treści odkrywcze. Napisze Pan zaraz że to zagraża muzyce – tak, ja też akceptuję je, jeśli nie zagrażają treściom muzycznym.
Wielokrotnie słyszałem jak zeźlona publiczność w trakcie spektaklu buczy protestując. Ci melomani i znawcy (rzekomi) nie zastanawiają się jak czuje się wtedy śpiewak, który pracuje uczciwie, a może przed chwilą zaśpiewał partię życia. Nie słyszy tego, tylko protestuje głośno, bo jak kupił bilet o czuje się księciem i chce wymagać by było miło! To mieszczańskie wielokrotnie piętnowane ważniactwo i brak wrażliwości – tak sądzę, ale oni mają swoje argumenty i abonamenty. Jakoś dużo teatrów ulega zgubnej modzie na reżyserów, rejestruje się te spektakle a gwiazdy wcale tak od tego nie stronią. Bartoli dla przykładu ma na tyle poczucia humoru że lata na pocisku armatnim w wydekoltowanej sukni jako seksbomba i śpiewa z workiem na głowie. Trzeba trochę zastanowienia by krytykując reżyserów i ich płody nie „wylać dziecka z kąpielą” jak Pan zwykł mówić – myślę o tych dobrych, interesujących pomysłach i interpretacjach, które uruchomiły wyobraźnię i myśli.
Myślę że czas zakończyć dyskusję bo zaczynamy powtarzać to co już powiedzianym było – i proszę zauważyć – dyskutujemy od dłuższego czasu tylko my… To źle świadczy o zainteresowaniu operą ;-(
Oj tak, to już setna dyskusja zwłaszcza wokół Don Giovanniego 🙂 Zapraszam raczej do nowego wpisu. Zwłaszcza Pana Piotra 😀
W takim razie przenoszę ciąg dalszy pod wpis o filmie, który jest rzeczywiście niezwykle wzruszający.
@krakus 10:51
To wcale nie świadczy źle o zainteresowaniu operą,przeciwnie – to świadczy dobrze o poziomie dyskusji. A Dywanik czyta z przejęciem i nie wcina się ze swoimi przemyśleniami,kiedy mądrzejsi dyskutują 🙂
Ja też od dawna uważam, że przekonująco zaśpiewać Violettę może, w braku najbardziej tu pożądanych suchotniczek, jedynie anorektyczna matrona bez wdzięku.
Wdzięcznym i dobrze odżywionym dziewuszkom mówimy nasze stanowcze „nie!”.
Żarty żartami, ale w wypadku np. E.G. jako V.V. istotnie miałem podobny odruch, jak krakus.
Och, zapomniałem, że Gruberova ma te same inicjały; wprawdzie też nie przepadam, ale w tym wypadku nie ją oczywiście miałem na myśli.