Cały Górecki
Jeżeli ktoś miał wątpliwości – a pojawiały się one – czy IV Symfonia będzie w pełni utworem Henryka, a nie Mikołaja Góreckiego, to po usłyszeniu raczej ich nie ma. Ale brak tu nastrojów z III Symfonii, są raczej te z Małego requiem dla pewnej polki w skrzyżowaniu z II Symfonią.
I powiem szczerze, że ja tak wolę. III Symfonia mogła zdarzyć się tylko raz, ciągnięcie tej stylistyki byłoby już jakimś autoepigoństwem. Ale Górecki jak zawsze pokazał, że jest niepowtarzalnym sobą. (Zauważyłam, że wciąż w stosunku do niego używam czasu teraźniejszego, bo dla mnie ktoś tak wyrazisty i żywotny wciąż jest i będzie.)
Tylko chyba właśnie III Symfonia oraz pieśni religijne są od początku do końca spokojne. Bo przecież nawet w większości powolny i kontemplacyjny III Kwartet smyczkowy ma jeden ożywiony, szybki i obsesyjny epizod, nie aż tak, jak w poprzednich kwartetach, ale jednak. W gruncie rzeczy Górecki naprawdę lubił operować między skrajnościami, był maksymalistą: albo głośny krzyk do zdarcia gardła, albo cichutki kontemplacyjny szept. Tak jest właśnie w II Symfonii „Kopernikowskiej”, o której sam kompozytor zwykle mawiał, że jest tym ulubionym z jego własnych utworów. Tak jest też w wielu jego innych utworach. Dodajmy do tego sardoniczność, zapamiętanie w powtarzaniu akordów i motywów, i powiemy: cały Górecki. Właśnie rozmawiając z koleżeństwem po koncercie zastanawialiśmy się nad tym, że zapewne kierowcy tirów nie zafascynują się tym utworem tak jak Symfonią pieśni żałosnych, ale w sumie zafascynować się mogą, tylko zupełnie inaczej i z innych powodów. Zaciekawiło mnie, że mój kolega kierownik, czyli Bartek Chaciński, usłyszał w tych głośnych, wręcz agresywnych fragmentach zło… No, może i jest tu jakaś atmosfera filmów grozy, zwłaszcza z huczącymi bębnami i ze szczególną, barwiącą rolą organów. Coś z popkultury do tego odbioru przenika. Więc może będzie to i muzyka dla tirowców? Tylko żeby wypadku z tego nie było…
O IV Symfonii będę jeszcze pisać na papier, więc tu może na tym poprzestanę (wspominając tylko, że parę cytatów z literatury muzycznej jest tu zaskakujących) i wspomnę jeszcze o reszcie programu. Andrzej Boreyko – bo to była jego inicjatywa – postanowił, że jeśli jest w programie utwór poświęcony Aleksandrowi Tansmanowi (a IV Symfonia ma podtytuł Tansman Epizody i oparta jest na nutach wywiedzionych z liter jego imienia i nazwiska), to powinno być coś Tansmana. Wybrał Stèle in memoriam Igor Stravinsky, utwór bardzo subtelnie nawiązujący do neobarokowego okresu twórczości Strawińskiego, ale w gruncie rzeczy całkowicie indywidualny, tansmanowski, oraz – co logiczne – Koncert skrzypcowy Strawińskiego; grał Julian Rachlin, niby nie można się przyczepić, ale jakoś czegoś tam brakowało. W każdym razie te dwa utwory wypełniły pierwszą część i… oczekiwanie na punkt kulminacyjny. Którym bez wątpienia IV Symfonia Góreckiego była.
A London Philharmonic Orchestra pod batutą Boreyki dała z siebie chyba wszystko.
Komentarze
Było i mroczno, i łagodnie, a chwilami też i prawie po klezmersku;)
Bartoszu, miło było się zobaczyć, choć z daleka i na lotnisku 🙂
Oczywiście o nowym dziele mogę tylko milczeć, ale to powiedzieć muszę: w muzyce Góreckiego dotychczas słyszałem wiele, ale zła nie dosłuchałem się nigdy.
Jest jeden znany kierowca tira, obecnie w Szwajcarii, który może jednak się zafascynuje…
Pobutka.
Dzień dobry już z domciu 🙂
Na Emersonów już nie zdążę, ale mi tak nie żal, bo we wrześniu byłam na ich koncercie w Berlinie.
