Frazy najbardziej osobiste

Tak się składa, że jeszcze w tym miesiącu w Operze Narodowej odbędzie się premiera Peleasa i Melizandy Debussy’ego, a parę miesięcy temu wyszedł album z tą operą firmowany przez LSO.

Jest to nagranie live z koncertowego, a właściwie semiscenicznego wykonania (w reżyserii Petera Sellarsa), które odbyło się dwa lata temu – 9 i 10 stycznia w londyńskim Barbican Centre; orkiestrą dyrygował wówczas jeszcze in spe, a od września już jej szef, czyli Simon Rattle. Nic więc dziwnego, że rolę Melizandy śpiewa jego małżonka, Magdalena Kožená, która zresztą tę rolę wykonuje od lat. Ogólnie obsada wokalna jest znakomita: Peleasem jest sam Christian Gerhaher, Golaudem – Gerald Finley, rolę starego Arkela śpiewa zaś Franz-Josef Selig. (Rattle wykonał to dzieło z tymi samymi solistami również z orkiestrą berlińską, tutaj mały kawałek)

Do tej opery mam bardzo osobisty stosunek – na studiach było to dla nas dzieło kultowe. Słuchaliśmy tego razem wielokrotnie (mieliśmy zwyczaj spotykać się na wspólne słuchanie u kolegów z dużymi płytotekami – Staszka Leszczyńskiego czy Krzysztofa Baculewskiego, i to właśnie ten ostatni miał nagranie Peleasa). Do dziś ściska mnie w gardle, gdy wspominam scenę tytułowych nieszczęśliwych kochanków na wieży, przy fontannie czy zupełnie niesamowite wyjście Peleasa z podziemi zamkowych, kiedy to orkiestra oddaje przejście od ciemności do światła. Śpiewaliśmy sobie pojedyncze frazy, a czasem nawet parodystycznie nuciliśmy do siebie zdania w tej stylistyce. W kilka lat później ucieszyliśmy się, kiedy Witold Lutosławski umieścił piękny bajkowy cytat pierwszych czterech nut Peleasa jako motto wiolonczelowo-fortepianowego Grave – jest to utwór poświęcony zmarłemu wówczas Stefanowi Jarocińskiemu, autorowi wspaniałych monografii Debussy’ego i również wielbicielowi tej opery.

Muzyka Peleasa wyrasta wprost z języka. Została przez Debussy’ego skomponowana jako swego rodzaju odtrutka na Wagnera – zamiast krzyczących emocji mamy tu ciszę, która krzyczy: najważniejsze wyznanie miłosne odbywa się tu przy milczącej orkiestrze. Kompozytor pisał do swego kolegi, Ernesta Chaussona: „Wdałem się w badania małej chemii fraz najbardziej osobistych, starałem się być zarówno Peleasem, jak i Melizandą”. I właśnie dlatego odbiera się ten utwór w tak intymny sposób. Emocje oddawane są często półtonami, ale nie odbiera im to intensywności, wprost przeciwnie. Historia z daleka sprawia wrażenie banału. Tajemnicza Melizanda nie wiadomo jak i skąd pojawiła się w lesie, gdzie spotkał ją Golaud i jak trofeum zabrał do domu i poślubił. Ona jednak poznawszy jego brata zakochała się w nim z wzajemnością. I tyle – reszta jest oczywista, zazdrość Golaud doprowadza do nieszczęścia, Peleas ginie z ręki brata, Melizanda po pewnym czasie rodzi córeczkę i umiera, będąc już daleko od świata. Dlaczego więc tą dość pospolitą historią tak się przejmujemy? Bo muzyka pokazuje, że postaci działają zgodnie ze swymi charakterami, ale ich losami kieruje jakaś nieznana, tragiczna siła. Jakaś tajemnica.

W nagraniu LSO oddana jest cała tajemniczość tej aury. Co zaś do solistów: Kožená śpiewa pięknie, ale jak na mój gust jest Melizandą trochę zbyt konkretną, zmysłową, dzięki swej mezzosopranowej barwie. Co prawda określone jest, że tę rolę może śpiewać sopran albo wysoki mezzosopran, ale wydaje mi się, że powinien to być głos lżejszy i jaśniejszy, mniej „materialny”. Peleas Gerhahera jest z kolei Peleasem działającym, wyrazistym – i to bardzo dobrze. Finley jako Golaud świetnie ukazuje zarówno dobre, jak i złe emocje – w pewnym momencie szczerze nienawidzimy tej postaci. I jeszcze jest Arkel Seliga, współczujący i ciepły.

Czekamy teraz na warszawską premierę. Nie pierwszy raz pojawi się to dzieło w repertuarze naszej sceny narodowej – w 2002 r. w wersji z fortepianem wystawił je na scenie kameralnej nieżyjący już niestety Tomasz Konina. Z sentymentem wspominam ten spektakl, w którym wszystkie role były znakomicie dobrane: Melizandę śpiewała Olga Pasiecznik lub Anna Karasińska (każda inna), Peleasem był debiutujący wówczas Mariusz Godlewski, a Golaudem – Andrzej Witlewski. Na fortepianie grał Krzysztof Jabłoński lub Szabolcs Esztenyi. A teraz po raz pierwszy posłuchamy Peleasa na żywo ze wspaniałą partią orkiestry pod batutą Patricka Fournillier, w reżyserii Katie Mitchell, z solistami niemal wyłącznie zagranicznymi, poza paroma pobocznymi rolami. Niestety nie będą to ci sami śpiewacy, którzy wystąpili w tej realizacji w Aix-en-Provence: Melizandą była tam sama Barbara Hannigan, a Peleasem – czołowy ostatnio wykonawca tej roli, Stéphane Degout. Żeby było śmieszniej, to ten znakomity tenor akurat na dniach będzie w Polsce: trzy dni wcześniej wystąpi z Ensemble Pygmalion na krakowskiej Opera Rara z muzyką Rameau, Charpentiera i Glucka. Ale ponoć właśnie w Aix pożegnał się z rolą Peleasa. Tutaj sprzed kilku lat z Koženą.