Dziady w Teatrze Królewskim

Groteskowo brzmi, prawda? Zwłaszcza na inaugurację Polskiej Opery Królewskiej. A jeszcze na dodatek obrzęd na poły kościelny, na poły pogański, o zgrozo. A na serio, nie było tak źle, jak się obawiałam.

Jak już wcześniej wspominałam, Widma Moniuszki to jest w ogóle przyjemny, porządnie napisany utwór, a to, czego słuchaliśmy i co oglądaliśmy, to właściwie było wykonanie oratoryjno-semisceniczne, które muzyce nie przeszkadzało – sytuacja była więc odwrotna do tego koszmaru, który oglądaliśmy we Wrocławiu.

Ryszard Peryt przy okazji przypomniał sobie, że sam kiedyś bywał aktorem, i wystąpił w roli samego siebie – Starego Aktora. Na początku odczytał wstęp do didaskaliów części II, a na koniec fragmenty Upiora, mieszając je z fragmentem Inwokacji z Pana Tadeusza – chyba po to, by stworzyć pretekst do pokazania na slajdzie fotografii Matki Boskiej Ostrobramskiej. Na slajdach zresztą polegała cała scenografia.

Inaczej być nie mogło, ponieważ, jak było do przewidzenia, orkiestra nie zmieściła się w kanale (wchodzi tam tylko 17 muzyków), więc siedziały tam same smyczki, a kolejna dwudziestka muzyków – dęte i kotły – siedziała na scenie. Przez większość wieczoru była przytłumiona przez stojący z przodu sceny (choć po bokach) chór. Co więcej, czego się dowiedziałam po spektaklu, wysiadły im przygotowane monitory, na których mieli śledzić ruchy dyrygenta. Dobrze, że Tadeusz Karolak jest raczej wyższy niż niższy, więc mimo wszystko coś tam widzieli. Poza tym czuło się, że wszystkim w orkiestrze ogromnie zależy na tym, żeby dobrze wypaść (zwłaszcza grając po długiej przerwie), więc poradzili sobie, chór również.

Dwa duchy wyszły po prostu zza kulis, przechodząc między dętymi na przód sceny – Zły Pan (świetny Wojtek Gierlach) i Zosia (trochę mniej satysfakcjonująca Julita Mirosławska); aniołki – Józio i Zosia (dorośli śpiewacy: Anastazja i Andrzej Marusiakowie) pojawiły się na balkonie w lożach najbliżej sceny, naprzeciw siebie, ze skrzydłami w kształcie motyla, jakoś na kształt pazia królowej. Jeśli zaś chodzi o inne obrazki, to na początku pojawił się obraz Wyspiańskiego Chochoły, podczas występu Złego Pana – płomienie, a Zosi towarzyszył obraz wody. I to wszystko, i całe szczęście.

Głównym jednak atutem spektaklu był Adam Kruszewski w roli Guślarza, i to nie tylko jako śpiewak, ale także jako recytator. Nikt inny nie miał tak wspaniałej dykcji – brawo.

Ludzi było mało – spektakl był chyba wyłącznie na zaproszenia, a z tych, jak wiadomo, mało kto korzysta, więc choć wiele z nich przygotowano dla sfer rządzących, niewiele się z nich pojawiło (najwyżej rangą był oczywiście minister Gliński). Nie jest to chyba przesadnie muzykalne towarzystwo, a szkoda, podobno muzyka łagodzi obyczaje.