A propos kierowców tirów, dzięki jednemu z nich ocalał swego czasu komplet audycji śp. Jana Webera, bo onże kierowca nagrywał wszystko na kasety…
Byłam na samej pierwszej części koncertu Rotterdamczyków. Wyszłam, bo po pierwsze nie chciałam sobie psuć humoru ponuractwem Patetycznej Czajkowskiego, a po drugie, i przede wszystkim, jestem trochę po tym wszystkim padnięta. W nocy z przedwczoraj na wczoraj spałam z pięć godzin (z krótkim dospaniem w samolocie), z wczoraj na dziś było już trochę lepiej, ale za to przez całą podróż w samolocie pisałam tekst – miał być gotowy przed 18.
Ale Lisy Batiashvili nie mogłam sobie odmówić – i dobrze, bo pięknie dziewczyna gra. Tylko wstawiła jakieś dziwne kadencje, nie wiem czyje, w których dziada z babą brakowało – w tej w pierwszej części były cytaty z Berga, Bartóka i Szostakowicza, ta z finału była w ogóle jakby ze Schnittkego… jakoś to mnie zbiło z pantałyku. Za to ładny było bis, zagrany z orkiestrą – pieśń gruzińska, którą solistka poświęciła pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej. Ładnie z jej strony.
Orkiestra dobra, dyrygent dziwnie jakoś dyryguje (kolejny młody zdolny w garniturze), ale jeśli jest skuteczny, to najważniejsze. A chyba jest, inaczej by go tak nie ceniono.
Chyba zaraz padnę po prostu 🙂
Tak, Doroto, to była kadencja skomponowana przez Schnittkego, dobra intuicja 🙂
A ja dzisiaj poszedłem na łatwiznę. Zamiast jechać pół godziny na Arte de Suonatori, wybraliśmy się o rzut beretem do kościoła, gdzie też za darmo można było posłuchać Vivaldiego. Taki w każdym razie był plan.
Skoro za darmo, to nie będę narzekał na pewien rozziew między deklarowaną godziną rozpoczęcia a rzeczywistością, nie będę też narzekał na nieistniejącą akustykę i tłum wiernych, który wtargnął w połowie koncertu spragniony następnej mszy. Trudno, widziały gały, zwłaszcza, że znają życie, a zwłaszcza znają talenty organizacyjne kierownika zespołu, co w połączeniu z talentami organizacyjnymi statystycznego księdza musiało dać taki efekt. To jeszcze się mieści w głowie, my uże priwykli. 🙄
Teraz powinno być „ale…” i będzie.
…ale spodziewałem się, że koncert będzie na jakimś poziomie, bez cudów, zważywszy na okoliczności lokalowe, jednak słyszałem już zespół La Tempesta i złego wrażenia na mnie kiedyś nie zrobił. Teraz właściwie też nie, trochę nieczytelne skrzypce w środku sonaty La folia niech pójdą na rachunek bogatych zdobień wnętrza, zdolnych stłumić orkiestrę symfoniczną w pełnym składzie. Zespół, powtarzam, był spoko, a wprowadzenie perkusji, niezależnie od tego, co sądzą ortodoksi, wydaje się całkiem ciekawe. Gorzej, że było też śpiewanie.
Co ja mówię – gorzej. Źle, niedobrze, gorzej już nie może być. Dramat. Pan Jakub Burzyński jest żywym dowodem na to, co nieraz tu mówiliśmy o falsecistach. Najoględniej ujmując rzecz, proponowałbym dla nich wcześniejsze emerytury, wcześniejsze niż w policji i w balecie. Budżet powinien wytrzymać.
