Zaraz po ciszy – suplement
W najnowszym numerze „Polityki” znalazł się mój artykuł pt. Zaraz po ciszy na temat jubileuszu firmy ECM. Zapewne niektórzy z Was już to albo czytali, albo przeczytają w niedługim czasie (w sieci jeszcze go nie ma). Ale został on bardzo okrojony z powodu wrzuconej na kolumnę wielkiej reklamy. A właściwie więcej niż okrojony: wycięta została z niego część, którą uważałam za najbardziej istotną. W rezultacie mogłam co najwyżej trochę wygładzić te resztki, co zostały, żeby tekst miał jeszcze jakikolwiek sens.
To, co wypadło, dotyczyło samej istoty rzeczy: próbowałam dojść, czy rzeczywiście istnieje jakieś specjalne „brzmienie ECM”, a jeśli tak, to na czym ono polega. Kiedyś zastanawiałam się trochę nad tym tutaj. Teraz próbowałam znaleźć jakieś konkretne wypowiedzi na ten temat i znalazłam rzeczywiście bardzo ciekawe rzeczy, np. wywiad z basistą Sławkiem Kurkiewiczem. Albo z jego kolegą Marcinem Wasilewskim. Albo z Tomaszem Stańką. Można się też z tych rozmów trochę dowiedzieć o tym, jak wygląda praca z Manfredem Eicherem i dlaczego ma taką opinię, jaką ma: człowieka, który zawsze wie, czego chce do tego stopnia, że sam decyduje o wszystkim. Żeby dla ECM nagrywać, trzeba to przyjąć. Komu trudno to zrobić, uważa go za apodyktycznego i wycofuje się ze współpracy – jak zrobił to po sześciu latach nagrywania dla firmy Pat Metheny, choć przecież właśnie Eicher go wylansował.
Z opowieści muzyków można wywnioskować, że Eicher pilnuje wszystkiego: nie tylko, jak muzyka jest nagrywana, ale jak jest grana. Jeśli chodzi o sposób nagrywania, można dojść na podstawie tych wypowiedzi, że Eicher preferuje bliskie plany i pogłos, naturalny lub dodany. To niewątpliwie tworzy jakąś aurę. Choć co do detali, to przecież wszystko zależy od studia (czy wnętrza – np. Officium Garbarka i Hilliardów było nagrywane w kościele), instrumentów, ekspresji. Bardzo ciekawą rzecz mówi Kurkiewicz: że owo stonowanie brzmień i emocji wynika ze względów praktycznych, bo głośne i emocjonalne dźwięki nagrane brzmią „jak przepalone” (czyli pewnie miał na myśli – przesterowane).
A owe słynne „najpiękniejsze dźwięki zaraz po ciszy”? To podobno dość już dawna wypowiedź krytyka amerykańskiego. Sam Eicher lubi mówić o tajemnicy, mając na myśli atmosferę zamglenia, melancholii, namysłu, kontemplacji.
Na nagraniu jest obecny zawsze, kiedy tylko może. Co tam robi? (Mam na myśli oczywiście jazz, bo w muzyce poważnej przecież wiele zmienić nie można.) Bardzo dużo. Też różne czynniki pewnie wpływają na to, czy wtrąca się bardziej, czy mniej. Ale czasem rzeczywiście potrafi przerwać nagranie, kiedy indziej znów poradzić, żeby zmienić charakter jakiegoś utworu, o czym gdzieś opowiadał Stańko. Wchodzi z muzykami w dialog, wywołuje burzę mózgów, w końcu to nie oni, lecz on wybiera ostateczne wersje (a w wypowiedziach muzyków powtarza się zdanie: „i miał rację”). Niewątpliwie więc można powiedzieć, że jest artystycznym współtwórcą płyt. I jeśli tenże Stańko nazywa go „równoprawnym improwizującym członkiem zespołu”, to jest to w pełni uzasadnione.
Komentarze
Chylę czoła przed Eicherem,
tą dla muzyków cholerę…
Artykuł przeczytalem z dużą ciekawością, nie odczułem, że czegoś mu brakuje, dziekuję zatem za to uzupełnienie, teraz wiem o wiel więcej. I niech Matka Boska szlakiem trafi tego co te reklamy upycha.
1. Jeśli chodzi o Chopina i włosy to niestety, mignęła mi taka reklama kontekstowa w Gmailu. Mogę tylko prosić gmaila by ją przypomniał — oddając mu pokłony jak Obama cesarzowi, oraz paląc świeczkę w tej intencji… A z rozwiązań bardziej racjonalnych — wstawiając do mejli zamiast kropki słowo „Chopin”, a zamiast przecina „Warszawa”.
2. Jeśli chodzi o ECM jazzowy, to zbyt mało płyt słuchałem by się wypowiadać. Ale skoro mówi się o podobnej atmosferze różnych nagrań, to coś na rzeczy musi być…
3. Pobutka!
4. Pobutka 2!
5. To w „Polityce” tak kroją teksty bez wiedzy zainteresowanych?
6. Z ECM klasycznego ostatnio chodzą za mną sonaty i partity Bacha w nagraniu Hollowaya 🙂
7. A stonowany czy nie – od strony technicznej dźwięk jest zawsze świetny, czego o innych wytwórniach nie można powiedzieć.
1472 rok
Wikipedia nas informuje, ze roku owego wydano po raz pierwszy drukowany zapis muzyczny (nieznany drukarz z Konstancji)!
Narzekacie na wlosy Chopina, a popatrzcie na Slowackiego na sterydach po starciu z Golota:
http://www.flickr.com/photos/29981629@N07/4173180221/
A tak w ogole, globalne dzien dobry
8. Dzień dobry!
9. Czyli nie mam pobutkowej promocji na jutro? 🙁 Muszę się poprawić… ale czy to dla Alicji i poprawy się nada?
10. Klasyczny ECM to ja też słuchuję. (Ale co po Parcie, oraz Sztuce Fugi??? Nie przypominam sobie…) Ale z nieklasycznego to chyba tylko Garbarka i Hilliardów.