Zresztą, co tam będę oględny. Najlepiej wychodzi mi nazywanie rzeczy po imieniu. Jak się już człowiek bierze za odśpiewanie Qui sedes at dexteram Patris z tej bardziej znanej Glorii, co samo w sobie jest osobliwym pomysłem, jeśli nie jest się wysokiej klasy żeńskim kontraltem – to musi wcześniej poćwiczyć. Inaczej się nie da. A jeśli ćwiczy i trafia tylko w pierwszy dźwięk, a potem podciąga jak cygański skrzypek (jeśli się uda), albo wali na skróty, coś w rodzaju średniej arytmetycznej z kilku sąsiednich dźwięków, żeby tylko początek i koniec taktu jakoś się zgadzał, zatem jeśli tak wychodzi na próbach, to nie powinien wychodzić z tym do ludzi i ich katować, bo nawet na darmowej imprezie w kościele może się trafić kilkoro słyszących. W tym przypadku co najmniej dwoje się trafiło. Potem jeszcze pan Burzyński zaśpiewał fragment z Nisi Dominus według metody jak wyżej, potem było instrumentalnie, a najgorsze nastąpiło na koniec, bowiem musieliśmy wysłuchać w całości Stabat Mater. Z naciskiem na „musieliśmy”, bowiem w kościele zaczął się wielki ruch i próba wyjścia zakończyłaby się stratowaniem (niekoniecznie to ja byłbym stratowany, jednak jako człowiek słynący z łagodności dla bliźnich wolałem przeczekać). To było długie 20 minut, wypełnione dość chaotycznym porykiwaniem z trzewi i popiskiwaniem z krtani, w luźnym związku z tymi czarnymi znaczkami wypisanymi w kwitach. Już mówiłem, że dramat? No to się powtórzę: tak, dramat i to bardzo dramatyczny. Żal, jak mówi młodzież. Nie wybierajcie się tam, gzie będzie w najbliższym czasie śpiewał pan Jakub Burzyński. On już nie powinien śpiewać przed publicznością. Niniejszym ostrzegłem, kto nie wierzy, jest sam sobie winien. 😎
To właściwie tyle. Na plakacie wyczytałem coś o dofinansowaniu imprezy przez samorząd, więc mógłbym teraz zabrnąć w rozważania o obrzydliwych chałturach organizowanych tylko po to, żeby mieć podkładkę dla księgowości, ale wolę pójść spać. Będę spał snem sprawiedliwego, czego wszystkim życzę. Dobranoc. 🙂
Wielki Wodzu, było jednak przyjść na Marka Rzepkę, Bolette Roed i AdS – rewelka!!! Zresztą szło też przez radio, więc pewnie znajdą się tacy, co potwierdzą.
Jestem zwłaszcza pod ogromnym wrażeniem głosu naszego basa (który ostatnio nb. zaczął śpiewać także Wagnera, więc może nadzieja na prawdziwie królewskiego króla w wiadomej operze nie jest całkiem płonna…). W kantatach dwóch Bachów (lamencie Johanna Christopha oraz Ich habe Genung) było wszystko: przepiękny głos, skala, styl, żarliwość, subtelność, dykcja – dla mnie to po prostu wykonania idealne. Wyobrażam sobie, jak świetnie zabrzmiałby Marek Rzepka w barokowych duetach np. z Dorothee Mields albo Natalią Kawałek. Ech, rozmarzyłem się…
A i obu współczesnych rzeczy bardzo dobrze mi się dziś słuchało (choć może to stwierdzenie niezbyt stosowne wobec Strumenti della Passione). Dodajmy, że akustyka sali była dodatkowym, niebagatelnym atutem w tak wyrafinowanym brzmieniowo koncercie.
A zatem, WW, zdecydowanie warto było jechać te pół godziny. W końcu z Poznania jedzie się dłużej. Warszawa dziękuje!
Pobutka.
Dzień dobry, wreszcie odespana 🙂
No to widzę, że bardzo dobrze mi wczoraj poszło odgadywanie autorstwa „utworu”, którego nie znam 😉
Bardzo żałuję koncertu AdS (choć nie żałuję, że byłam na Batiashvili). Zwłaszcza ciekawam tej muzyki współczesnej. Oni coraz śmielej wpuszczają ją do programów – chcą się rozwijać. Zamawiają utwory u kompozytorów.
Były wczoraj w Studiu Lutosławskiego odkrywcze brzmienia, niespotykane instrumenty (jak elektroniczny monoctone, który zaprojektował i na którym grał sam kompozytor Strumenti… – Jarosław Kordaczuk). Dawno też nie słyszałem na żywo frusty. Z kolei wykonany pomiędzy kantatami Koncert na flet prosty, klawesyn i zespół Szweda Fredrika Osterlinga, zainspirowany Verlaine’em, był stosownie osadzony we francuskich klimatach, lżejszych, ale i melancholijnych – czasem neoklasycznych, czasem impresjonistycznych; miejscami miałem również inne skojarzenia, np. z Adamsem. W Bolette Roed (która grała także w Strumenti…) z Arte dei Suonatori znalazł ten utwór chyba wymarzonych wykonawców.
A Lisa Batiaszwili i Arabella Steinbacher może jeszcze dadzą się słyszeć na żywo. Oby!
Właśnie mi podesłano – nowy sukces Krzysztofa Urbańskiego:
http://www.ndr.de/orchester_chor/sinfonieorchester/
Wodzu – jak mawia mój przyjaciel o takich koncertach – you get what you paid for. :-8
Czasami jednak dostaje się dużo więcej niż się zapłaciło. Pamiętam koncert chóru amatorskiego szpitala w Birmingham. Koncert w kościele na Krzeptówkach (Sanktuarium Fatimskie). Chór lekarzy i pielęgniarek z towarzyszeniem kilkunastu wolontariuszy – muzyków City of Birmingham Symphony Orchestra. To było warte wcale nie tanich biletów, ale wstęp był wolny. W L’église Saint-Hugues pod Saint Pierre de Chartreuse zawierającym muzeum Arcabasa słuchaliśmy koncertu barkowego na barokowych instrumentach granego przez kilkunastu muzyków renomowanych orkiestr symfonicznych, którzy w czasie urlopu spotykali się, żeby dać darmowe koncerty na super poziomie. Byc może była to inwestycja, ponieważ było to bardzo dawno temu i wtedy o graniu na instrumentach z epoki lub na ich replikach mało kto słyszał, a teraz za takie granie trzeba na ogół słono płacić. W każdym razie dostaliśmy o niebo więcej niż zapłaciliśmy. Przezornie nie piszę, że wielokrotnie więcej, jak to się trafia poniektórym „dziennikarzom”.
Gostku, wczoraj na Modzelewskiego też było sine pecunia. To najświeższy przykład – można by je mnożyć – że Stanisław słusznie prawi.
Nie mówiąc już o rozlicznych a wspaniałych koncertach z klasyką, swego czasu można było całkiem za darmo posłuchać w Warszawie samego Joe Zawinula.
Neville Marriner konczy jutro 90 lat. Ladny komentarz z „Guardiana” in extenso:
„To honour Sir Neville Marriner’s 90th birthday, Classic FM will tomorrow broadcast nothing but recordings by the distinguished English conductor. The celebration is a reminder of two things. First, Sir Neville’s stamina. To be still attending concerts at 90 would be pretty good going. To be conducting them is truly remarkable. (…) Second, Classic FM’s tribute is a reminder that Sir Neville (…) has sold more classical recordings than any other musician ever. The man is simply a legend – and happily very much a living one.”
I jeszcze dodam, ze, jak pisze Norman Lebrecht na swym blogu, Marriner „is the kindest man that ever set foot on a podium.”
jrk
A tutaj: http://www.theguardian.com/music/classicalmusicandopera można zobaczyć sobotnie prawykonanie ostatniej Symfonii Góreckiego (sekcja: Latest multimedia)
Dzisiaj znów poszedłem na bezpłatny koncert i było dużo lepiej. Pod pewnymi względami. Gostek też był, ale o tym się dowiedziałem dopiero w drodze powrotnej. Okazuje się, że czasem pracujemy dla tej samej firmy. Co za wieś. 🙂
Czy Arte dei Suonatori z elektroniką można posłuchać jeszcze gdzieś w necie? Ktoś wie? Byłabym wdzięczna za informacje.
Kierowniczko, Doroto, pozdrawiam. Za chwilę znów będzie trochę Polski w Londynie. Pod koniec kwietnia Chór Kameralny Dysonans z Poznania wystąpi na konkursie chórów a cappella pod patronatem The Tallis Schollars. Miejsce znane i znacżace, bo St John’s Smith Square. W maju – AdS z Rachel Podger na Lufthansa Festival w tym samym kościele. Można abonament wykupić u Rajanera 🙂
Ogólnie żyjemy w półświatku. 😈
A ja dziś zrobiłam sobie pierwszy od dawna (i ostatni na tydzień) dzień bez koncertu. Tylko święta z rodziną i przyjaciółmi.
Dzxięki, Aquacello, za link. No i proszę: brytyjska gazeta daje podcast. Polska „GW” nawet na papierowych stronach nie daje pełnej relacji Hawryluka z wydarzenia, które prawdopodobnie gazetki nie obchodzi. Odsyła na stronę, a tam tylko dla prenumeratorów. Wrrr.