Dzień dobry
wczoraj tylko zameldowałem się tylko po powrocie i w chwilę po tym poszedłem po prostu spać. Gdyż noc poprzednią nie spałem – rano musiałem na lotnisko wyjść już o piątej i nie mając budzika w telefonie oraz bojąc się, że recepcja też zaśpi i nie zbudzi mnie na czas – nie kładłem się w ogóle. Po powrocie sprawdzenie u operatora czy najbliższy rachunek wyeliminuje mnie z życia koncertowego na czas długi (szczęśliwie nie). A telefon zaginął mi na ojczyzny łonie – w Balicach. W pierwszym momencie sprawdziłem, czy na przejściu przy kontroli nie wypadł (ale podobno nie), później pomyślałem, że może zostawiłem w samochodzie przy lotnisku lub nawet w domu. Po powrocie auto i dom wypadły z kręgu podejrzanych.
Dzisiaj – już wyspany – napiszę trochę. Teraz obowiązki zmuszają mnie do czego innego.
Mapap – cudnie było. Co prawda na sali nie widziałem żadnego dziecięcia – a nie wiem w jakim wieku jest dziecię Mapapine (tam jest tylko jeden taniec, w którym aż dyszy od erotyki). Zresztą choreografia jest rozkoszą samą w sobie.
Pozdrawiam wszystkich
Dzień dobry 😀
Słodziutcy ci lego-Beatlesi – natychmiast posłałam siostrze (obie jesteśmy beatlemanki) 🙂
Hoko – no kroją teksty, autor ma ten przywilej i może potem obejrzeć, jak skroili, i ewentualnie coś poprawić czy wygładzić 😉 Hollowaya nagrania nie znam, pewnie mam czego żałować… A tutaj są jeszcze bardzo ciekawe rzeczy na temat „dźwięku ECM” i jednego z zaprzyjaźnionych z Eicherem inżynierów dźwięku – Jana Erika Konghauga z Norwegii, założyciela Rainbow Studios w Oslo:
http://franck.ernould.perso.sfr.fr/ecmvo.html
Na szerszą reckę od 60jerzego możemy poczekać – ale nie bardzo długo, bo mapapie chyba nie wystarczy „cudnie było”…
Poszukałam, John Holloway zaiste bardzo przyjemny:
http://www.youtube.com/watch?v=FOrP9qsWbBs
A ja dziś korzystam z okazji i sprawdzam wytrzymałość głośników, ścian i sąsiadów. I jest pięknie, tylko repertuar nieco inny, choć Holloway w Rosenkrantz Sonatas Bibera to ho ho…
Zaraz widać, że foma mieszka w miejscu dość odległym od Ordnungsamtu… 🙄
Ordnung, wiadomo, muss sein…
A ja tu wrzucę kolejne znalezisko: Bacha w wykonaniu polecanego ostatnio przez Arcadia (co prawda w Beciu) Borisa Giltburga:
http://www.youtube.com/watch?v=a1S99lwRgTc&feature=channel
No dokładnie, Pani Doroto- nie wystarczy mi krótki opis 60jerzego.
Ale będę cierpliwie czekać, aż sie otrząsnie po utracie telefonu (na ojczystej jednak ziemi.)
A Holloway bardzo, bardzo przyjemny.. duza klasa.
Znam fanów/ ekspertów od jazzu „tradycyjnego”, którzy nie lubią ECM ani całego gatunku zwanego pogardliwie „ECM-jazz”.
Jedno, co dopiero niedawno zauważyłem przesłuchwaszy kilka płyt nagranych przez tria fortepian-bas-perkusja: te płyty brzmią bardzo podobnie do siebie. Dźwięk fortepianu jest prawie taki sam czy gra Wasilewski czy Gustavsen. Jarretta można rozpoznać bo wydaje dźwięk paszczą.
W każdym razie, ta jednolitość albo przeszkadza, albo nie. Jest to część estetyki wytwórni.
O ile dobrze pamiętam, Pat odszedł od ECM (również) ze względu na ówczesną ograniczoną dystrybucję. Zaczął zdobywać popularność i chciał sprzedawać więcej płyt.
Tiaaa… przypomina mi się wykład doc. Jacka Niedzieli z katowickiego Instytutu Jazzu, o czym kiedyś pisałam. Nie ma jazzu skandynawskiego, nie ma jazzu europejskiego, tak jak nie ma jazzu marsjańskiego. Tylko Murzyni, pardą, Afroamerykanie na tych plantacjach bawełny… itp. 😆
Im nawet nie chodziło o to, że jak nie gra spocony murzyn w zadymionym klubie to nie jest dżez, panie profesorze, ale że to nie ma korzeni w bluesie i takie tam różne.
W dzisiejszych globalno-postmodernistycznych czasach takie argumenty myszą trącą bardzo ale jeszcze 15 lat temu jakiś mogły mieć sens (dla Amerykanów).
nie słodziutcy, tylko słitaśni 😀
No tak, tak, użyłam głębokiej metafory 😆 , ale chodziło faktycznie o „brak korzeni w bluesie” 🙂
A nie słiterscy? 😉
Tak to już się nie orientuję. W społecznościowych wiem, że słitaśny ktoś może być.
To taka była dowolna dywagacja językowa, bynajmniej nie wyraz jakiejkolwiek orientacji 😉
Ja, zdaje się, coś słabo dziś odbieram sygnał… 😆
Taka pogoda chyba.
To ruszam na kolejne posiady okołochopkowe 🙂
foma,
Hollowaya w „Różańcowych” nie słuchałem (stawiam w ciemno kocie ucho, że G. Letzbor górą), ale mam jakiegoś innego Bibera w jego nagraniu – całkiem spoko, tylko do badania wytrzymałości ścian trochę nie bardzo 🙂
Piotrze, może niech nie trafia! 😆
Oni z tego żyją.
Ja nie narzekam na włosy Fryderyka. 😀
A tak w ogóle, globalne dziękujemy, może być. Wzajemnie!
Skończę na razie, bo dzisiaj inspekcja w postaci syneczka ukochanego na obiedzie. Trzeba trochę wszystko ogarnąć, poupychać po kątach, upichcić i zrobić niewinną minę.
Poczytam później.
PS. Też mnie zdziwiło, że kroją. 🙁
Jak chirurdzy czy krawcy kroją, to nikt się nie czepia. A co to, redaktor niby gorszy? 🙄
witam !!!!!
mam kilka „ECM”,kupuje to co lubie,a logo „ECM” zacheca do wziecia do reki 🙂
http://www.zeit.de/kultur/musik/2009-10/ecm-40-jahre?page=1
p.s. pierwsze „ECM” do „potrzymania” dostalem od Pawla Wroblewskiego i bylo
to w ubieglym wieku 🙄
pozdrawiam
O, Rysiu, dzięki za link. Niemiecki to ja piąte przez dziesiąte, ale coś tam coś tam. Teraz posypały się te teksty, bo to w listopadzie była rocznica pierwszego nagrania.