O, ja piszę, a tymczasem pojawiła się Jola 🙂
Bardzo mi się to podoba: koncert w kościele na Lufthansa Festival 😉 To już raczej Lufthansą należałoby przylecieć, nie Rajanerem 😆
Tu są nasi przyjaciele z Bolette – jest dużo więcej AdS, ale w baroku. Z elektroniką – nie zetknęłam się.
https://www.youtube.com/watch?v=zwKEnbfM8XA
Na razie mówię dobranoc. Jutro rano do Krakowa.
Na Misteria Paschalia mam zaproszenia dwuosobowe, więc jak kto ma na któryś koncert ochotę, może się zgłosić 🙂
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Niech nam żyje Sir Neville!
Dwa bodaj lata temu dyrygował I, Culture Orchestra – byłam na ich wspólnym koncercie w Berlinie. Nikt by mu nie dał tego wieku.
Fajnego kota znalazłem 🙂
http://www.templeofcats.com/wp-content/uploads/2013/11/serious-reading.jpg
czyżbyś, Wodzu, był wczoraj w sali przy placu Teatralnym, gdzie Ensemble Hyacintus (Lalek, Stawarz, Birula) wykonali 5cio sonatowy wybór z Misteryjnych Bibera
—-
A już mnie korciło, by po wyjściu z UMFC (pasja wg Jana) podążyć na Tempestę, by przekonać się, że jest lepiej niż słyszałem ostatnio (dwa lata temu na UW – w osiemdziesiątejdrugiej). Ale słuchając tejże przez samochodowe radio w pięknym wykonaniu M.Rzepki, odpuściłem ..
—-
Dzisiaj Stabat Mater Vivaldiego i Pergolesiego w Ewangelickim Reformowanym przy Solidarności. Idę …
Byłbym zapomniał – w ubiegłą niedzielę, jakoś tak przed 9 rano PRII nadało jako przerywnik opracowanie Wachet auf; saksofon, perkusja, kontrabas a tekst chorału podawała sopranistka – pięknie
Zespół zdaje się szwedzki był – ale nie zapamiętałem nazwy – czy ktoś z frędzelków miał okazję ?
Nie, Lesiu, byłem Chaczaturianie. 🙂
Lalek i Biber? No nie wiem. Ale nie słyszałem, nic nie mówię, to jest wolny kraj.
Na Stabaty dzisiaj nie zdążę. 🙂
A przy okazji, czy gdzieś można się o tych wszystkich iwentach dowiadywać, najlepiej przed faktem i w jednym czy dwóch miejscach? 👿
Naprawdę lubię jak Lalek gra Bibera tymi wszystkimi zeskordaturowanymi skrzypcami. Jakoś mile wtedy odpływam, choć może to bardziej zasługa
HIFvB .. Ale i tak nie ma tu na podorędziu innego interpretatora ..
—
Jak Spartakus i II kf Liszta ?
—
na jakiś tydzień przed w miarę niezłe jest CJG z piątkowej GW
A, to trzeba kupić papierowe? Muszę sobie przypomnieć jak to się robiło. Chyba szło się do kiosku, czy jakoś tak. 🙂
Spartakus był jak zwykle, czyli głośny i dziarski. Brakowało tylko pary rosyjskich łyżwiarzy figurowych. 😛 Liszta natomiast taki młody człowiek odegrał poprawnie, ani razu się nie myląc. Właściwie tyle. Sinfonia Varsovia zasługuje na lepszych dyrygentów i lepszych pianistów. Na początku była I symfonia Chaczaturiana, pierwszy raz to słyszałem i utwór ma moim zdaniem potencjał, tylko to było pomyślane tanecznie, z bardzo fajnymi rytmami i tak by należało zagrać, dyrygent zaś wymyślił rąbankę, on chyba był chory na zajęciach z rytmów i potem nie nadrobił. Orkiestra robiła co mogła, a zwłaszcza soliści, tylko że to może były razem dwie minuty muzyki, a potem znów ajn-cwaj-draj…. 😉
Kot jest fajny i staroświecki – jeszcze książki czyta 😉
Na co temu WW przychodzi, Chaczaturiana musi słuchać… 😛
A nikt nie był wczoraj na Ifigenii? Bardzo jestem ciekawa, jak poszło.
Pozdrawiam z Krakówka.
@ Wielki Wódz 15:10
Papierowe „Co jest grane” a i owszem,ale po pierwsze -czasem nie uwzględni wydarzenia,które nas naprawdę interesuje,a które gazeta uzna akurat za nieistotne 🙁 , a po wtóre – nie zawadzi sprawdzić,czy wybrany iwent rzeczywiście jest w tym miejscu i o tej godzinie. Ostatnio ludzkość tłumnie przyszła na koncert kameralny o godzinę wcześniej (i tak dobrze,że nie odwrotnie 😉 ). Ale to wrocławskie doświadczenia,może w stolicy jest inaczej. A skoro już mówimy o koncertach nie anonsowanych przez media, dzisiaj wybieram się na Pasję Mateuszową kompozytora o którym dowiedziałam się tylko,że żył w I poł.XVIII w. Wikipedia pisze bardzo obszernie,że ” the only known work of Johann Georg Kühnhausen is Passio Christi secundum Matthäum”. Liczę,że Wódz jak zwykle będzie wiedział więcej i podzieli się tą wiedzą.Grają w kościele Opatrzności Bożej (spokojnie, nie w tym :-D, tylko we wrocławskiej parafii ewangelicko-augsburskiej ). Akustyka tam piękna,wnętrze przyjazne,organy w dobrym stanie i o dobrym brzmieniu,a o poziom wykonania jestem spokojna.No i tłum niecierpliwych wiernych w trakcie koncertu nie wpadnie 🙂
Ano właśnie,któś był na „Ifigenii” ?
Co tam o godzinę, raz się majtnęło stolycznemu CJG o cały tydzień !!!
No niestety, nigdy o takim kolesiu nie słyszałem. To jakieś nowe wykopalisko, więc liczę na relację. 🙂
A jak mówimy o czytaniu papieru, to w ramach misji oświatowej donoszę, bo może ktoś nie wie. Własnie nabyłem ostatni numer kwartalnika „Konteksty”.
http://www.konteksty.pl/2013_4_arch.htm
Na razie poznałem tylko spis treści, z którego wynika, że to jest lektura obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych śpiewem sprzed wynalezienia belcanto. Nie bójta się, że zrozumiecie z tego połowę. To i tak dobrze, bo ja zamierzam zrozumieć chociaż ćwierć. 🙂
Czwarta Symfonia w calosci:
http://www.theguardian.com/music/musicblog/video/2014/apr/14/philharmonic-orchaestra-video
No nie,jak Wielki Wódz nie słyszał, to kto ma wiedzieć ? 🙂 A względem najnowszych „Kontekstów” to też się noszę z zamiarem,bo w Dwójce podawali spis treści.Z tego spisu to prawie wszystko zrozumiałam, ale z resztą może być gorzej 😉 A teraz już lecę posłuchać tego,jak mu tam, Kühnhausena. Jutro za to,jak się należy,bachowska Pasja Janowa w wykonaniu Wrocławskiej Orkiestry Barokowej i paru znajomych solistów tutejszych i prawie tutejszych,bo po sąsiedzku czyli z Czech 🙂
Londek – witam i dziękuję za link. Ktoś już powyżej podrzucał tego „Guardiana”, ale ten jest dokładniejszy.
Słuchałem owej Ifigenii w FN z taką nabożnością, że mimo trapiących mnie gardłowych przykrości nawet nie kaszlnąłem (bo a nuż się nagrywa…). Podobało mi się, czasem tak bardzo, że aż się skrywałem za kurtyną powiek, coby się nie rozkleić. Zwłaszcza słuchanie Heleny Juntunen sprawiło mi wiele przyjemności. Pomyślałem, że jeśli kiedyś nie poczuję ciarek podczas Ô malheureuse Iphigénie, będzie to niechybnie znaczyło, żem się do imentu zestarzał (albo wykonanie było do niczego…). Wczorajsze, jak dla mnie, było fantastyczne.
Można to zresztą chyba powiedzieć o całości wykonania. Wielkie brawa i za pomysł, i za realizację!
Dzięki, ścichapęku, za te parę słów o Glucku. Cieszę się, że się udało. Ta Helena Juntunen już mi się kiedyś spodobała.