Ja dość wcześnie zetknęłam się z tą firmą. Miałam takiego przyjaciela, z którym poznaliśmy się na obozie wędrownym, a później przez parę lat jeszcze (mieszkal w Gliwicach) korespondowaliśmy i wysyłaliśmy sobie nagrania (na szpulach 😉 ). Ja jemu poważkę (muzykę dawną głównie), on mi jazz. Poza dużymi ilościami Coltrane’a były to głównie rzeczy z ECM – Return to Forever i Children Songs Corei, Crystal Silence Corei/Burtona i album, o którym pewnie mało kto dziś pamięta: Sargasso Sea Townera/Abercrombie, który po latach z radością sobie kupiłam na jakiejś przecenie… Bardzo się na to zassałam i to trwa do dziś 🙂
Witam,
jesteście wielcy, dziękuję 🙂
Dzięki informacjom Szanownych Państwa Blogowiczów nawiązałam kontakt z panem Andrzejem Borzymem, który okazał sie tak wspaniałomyślny, że sam napisze linie melodyczną do „Takiej gminy” 🙂
Czy nie wspaniale, nie ma to jednak, jak samopomoc, jeszcze raz dziękuję 🙂
Ja rozumiem, jotko, że raczej napisze pozostałe głosy, bo linię melodyczną to już ktoś inny, Starszy, skomponował 😉
Cieszę się! 😀
Nijakiej w tym zasługi nie miałem, to może podrzucę okolicznościowy pomysł. Spróbujcie o tej gminie zaśpiewać w duchu ECM, z pogłosem i z towarzyszeniem np. kontrafagotu. Coś jak ichni Dowland, gdzie John Surman trąbi na najgrubszych rurach jakie znalazł w domu. 😉
Właściwie nic nie mam do jubilatki, a pierwszą jej płytę wręczył mi (baczność) pan przewodniczący PSJ (spocznij) w swojej siedzibie, w zamian przyjmując czerwone 100 zł. To nie były wtedy żadne pieniądze. Na płycie był zespół Art Ensemble of Chicago. Więcej płyt potem nie chciałem mieć, bo na większość oferty mam alergię. Niestety. Gdyby nie Hilliard, John Holloway i wspomniany Dowland, mógłbym z czystym sumieniem powiedzieć: ECM nie używam. 😕
Wiwat, wiwat! mam już ten albumik:
http://www.cmd.pl/sklep/product_info.php?products_id=2834
Mniam, mniam. Trzy płyty, po trzy sonaty na każdej, plus czwarta, z Kreutzerowską i DVD z nagrywania I części Sonaty op. 96.
Poza tym mam jeszcze jedną nowość, o której napiszę przy jednej z najbliższych okazji.
PK, rozumiem, słucha. A reszta czemu zamarła?
Pożegnałam ukochaną inspekcję, to teraz chata wolna, można bal urządzać. 🙂
Poczytam, o czym była mowa.
Ano, wrzuciłam właśnie i oglądam DVD. Zaczęło się od przegrywanek (Melnikov super gra Etiudę a-moll op. 10 nr 2 Chopina!) i zaraz potem zaczynają Sonatę a-moll Becia. Na tle muzyki wypowiedzi artystów.
Potem jeszcze kawałki innych sonat. I bardzo ciekawie gadają. A Melnikov w przerwie bawi się zdalnie sterowanym dziecinnym helikopterkiem, jak bonie dydy 😆
Odmawia mi czwarty raz wpuszczenia komentarz, że się powtarzam.
Akurat zderzyłam się z Panią Dorotą.
Wiem, że to nie jest ważny komentarz, ale mnie już 7 raz wyrzuca, tylko teraz już nic nie mówi. 🙁
Przepraszam, Pani Doroto, ale mnie to intryguje, czy całość, czy jakiś konkretny fragment nie podoba się WP.
Póżniej Pani usunie, dobrze?
„Jarretta można rozpoznać bo wydaje dźwięk paszczą.” 😆
Dobrze, że Foma nie jest moim sąsiadem.
A recki brak. 🙁
Może poszperam w Tubie?
Nie wpuszcza ścieżki do Miejskiego Słownika Slangu otwartego na słowie 1.słitaśny
Bardzo słodki, śliczny
– Kupiłam mojej młodszej siostrze słitaśną lalkę
Wiecie, nie wiem, co się dzieje. Przed chwilą wpuściłam Wielkiego Wodza, bo był w poczekalni 😯 Za to żadnego komentarza mt7 😯
A Isabelle w przerwie nagrania grała w piłkarzyki z reżyserami dźwięku 😆
Wyrzuciło mnie do poczekalni, bo od niedzieli leczyłem komputer i teraz nikt go nie poznaje. 🙂 I spotkały mnie przy tym o wiele większe przykrości, niż parę godzin w przedpokoju u Kierowniczki. 😉
A dzięki kwarantannie przypomniałem sobie, że od pana Eichera mam jeszcze sonaty Zelenki i nawet bardzo stare koncerty Jarretta ze Szwajcarii. 😯
Te moje krótkie zdania, to był jeden kawałek. Tylko nie wiedziałam, gdzie tkwił hak.
Może Pani to już wyciąć, bo wygląda, jakby mi się pogorszyło.
No proszę 🙂
Ja mam też trochę z ECM New Series. Niektóre ciekawe (piorunująca Ustwolska), niektóre kiczowate do upęku (Kanczeli). A staroci jakoś nie. Jest w katalogu wiele rzeczy, które by mnie ciekawiły. Andras Schiff w Beciu na przykład, dla odmiany…
Pani Kierowniczko, wysłałam maila 🙂
Ja się tak nie bawię – Kreutzerowskiej mi nie czyta 😥 Płyta miała być po jednej stronie jako DVD, po drugiej jako CD. DVD da się obejrzeć, CD nie da się posłuchać 🙁
Jestem zły i mam ostre kły. Zabieram szmatki i zabawki i idę spać…
Pani Doroto, trochę napisałem na boczku i wyszło mi troszkę za dużo. To co ja mam teraz zrobić – bo jeszcze nie skończyłem?