Wracając do Góreckiego: Jacek Hawryluk w Dwójce:
http://www.polskieradio.pl/8/410/Artykul/1100191,IV-Symfonia-Goreckiego-Bardzo-filmowa-ale
NIE ZGADZAM SIĘ!
Nijakiego poszatkowania tam nie ma. To bardzo logiczna forma.
Wodzu, byłeś w pustawym S1?!
Ja też, z całą rodziną zresztą. Ta pierwsza symfonia Czajkostakowicza trochę przydługa….
A co za hit z RMF Classic pan Timofeev zagrał na bis?
Na małym marginesie, Marriner jest w tym samym wieku co Skrowaczewski…
W sprawie Ifigenii, to żeby się nie powtarzać: http://jakubpuchalski.blog.pl/2014/04/15/tauryda-w-fn-czyli-ifigenia-glucka-i-lukasz-borowicz/
„Jednocześnie, zdaniem Jacka Hawryluka, utwór ma szansę na międzynarodowe powodzenie, jako utwór solidny, niezbyt trudny, idealnie sprawdzający się w warunkach filharmonii”.
Jakiż ten pan wicedyrektor łaskawy… Dziękujemy zwłaszcza za ‚jednocześnie’, bo już prawie zwątpiliśmy…
To był, Gostku, ten hit
https://www.youtube.com/watch?v=R5IiC1kAdzM
tylko że wykon nawet koło tego nie stał. To była szkoła muzyczna I stopnia, recital dla mamy i babci. 😈
Następnym razem będziesz namierzony. 🙂
No proszę, ja do Krakowa, a Kuba do Warszawy 😯
@ Jakub Puchalski
Na szczęście ja siedziałem na parterze od początku, więc dla mnie panowie też byli raczej w porządku.
Z przyjemnością przeczytałem zalinkowany tekst, jeden tylko drobiazg: nie dysponuję wprawdzie wspomnianym programem, ale ów francuski akademicki kiczarz nazywa się William-Adolphe Bouguereau (w takim nazwisku nietrudno skądinąd o literówkę…). Bywa on też czasem reprodukowany na okładkach płyt.
@WW – duh, mogę tylko powiedzieć.
Ale ja tego wieczoru byłem ledwo ciepły po dość intensywnym dniu z napastliwie wymagającym klientem…
Dziękuję, ścichapęku, za poprawkę. Fakt, nie utrwaliłem sobie pisowni tego nazwiska (jak jeszcze wielu innych akademików…), a tak to jest, jak się przepisuje w trzęsącym pociągu…
Dzień dobry,
Z wielką przykrością natknąłem się w tym sympatycznym miejscu na relację z koncertu zespołu La Tempesta w kościele św. Anny. Korzystając z faktu, iż przychodzi mi czytać blog pani Doroty równie sporadycznie (nad czym boleję), co panu Wielkiemu Wodzowi bywać na koncertach La Tempesty, pozwolę sobie na reakcję o stopniu uproszczenia porównywalnym z recenzją wydarzenia, które tak zepsuło mu humor.
Nie zwykłem w ogóle polemizować z recenzjami, zwłaszcza tymi niepodpisanymi imieniem i nazwiskiem. Są jednak poziomy tromtadractwa i przekłamania, na które należy reagować (jak to w tym miejscu postulowano wielokrotnie, np. w obliczu brewerii z Ruchem Muzycznym). Zatem reaguję: jest mi niezmiernie przykro, iż Wielki Wódz męczył się słuchając Stabat mater i innych utworów z naszego koncertu. Chętnie zwróciłbym pieniądze za bilet, gdyby takowe zostały wydane. Jest mi również przykro, iż nazwany zostałem organizatorem tego wydarzenia, podczas gdy było nim PTMD, organizacja Jacka Urbaniaka i Krzysztofa Owczynika, o czym trąbiły afisze, drukowane programy oraz sam pan Owczynik w zapowiedzi. Opiekujące się Tempestą Stowarzyszenie Musica Humana nigdy nie pozwoliłoby sobie na umieszczenie koncertu z takim repertuarem między dwiema rozrośniętymi mszami w nieobliczalnie obleganym w czasie niedzieli palmowej, nieprzychylnym muzycznym „zakłóceniom” ośrodku. Jest mi szczególnie przykro – jako wykonawcy – wspominać uczucie stania tam, w obliczu mobilnego i nadaktywnego tłumu, który w dużej części nie rozumiał, w jakim wydarzeniu bierze udział. Ten sam program wykonany został tydzień wcześniej, w znakomitej atmosferze kościoła Władysława z Gielniowa, z nieporównywalnie lepszym efektem. Zestawiając te dwie sytuacje oczywiście zgadzam się – koncert w św. Annie nie powinien się w ogóle odbyć. W najśmielszych snach nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć, co nas spotka, i najzwyczajniej w świecie musiało to mieć wpływ i na wykonanie, i na odbiór. Policzenie tego kontekstu na poczet winy wykonawcy świadczy nie najlepiej o podejściu do odbioru muzyki w ogóle.