Już wiem: wrzucę tych parę zdjęć:
http://picasaweb.google.pl/60jerzy/Paris2009XII#
Dzięki za piękne zdjęcia! A recka – proszę bardzo, może być dowolnie długa 😉 Nawet jeśli nie dotrwam, to przeczytam rano z przyjemnością.
I dzięki Beacie za link 😉 Słucham Becia 🙂
Te kryształowe kulki (Swarovski?) zwieszające się z latarni na Place des Vosges też mnie zaintrygowały. Nawet zrobiłam takiej zdjęcie, ale posiałam aparat, a potem już tam nie wracałam.
Czemu wiszą i czemu służą? Nie mam pojęcia.
No i gdzie recka? Jerzy, no, błagam..Fotki cudne,dobrze ,ze słoneczko wyjrzalo w tym Paryżu:)
To ja tylko dokończę pierwszy dzień pobytu i wrzucę całość.
Ja też ucieszyłam oko bardzo zdjęciami z Paryża, ale teraz oko by coś poczytało, jak słowo daję… Może skoro jeszcze się pisze, to chociaż w odcinkach?
No dobrze, pod wpływem komentarza z 00:18 wycofuję propozycję odcinków i czekam na całość 🙂
Kryminał w odcinkach 😆
Recka? Recka?
O, vesper nie w kursie. Kiedyś tu przyswoiliśmy sobie żartem ten młodzieżowo-sieciowy skrót od recenzji 😉
Ależ w kursie, w kursie. To był doping 😉
No, to w takim razie:
Rec-ka! Rec-ka! Rec-ka! 😀
Jak zwykle – nie recka.
Dzień ostatni.
Fortecę bardziej niźli operę przypomina (zwłaszcza boczne skrzydła) budynek Garniera. Swoim ogromem budzi wręcz strach. Nie lepiej jest, gdy z tarasu Lafayette patrzy się nań – panoszy się toto nad dachami Paryża bezceremonialnie. I nie pozostawia nikogo obojętnym – zarówno wśród tych, którzy w życiu nie byli i nie będą w operze, jak i tych, którzy murów jej by nie opuszczali*, ale – niestety – nie będzie im dane jej progów w życiu przestąpić. Tak się stało – i udało – że mogłem i być, i przestąpić owe progi. Aczkolwiek wybór był nad wyraz świadomy, z gwarancją satysfakcji (chociaż w sztuce tak po prawdzie gwarantować niczego nie sposób). Pierwsze wrażenie po wejściu – mroczność i wyłaniający się zeń ogrom Grand Foyer. Nawet w bocznym holu, w którym mieści się sklep z płytami, książkami etc. światło jest na tyle słabe, że nie mogłem czytać niektórych informacji na płytach. I tak jest na wszystkich poziomach tego teatru – aż po najwyższy – na tyle, na ile pozwalał mi czas obszedłem to gmaszysko – z braku czasu nie zwiedziłem niestety tualet. Wrażenie drugie: ciasnota na sali – dosyć wąskie fotele, a odległości między rzędami takie, że gdy usiadłem, to kolana dotykały fotela z przodu (tutaj wagnerowskie kobyły – gdy żle śpiewane – stają się horrorem ortopedycznym). Wrażenie trzecie: symboliczna ilość szatni – połowa widowni trzyma płaszcze przy sobie. Z wyjątkiem lóż, bo w ich przedsionkach można się powiesić (gdy wagnerowskie kobyły tutaj…). Podczas gdy sala wypełnia się, cały czas słychać w holu pracownika wykrzykującego, że oto programy po francusku, niemiecku i angielsku (tak naprawdę w tych dwóch ostatnich było tylko streszczenie opery i stronicowe słowo o spektaklu; gdy zwróciłem panu na to uwagę w antrakcie rzucił się do zwracania pieniędzy – nie przyjąłem, bo nic nie oddałem). Zająłem swoje ciasne miejsce – tzn. każdy widz jest doprowadzany na swoje miejsce. Usiadłem, rozejrzałem się, westchnąłem (i węchnąłem – nic; dyskrecja odoryczna extreme maximale). Z kanału wystawały dobrze mi już znane główki muzyków MM. Gdy pojawił się MM i znanym doskonale gestem wraz z orkiestrą przywitał się z salą – poczułem się jak w domu. Swoim domu.
Gdy uniosła się kurtyna, ukazując na scenie… widownię – równie ogromną jak z mojej strony – jęknąłem. Tu muszę zaznaczyć, że nie mam zapisu DVD tego spektaklu i wszystkie wrażenia przeżywane na sali były premierowe (z wyjątkiem partii Folii z II aktu i finałowej sceny III, które widziałem na Tubie – więcej celowo nie oglądałem, by zaznać słodyczy pierwszej randki). Już pierwsza scena rozsadzania, przesadzania chóru jak widzów wchodzących na salę – była przekomiczna. I już w tym momencie zwróciłem uwagę (to mnie niesłychanie zaskoczyło w tej sali), że widownia nie reaguje otwarcie na to, co dzieje się na scenie. W każdej innej sali większość arcykomicznie inscenizowanych i zagranych tutaj scen byłaby witana huraganem śmiechu i braw (np. scena z aktu I „Dis donc, dis donc pourquoi? Quoi” – toż to przecież cudo jest. Skręt kiszki ze śmiechu murowany. Ja nie wiem, jak orkiestra jest w stanie to w spokoju zagrać słysząc z góry te „pourquoi”). W Opera Garnier bodaj trzy razy sceny zakończyły się oklaskami (w tym dwie partie Folie i finał drugiego aktu, po którym szedł od razu akt trzeci). Ale tak się złożyło, że kącik, w którym siedziałem, był strasznie chichotliwy i nie krył się z tą przypadłością, aż pewien sztywny żabojad w którymś momencie obrócił się – raz na prawo, raz na lewo, by dać w ten sposób sygnał: z czego ten rechot z tyłu? (zaznacza się, że nasz kąt chichrał się a nie rechotał; rechot – najsłodszy na świecie – był na scenie).