Jest mi podobnie przykro, iż technika oraz estetyka i ekspresja mojego głosu nie trafiła w gust (czy też nawyki słuchowe) Wielkiego Wodza. Skorzystam z obosieczności broni, jaką jest anonimowość recenzenta i ograniczę się do stwierdzenia, że z laikami o sprawach zawodowych rozmawiać nie śmiem i nie umiem. To samo tyczy się interpretacji tego, co znajduje się w partyturze. Muszę jednakże odnieść się do śmiesznego, a mocno wyeksponowanego w relacji zarzutu o brak przygotowania materiału. Jeżeli już sam fakt, iż solista jest jednocześnie odpowiadającym za całość kierownikiem artystycznym zespołu nie przemawia tu do wyobraźni oskarżyciela, to pytam jak wielką wadę wzroku musi posiadać recenzent, by nie zauważyć, że całość repertuaru owego wieczoru zaśpiewana została… z pamięci. Może obywatel Wódz odnosi się tu do doświadczenia amatorów uczących się szybciej ze słuchu niż z nut, zapewniam jednak, że aby zawodowiec doszedł do etapu wykonywania partytury z głowy, musi wykazać się jej opanowaniem w stopniu co najmniej znakomitym.
Reszta jest kwestią dyskusji o polskiej (światowej?) sytuacji odbioru muzyki dawnej. Wciąż się łudzę, że doczekam się odbiorców świadomych, iż to w różnorodności siła, że wybór między estetyką Scholla, Meny i Jaroussky’ego jest żadnym wyborem, że omamieni słuchowymi nawykami „koneserzy” konsumują produkt nieznośnie coraz słodszy i bardziej schematyczny. Stabat Vivaldiego jest tego znakomitym przykładem: operowo dramatyczny teatr muzyczny zawarty w tej partyturze, domagający się krzyku, wrzasku i bólu, zajeżdżany jest jak przysłowiowa kobyła w kolejnych miałkich, przeestetyzowanych, prerafaelickich largach i adagiach. Przypomina mi to recenzję, jaką wystawiła onegdaj nagraniu Requiem Ockeghema pod Peresem bodaj Dorota Kozińska: że może i słusznym jest przenieść utwór do prawidłowej, niższej tonacji, ale przez to jakże żal tych duetów kontratenorów, jakie znamy z „wyższego” nagrania Hilliardów… A rzesze fanatyków zespołu Tallis Scholars? Jakież oburzenie wywołałaby u nich teza, że ich pupile mają tyle wspólnego ze stylowym wykonaniem muzyki renesansu, co głos Burzyńskiego z poczuciem estetyki Wielkiego Wodza. Głos Burzyńskiego chętnie polegnie na stosie rewolucji, jeżeli jej wynikiem będzie uchylenie drzwi dla innej niż jedynie słuszna estetyki.
Jeśli kto chce tym porozmawiać, zapraszam na kawę. Stawiam. Byle pod imieniem i nazwiskiem i z odrobiną dobrej woli. Tymczasem karawana o nazwie La Tempesta idzie dalej, na emeryturę się bynajmniej nie wybieramy, tegoroczne plany koncertowe i nagraniowe są najbogatsze w całej, piętnastoletniej historii zespołu. Wystarczy nas wyszukać na facebooku. I wspierać dobrym słowem. Zaś częstsze wybieranie się na nasze koncerty pozwoli wyrobić sobie bardziej wiarygodne zdanie o naszej działalności. Na zachętę powiem, iż w wielu z tych koncertów kierownik NIE śpiewa 🙂
Ze świątecznym pozdrowieniem, Jakub Burzyński.