Nawet pierwsze pojawienie się Platei (tzn. najpierw jednej rączki, póżniej drugiej, czubeczka głowy, ślicznej walizeczki w łapce, a nie tak od razu całej żabiej cielesności) wywołało z lekka zduszony śmiech sali. A przecież Paul Agnew jako Platea jest wręcz fenomenalny. To kreacja z rodzaju tych, kojarzonych później z tym jednym, jedynym wykonaniem. Jako się rzekło: kanoniczna. Bo jest to karykatura nas samych. W końcu jest „Platea” opowiastką nie z życia żab, czy tabloidową Olimp-story, tylko gorzkim moralitetem o człowieku i jego słabościach, głównie słabościach. Maestria roli Agnew i całej inscenizacji Laurenta Pelly`ego polega na tym właśnie, że śmiech na sali jest tylko śmiechem – nigdy płaskim (przepraszam za słowo w tym kontekście) rechotem. Komediowość sytuacji wpisana jest w libretto, opisana fantastyczną muzyką Rameau i zagrana (jak to tylko oni potrafią) oraz zaśpiewana przez chór (tu należą się osobne słowa podziwu) Les Musiciens du Louvre. Wspomniałem, że należą się osobne słowa chórowi – w rzeczy samej. Bo prócz tego, że śpiewa świetnie, to stanowi grupę wykonującą perfekcyjnie najbardziej odjechane pomysły reżysera – a tych Pelly`emu nie brakuje. Wspomniana scena z prologu, czy ot choćby chór w maskach żabich. Jeżeli ktoś może jeszcze zobaczyć spektakl – niech jedzie, pójdzie, zrobi wszystko – by to zobaczyć. Jeżeli nie – koniecznie niech kupi DVD z jego zapisem. Ale ten oczywiście nie odda np. zapierającego dech w piersiach fajerwerku z entree Jowisza. Ja tu jęknąłem – nawet chyba żabojad z rzędu przede mną coś tam z siebie wydał. Same wstawki baletowe (przepraszam, że te dziełka choreograficzne opisuję tak trywialnym słowem) stanowią wartość samoistną nieskończoną. Ironia, pastisz, groteska, z przeproszeniem persyflaż – najwyższej próby. Twórczyni choreografii – Laura Scozzi – poruszająca się z absolutną swobodą we wszystkich estetykach baletowych tworzy z nich taki miks, że chciałoby się tylko krzyknąć: encore une fois! (tło choreograficzne dla partii Folii, czy np. passepied z III aktu).Jednak gdy nasza śliczna Platee pojawia się w drugim akcie w długiej sukni – zapala się światełko ostrzegawcze, by w trzecim akcie rozległ się alarm. Bo w istocie jest to postać molierowska, jak Tartuffe – takaż sama summa naszych wad, słabości, śmieszności, marzeń niedoścignionych, nieosiągalnych. Nie będę ględził o poszczegółnych partiach, głosach, rolach – bo ten spektakl stanowi taką spójność w każdym wymiarze, że mija się to z celem. Podobnie jak szukanie dziury w całym – jak kto lubi takie zajęcie, to proszę bardzo. Czy ten spektakl ma jakieś słabe strony. Oczywiście.
Kończy się tak szybko.
* – Pan Piotr Kamiński zapewne w tym miejscu by napisał, że w niektórych przypadkach tylko ciasnota przejść uniemożliwiała danie nogi przed czasem.
Retrospektywy ciąg dalszy:
dzień wcześniej – 7.XII – Salle Pleyel
Koncert w ramach trzyletniego projektu zwanego „Pollini Perspectives” – chociaż już wcześniej podobny cykl realizował w Carnegie Hall w 2000/2001 roku, a jeszcze wcześniej na festiwalu w Salzburgu w 1995 pod nazwą „Progetto Pollini”. Najkrócej rzecz ujmując jest to łączenie w ramach jednego wieczoru muzyki współczesnej (Stockhausen, Boulez, Berg, Webern, Schönberg, Nono, Berio) z muzyką – że się tak wyrażę – przedwspółczesną, (precontemporary music 🙂 – czyli Bach, Beethoven, Brahms. Chopin, Bartok (wybitna nadreprezentacja litery „b”).
W ramach wieczoru, na którym byłem – wykonano „Sequenza” (I, VII i XII) i „Altra voce” Luciano Berio – to w pierwszej części koncertu, a po przerwie Pollini zagrał „Trois pieces pour piano” op.11 i Sonatę „Hammerklavier” LvB.
„Sequenza” (kolejno na: flet, obój i fagot) – interesujące utwory – z różńych okresów twórczości Berio – w przestrzeni tej sali zaistniały nie w pełni. Do ich odbioru niezbędne są cisza, skupienie, bliskość instrumentu. Tu wszystkich tych elementów zabrakło, gdy w ich miejscu pojawił najgorszy z możłlwych – czyli nieoczekiwane kaszle,kichy, smarknięcia i inne zadęcia – to szlag wszystko trafia. Bo cisza pomiędzy krótkimi sekwencjami służy czemuś – jest immamentnym składnikiem zapisu nutowego. Gdybyż jeszcze te smarknięcia były jakoś w tonacji, lub agogicznie umiejscawiały się – to przynajmniej jakiś performance miałby miejsce. A tak coś się zgubiło. Najlepiej w tym pojedynku grużlicy – dęci wybronił fagocista (Pascal Gallois). No ale to w końcu duży instrument, to i druga strona się wystraszyła. Zdecydowanie najlepiej wypadło „Altra voce” (Michel Marasco – flet i Monica Bacelli – mezzosopran) – miłosne przekomarzanie się fletu z głosem żeńskim. Ale nie da się ukryć, że czekałem przede wszystkim na to, co po przerwie. Czy raczej na tego, który po przerwie…
Wszedł na estradę tym swoim nieco niezgrabnym krokiem mocno już starszawy pan. Usiadł i poleciał po Schönbergu. Notuję w myśli: nabrał do niego dystansu (Maurizio P. do Arnolda Sch.). Widzi go już jako klasyka, te trzy kawałki w jego wykonaniu pozbawione pazura, przewrotności, dezynwoltury. Strasznie tego Schönberga Pollini uładził. Zagrał te pieces attacca, dostał wielkie brawa, ucieszył się. A ja się zmartwiłem, bo pamiętny swego częściowego rozczarowania nim w Salzburgu w ubiegłym roku, obawiałęm się powtórki. Wrócił krokiem troszkę żwawszym, ale jeszcze bardziej pingwinim (swoją drogą sposób dojścia do fortepianu to temat na niezłą rozprawkę), usiadł i nie czekając nawet na wybrzmienie oklasków rzucił się na klawiaturę. Nie minęło nawet 20 sekund i wiedziałem: powtórki NIE BĘDZIE!. Co gorsza – w ogółe nie miałem przeczucia co dalej będzie. Syszałem już, że z Pollinim już tak, że ma lepsze i gorsze dni (a iluż to jest muzyków, którzy mają główie dobre dni?). Mniejsza o to, co wtedy gdy gorsze. Ale gdy się trafi na lepszy… Wrogowi życzę, że o przyjaciołach nie wspomnę.
Z całym przekonaniem piszę: to był DOBRY DZIEŃ Maurizio Polliniego. Dobry mój i tych wszystkich, którzy w ten deszczowy wieczór przyszli do sali Pleyela. W Allegro sonaty Hammerklavier aż się skuliłem w sobie. Gdy usłyszałem z jaką gwałtownością rzucił się na ekspozycję pierwszego tematu, galopadę lewej ręki, pomyślałem sobie: odcina się od innych interpretacji za wszelką cenę. Ta gwałtowność z jaką zagrał tę pierwszą cześć skończyła się oklaskami części sali. Dlatego może później grał kolejne części (z wyjątkiem ostatniej) prawie bez przerwy (ale jeszcze nie attaca). Po fantastycznym Scherzu Adagio było tą częścią, w której pojąłem, że albo zaakcpetuję to wszystko co usłyszę, albo szlag mnie trafi. Pomyślałem, że mam na utrzymaniu kota i syna (kolejność alfabetyczna) – muszę przeżyć. Warto było. Do tej pory byłam przyzwyczajony do wyciskacz łez w adagio. Maurycy powiedział: basta. Wydawało mi się, że rozmijał się zdecydowanie z tekstem. Patrzę w nuty: jak w pysk adagio sostenuto. Ale do tego jeszcze: appasionato e con molto sentimento. I po drodze jeszcze expresivo przeplatane con grand expressione. I tak przez jedenaście stron. Ale też nigdzie nie ma dolente czy con dolore. A bywa, że tak właśnie jest ta część grana (choćby przez Goulda). Gdy tylko „przypadkiem” MP wchodził w te buty – szybko następowało otrzeźwienie. To było przede wszystkim expressione – włoskie do szpiku kości. Acz były takie dwa momenty, gdy pokazał, że skupienie, cisza, szept – są stanami mu znanymi – largo zagrał iście niebiańsko. Jak już wspomniałem przed ostatnią częścią – allegro risoluto – była mała pauza. Nie wiem dla kogo bardziej – dla słuchających, czy dla niego. Bo te kontrapunktyczne bachanalia w ostatniej części to był odjazd, odpał, szaleństwo w stylu Marthy. Tempo fugi narzucone w pierwszym takcie wytrzymał do końca. Ten oddech pod koniec wpisany został przez Beethovena chyba z myślą o Pollinim. Ostatni akord był już na brawach. Maurycy bardzo się z nich cieszył. I zszedł tym swoim krokiem, by wracać jeszcze parę razy, w tym na dwa bisy: III bagatelę z op. 126 i Presto z sonaty F-dur op. 10.
Nabuzował człeka ten starszawy Włoch tym razem jak doppio diablo espresso. Furioso misterioso.
A jeszcze wcześniej, po przylocie i zameldowaniu się w hotelu, pobiegłem do Theatre des Champs-Elysees na Oratorium „Paulus” Mendelssohna w wyk. Orchestre National de France pod dyr. Kurta Masura i z solistami R.Ziesak sop., Ch. Stotijn mezzosop.., M. Goerne – baryt. i R. Trost – ten. Plus Chór Radia Francuskiego i Maitrise de Radio France.
Największą satysfakcją było wysłuchanie Matthiasa – ciemny, matowy głos. Ale jaka temperatura. Na niego czekało się z niecierpliwością – chociaż wyglądem to Paulusa robił maestro Masur. Niewiele dobrego mogę powiedzieć o tenorze z łapankiRainerze Troście – z wyjątkiem zupełnie wyjątkowej sytuacji, gdy w cavatinie z drugiej części „Sei getreu bis in den Tod” gdzie jest dialog z solową partią wiolonczeli (Sarah Nemtanu) byłą sytuacja taka, że była partia solowa wiolonczeli z towarzyszeniem tenora. Byłem również bardzo ciekaw holenederki Stotijn – i zupełnie przeoczyłęm ten prosty fakt, że jest to partia „siedzona” – Cztery wersy w pierwszej części i dwa w drugiej to wszystko. Czy ktoś wie, dlaczego F. M. tak potraktował partię mezzosopranu w tym oratorium?
OK. Kończę. Jak na krótki pobyt – działo się. Do tego mogę powiedzieć, że tradycyjnie spędziłem poniedziałek na cmentarzu (3 tygodnie temu we Wiedniu i Becia, teraz w Paryżu u różnych takich). I miałem do czynienia (w pierwszym hotelu) z prawdziwą konsjerżką – poemat etnologiczny. I zdążyłem na samolot tym razem. I z tym szkicem z podróży (a z pracą nie!). Pozdrawiam. A Mapap-ę przepraszam za tak skrótowe potraktowanie samej „Platei” – za to wysłuchałem już bardziej wypoczęty Ód do Cecyli. Cudne. Po prostu.
Pozdrawiam
Jerzy
Tu jest cała lista odtwarzania dla tego przedstawienia:
http://www.youtube.com/user/protestant7#g/c/362309F1EBFD4FF5
A ja idę dalej czytać. 🙂
Niesamowity jest ten Jerzy LX. 😆
Dzięki!!!
mt7 – dzięki. Za to ja mam jutro (sorry – dzisiaj) inspekcję swojego dziecięcia i też muszę ugotować, posprzątać, A jeszcze nie wiem, co upichcić. Ale zdążę.
Dobranoc.
Jerzy, gdzie Ty kupujesz ten buzujący entuzjazm? Też bym się zaopatrzył 🙂
Nawet mój ogon przy tym wysiada. 😉
Bobiku: na szrocie – życiowym. Bo ja teraz mogę cieszyć się już z każdego dnia. Bo każdy jest wartością dodaną – po odjęciu bezpowrotnym innych. Też danych mi łaskawie. Ot, takie bonusowe życie.
Czochram dziękczynnie wieczorowo. A tekścik PK łaskawie wymieni rano na taki z mniejszą ilością błędów. Brudnych butów się nie wstydzę, ale błędów (troszkę) tak. Wracam do pracy. Klejenty czekają na frukta pracy mej.
Dlaczego ja zapobutkowałem pod poprzednią notką???
Bo nie ja? 🙄
Pytanie nie było hokiczne, a retoryczne… Mogę sobie odpowiedzieć — bo zaspałem i zaspany przewinąłem blog za bardzo.
Swoją drogą, nieustająco próbuję wrzucić <a href=”http://www.ktr.org.pl/documents/Word – Kampania PR dla Roku Chopinowskiego_Stanowisko_8.pdf”link do dokumentu na temat Chopina w Warszawie (ale to miasto, nie NIFC, czyli mi się poplątało). I nie wychodzi. Może teraz?
O! Dziś mój ulubiony Strawiński na dzień dobry. A w tej pobutce pod poprzednim wpisem, jak ktoś nie trafił, jest i o fryzurze Chopina 😉
Reckę przeczytałam w nocy i coś tam nawet chciałam odpowiedzieć, ale w tej sekundzie padła mi sieć. Zezłościłam się i poszłam spać. Za to po tych zdjęciach i tekstach śniło mi się jakieś miasto, które było Paryżem… długo by opowiadać, ale zabawne, że pewną rolę w tym śnie odegrał duży szary kot (może to wspomnienie tych stworów, które fotografowałyśmy z Tereską), którego nosiłam przez miasto na rękach zabrawszy z podwórka, gdzie inne kocury się biły…
Niestety nie mogę w tej chwili spełnić prośby 60jerzego, bo zaraz muszę wybiec z domu. Ale przecież i tak da się czytać, a nawet czyta się jak zwykle znakomicie 😉
Jak to dobrze, że dziś trafiają się dwie pobutki! Od rana ciemno, jedna by nie wystarczyła 🙂
60jerzy: dzięki relację! Czytać – radość wielka 😀 A „Plateę” potraktowałeś nie tyle skrótowo, co esencjonalnie. Bo gdyby zacząć wchodzić w szczegóły, to musiałaby powstać książka. Przypomniała mi się moja kilkudniowa insomnia ekstatyczna po zakupie DVD z nagraniem przedstawienia.
Pani Kierowniczko:
Hm… jak widać wyjaśnienia wystarczające, ale i gmail się zlitował — reklamuje się to-to w sposób następujący:
Masz fryzurę na Chopina? – http://www.um.warszawa.pl/chopin2010 – Sprawdź najmodniejsze trendy na 2010 rok
Dzień dobry
mapap przypomniałem sobie (a jestem gapiszon roztargniony i zapominaliski), że przecież 6.XII grudnia był popołudniowy spektakl „Platei”, grany specjalnie dla młodej widowni (znaczy się troszkę młodszej ode mnie) – zatem prowadzić maleństwo niezależnie od wieku! W tym dniu zresztą również i w sali Pleyela i w Chatelet były koncerty dla dzieci.
Szepnę tylko na marginesie wpisu PK z 9:31, że skierowałem pokątną prośbę o wymianę tekstu zamieszczonego przeze mnie wczoraj – z dużą ilością błędów – na poprawiony przez się tekst z ich mniejszą liczbą.
Pozdrawiam i cieszę się z tych komentarzy, które przeczytałem. Dziękuję za nie.
Jerzy
Dzień dobry wszystkim, Jerzy, jaki piękny opis! i dzięki za wszelkie Plateowe smaczki. No, coz, tak jak radzisz, zrobię wszystko , by pokazać dziecięciu lat 8 taki świat..i Paula Agnew, i Mireille. Stan konta opłaczę później 🙁
A waćpan nie wybierasz sie aby w styczniu do Salzburga?
Serdecznosci
Mapap – wiem, wiem co w styczniu w Salzburgu. Ja stan swego konta opłakuję już teraz. Bo ten grudzień to jest prawdziwa hekatomba finansowa. Ja nie wiem, czy Paryż jest wart mszy, ale tej hekatomby – to i owszem. I w obliczu wszystkiego. com opisał – cóż to za rany.
Nie muszę dodawać, że Salzburg – gdy chodzi o bilety – wali po kieszeni młotem bezlitośnie.
I raz jeszcze gratuluję współudziału w hołdzie Cecylii – piękniej go oddać nie było można.
Dzięki wielkie za serdeczności, które odwzajemniam.
Poczytałam i polizałam przez szybkę. Bardzo Wam dziękuję 🙂
A ja sobie zgram z tych fragmentów całość i obejrzę w spokoju nie czekając godzinami aż Tubie przejdzie czkawka. 🙂
Pojęcie będę miała i o to chodzi.
Buźka od Maniuśka!
Czkawkę zduszam, ale to czasochłonne. Daję na stop i jak blade czerwone dojedzie do końca, ruszam. Wtedy odtwarza bez czkawki 🙂
Duzy szary Kot we snie?
C’est Moi, natuerlich.
Nie jet to wykluczone – był puchaty. I bardzo spokojny 😉
Zupełne wariactwo mnie dziś dopadło, konferencja, zebranie… Dopiero teraz jestem po wszystkim, mogę jechać do domu. A wieczorem na Hilliard Ensemble do Katedry.
Jutro zaś do Łodzi – na Juliusza Cezara.
Czkawka na Tubie bardzo jest wkurzająca.
Zaczęłam robić korektę 60jerzego (częściowo wg jego wskazówek, częściowo po swojemu), ale zobaczyłam, że mi to idzie dość wolno, więc przerywam, muszę jednak przed wieczornym koncertem wpaść do domu. Buźka! 🙂
A szare koty z Paryża są tutaj, tutaj i tutaj. To znaczy ten drugi (na drugim i trzecim zdjęciu) właściwie nie szary, tylko wielobarwny. I coś mi się wydaje, że to kobita…
Byłam na Juliszu C. w listopadzie w Warszawskiej Operze Kameralnej.
Owszem! 🙂
To szkoda, że nie zajrzałam w niedzielę do Katedry, pewnie można było pobrać zaproszenia po mszach, a byłam obok u jezuitów.
Gamoń.
Bez zaproszenia nie będę próbowac, bo ostatnio nie chcieli mnie wpuścić na koncert z okazji drzwi Mitoraja (żartuję).
Zaproszenie zostawiłam w domu, niestety.
Mówiłam – gamoń.
Żartuję, że koncert z okazji drzwi.
Wpuścić mnie nie chcieli bez żartów. ;(
Chanukowe światło przyniosłem. Żeby blog był jaśnie oświecony, jak Pani Kierowniczka wróci z koncertu. 🙂
http://www.weihnachtsmarkt-deutschland.de/bilder/chanukka-markt-berlin.jpg
To jest chanukowa menora przed Muzeum Żydowskim w Berlinie.
Hilliardzi jak to Hilliardzi. Byłam średnio zachwycona, choć oczywiście nie było poniżej pewnego poziomu. Najlepszy (i najmłodszy) jest tenor. Walnęli program godzinny, jak na płytę -może nagrają taką dla ECM? 😉 Choć niektóre rzeczy już nagrywali – jest taka płyta z utworami z Codex Specialnik i parę wówczas nagranych wykonali dziś (ciekawostka: na płycie są też utwory kompozytora zwanego tam Petrus de Grudencz, a w Polsce Piotr z Grudziądza). Ogólnie były średniowieczne pieśni o charakterze kolędowym, przeplatane z poszczególnymi częściami Mszy Puer natus est nobis Pierre’a de la Rue.
Przed nimi wystąpił kwartet Apollon Musagete. Chłopcy w zeszłym roku wygrali konkurs ARD w Monachium, to duży sukces i pierwszy polski zespół (bywali pojedynczy instrumentaliści), który ten konkurs wygrał. Program dobrali trochę popularnie, trochę ambitnie i trochę nabożnie zarazem: najpierw Contrapunctus I z Kunst der Fuge, potem zabawnie zaaranżowanych kilka motetów Wacława z Szamotuł, fragment kwartetu współczesnego kompozytora Jacoba ter Veldhuisa (z podkreśleniem w programie, że z inspiracji All along the watchtower Boba Dylana) i na koniec Pieśń dziękczynna uzdrowionego z Beciowego Kwartetu op. 132. Nie wszystkim byłam zachwycona, ale to, że nie zawsze stroiło, można jednak złożyć na karb chłodnego kościoła, w którym instrumenty szybciej się rozstrajają.
Kościół był pełen 🙂
O, jak miło, Bobiczku! Dzięki! 🙂
To jak Chanuka, to ulubiona (ostatnio) piosenka chanukowa mojej rodziny 😉
http://www.youtube.com/watch?v=GZUgr1zh878
Dobrych, radosnych Świąt Chanuki. 🙂
Dzięki raz jeszcze 🙂 Z rodziną sobie poplackuję w niedzielę 😉
A jakie placki u panikierowniczkowej rodziny się jada?
A ja jestem zaproszona na środę na zapalenie kolejnego światła.
Kupa nas tam będzie. Cieszę sie bardzo.
No ziemniaczane. Z cebulką chętnie.
W zeszłym roku obchodziliśmy kawałek parodniowy Chanuki w Bolonii, więc pichciliśmy placki na kolację 😆 ale raz szwagierek wykonał taki jeden duży placek do podziału z dodatkami.
Wszyscy uwielbiamy placki, więc się nam tak łatwo nie nudzą 🙂
Tak było w zeszłym roku:
http://picasaweb.google.pl/PaniDorotecka/Bolonia#5285659147579025666
A jakby chcieć przynieść coś na stół niekrępującego, to co by to miało być?
Pewnie musi być koszerne, bo to religijna rodzina zaprasza.
Niemcy przejęli chyba właśnie z chanukowej tradycji placki ziemniaczane ze śmietaną i musem jabłkowym, na słodko. Przyznaję, że nie jest to moja ulubiona wersja i jak mi taką podadzą, to staram się zawsze dyskretnie ten mus gdzieś po brzegach talerza rozgrzebać. 🙂
Ale placki bez słodkiego – jak najbardziej.
Tak się zastanawiałam, co to za łuna bije z Dywanika – a to Bobik przyniósł światło aż z Berlina! I ja się przyłączam do świątecznych życzeń 🙂
A placki też lubię bez słodkiego.
Nic nie podpowiadają, to idę spać.
Może mi się przyśni coś.
Dobranoc! 🙂
Mnie by się pewnie przyśniła butelka wina, która zresztą może być jak najbardziej koszerna. 🙂
Placki bez słodkiego? Jak byłem dzieckiem jeszcze niedawno, to zawsze zjadałem tylko z cukrem. Teraz i tak i siak, natomiast odpadam na widok mego syna, który zarówno placki, jak i pierogi zlewa przyprawą Maggi.
Pani Doroto, dziękuję za korektę. Postaram się w przyszłości – jak coś napiszę – zrobić to staranniej.
Pozdrawiam i dobranoc.
Na moim blogu smażyliśmy już dzisiaj placki, to przyniosłem jednego do spróbowania. 🙂
Płacze gdzieś w żołądka głębi
placek ziemniaczany,
bo na talerz wprost z patelni
nie został podany.
Że wystygły – mniejsza o to,
by przeżyło to się.
Że się nudził – cóż, zaśpiewał
leć głosie po rosie.
Nawet z rożna, nawet w biurze
lub w ochronnym kasku
i tak jeszcze gromkich burzę
zebrałby oklasków.
Ale chrupkość swoją stracił!
w zębach już nie trzaska
dziwnie jakoś się zeszmacił
nikt go nie chce głaskać…
To przez timing! Ślad mozołu,
zbyt długie czekanie!
Przez kucharza, co do stołu
nie chciał w porę zanieść…
Nagle zjawia się śmietana
i powiada: raczej
nikt nie daje ci tu bana,
po cholerę płaczesz?
A placuszek kląska czysto,
strofując śmietanę:
jak się jest perfekcjonistą,
ma się przechlapane. 🙄
Pobutka z obrazami statycznymi.
Placek? Wystygły??? C’est impossible, zwłaszcza jak ja jestem w pobliżu… 😆
Ale ładna pobutka!
Z przykrością informuję, że po korekcie nadal Jerzemu zazdroszczę, tak samo jak przed. 🙄
Dodam tylko, że Jerzy posiada przerażającą wprost siłę sugestii i zmusił mnie , via blog, do zachowań nieroztropnych i kosztownych:) Chwała mu!