Melizanda w koszmarze
Gdyby oceniać tylko muzyczną stronę premiery Peleasa i Melizandy Debussy’ego w Operze Narodowej, trzeba by wyrażać się w samych superlatywach. Z inscenizacją nie jest już aż tak różowo.
Widziałam jedną inscenizację Katie Mitchell kilka lat temu w Berlinie. W gruncie rzeczy język sceniczny tych spektakli był podobny: akcja rozgrywająca się równolegle i wielopłaszczyznowo w paru pomieszczeniach na przemian odsłanianych i zakrywanych; podczas tego zakrywania scenografia zmieniała się błyskawicznie i grupa kilkudziesięciu techników, którzy wyszli po spektaklu się kłaniać, dostała chyba największe brawa. Nie trzeba podkreślać, że nie było w tej scenografii żadnych lasów ani parków, o zamku nie mówiąc – dusiliśmy się we wnętrzu mieszczańskim albo na basenie (trochę może innym, nie tak sterylnym jak to zwykle w Regietheater bywa). Już to jest dla mnie jednym z podstawowych błędów, bo nie ma tak przyrodniczej opery jak Peleas, gdzie muzyką oddane są mroczne głębie lasu, woda płynąca ze źródła, ciemność groty i wspaniałe wyjście z niej w zieleń i słońce. Nic takiego nie widzimy.
Wszystko opiera się właściwie na jednym pomyśle: cała opowieść jest snem Melizandy, która na początku w białej, jakby ślubnej sukni (jakaś aluzja do Melancholii von Triera?) wchodzi do pokoju, pada na łóżko i zasypia, a w ostatniej scenie znów wraca obraz tej sypialni, a bohaterka się budzi. Tylko te dwie sceny są jakoś tam logiczne. Reszta podlega „logice snu”. Po spektaklu natomiast dowiedziałam się, że i tak nic nie zrozumiałam: podobno według wyjaśnień, jakie w imieniu nieobecnej reżyserki (nie przybyła, bo… nie lata samolotami) przekazali asystenci, Peleas jest autykiem i dlatego dziwnie chodzi i z początku nie daje się dotykać; Golaud ma symbolizować ojca Melizandy, stary król Arkel jest pedofilem, a co jakiś czas pojawiające się dzieciątko to też Melizanda, tylko że malutka. Śniąca po prostu przerabia swoje traumy z dzieciństwa, a ja głupia się nie domyśliłam. Ponadto prawie przez cały czas są na scenie dwie Melizandy – jedna śpiewa, druga sobie jest. Jedna śni drugą.
Nie domyśliłam się też ani dlaczego Melizanda siedząc na Peleasie i omiatając go włosami śpiewa, że nie może się bardziej wychylić (w scenie „na wieży”), albo dlaczego jedna z Melizand dusi drugą poduszką akurat podczas gdy Arkel śpiewa, że „ona cierpi tak dyskretnie”, a potem wychodząc do drugiego pokoju wraz z lekarzem domyślają się na odległość, że Melizanda już nie żyje. Dużo więcej jest takich kwiatków, które po prostu wkurzają i sprawiają, że chce się zamknąć oczy i tylko słuchać tej przepięknej muzyki.
A słuchać, jak już wspomniałam, jest czego, bo wykonawcy dali z siebie wszystko. Większość solistów była przyjezdna. Znakomita główna trójka: rolę Melizandy śpiewała belgijska sopranistka Sophie Karthäuser o nader odpowiednim dla tej roli, jasnym i lekkim głosie, Peleasem był również pięknie brzmiący (zdecydowanie tenorowo) Szwajcar Bernard Richter, Golaudem – Francuz Laurent Alvaro. Wielki plus także za dykcję – docierało każde słowo, a to jest szczególnie ważne w tej operze. Polacy wystąpili jedynie w pobocznych solach, ale też nie zawiedli. Geneviève ma niezbyt wiele do śpiewania, ale to, co było, zabrzmiało ciepło i miękko – aż trudno było sobie wyobrazić, że to ta sama Karolina Sikora, która pięć lat temu tak świetnie wyśpiewywała zwariowane koloratury Ubicy w gdańskiej realizacji Ubu Króla Pendereckiego. Joannę Kędzior z Poznania słyszałam po raz pierwszy – musiała tu wykazać się chłopięcym sopranikiem jako Yniold, synek Golauda z pierwszego małżeństwa. Dyrygent Patrick Fournillier wycisnął z orkiestry, co tylko się dało. A jest to bardzo forsowne – do przerwy trzeba grać godzinę i czterdzieści minut w najwyższym skupieniu.
W przerwie zajrzałam na odbywającą się właśnie w teatrze wystawę Zbysława Maciejewskiego – i tu znalazłam zieleń i przyrodę, której zabrakło mi w tej inscenizacji…
Komentarze
Święte słowa Pani Kierowniczki – nic dodać, nic ująć. Widziałam Peleasa i Melisandę pierwszy raz w życiu, naczytałam się wcześniej o tej muzyce i muzycznie jestem bardzo usatysfakcjonowana. Co do absolutnej głupoty wystawienia lepiej chyba spuścić zasłonę milczenia. Zamknąć oczy trzeba było od początku, kilka osób mówiło w przerwie, że jest to piękna opera tylko dlaczego taka bez sensu. Wydumki i interpretacje osobiste reżyserów, nawet najgłupsze są w miarę czytelne w operze dobrze znanej – jak Carmen zabija Don Josego to ludzie się dziwią dlaczego tak, ale wiedzą, że tu właśnie reżyserowi kilka klepek odleciało. Jak się ogląda operę rzadko graną, czyli widzi się ją pierwszy raz życiu to widz chce śledzić fabułę i czyta napisy. A jak tu śledzić, jak kochankowie siedzący na dnie wyschłego basenu w opuszczonym motelu rozmawiają o mijającym ich pasterzu ze stadem owiec, a szukający miecza bohater znajduje i traktuje jak miecz nożyk do sera. Została tylko muzyka. Mam serdecznie dość autorskich interpretacji oper – kompozytor i autor libretta pisząc swoje dzieło mieli jakieś jego wyobrażenie, często podawali didaskalia, a tymczasem przychodzi pani co się boi latać samolotem i ma to wszystko w ………..
Pomysł na to zmodyfikowane libretto jest nawet nie Katie Mitchell, tylko jej dramaturga Martina Crimpa. W programie jest wywiad z reżyserką, w którym na początku pytająca (Agnieszka Drotkiewicz) wspomina, że Crimp w programie festiwalu w Aix-en-Provence, gdzie ta inscenizacja była po raz pierwszy przedstawiona, napisał o powiązaniach sztuki Maeterlincka z Zagładą domu Usherów Poego. Pani Mitchell na to: „Książki Poego nie znam”. To ja dziękuję bardzo.
Brak znajomości Poego też mnie uderzył, zwłaszcza, że pani podobno wykłada reżyserię na szacownej brytyjskiej uczelni i minimum erudycji w zakresie kultury chociażby anglosaskiej możnaby się spodziewać. Szczerze mówiąc z wywiadu z panią reżyser w programie zrozumiałam tylko fragment o nieznajomości Poego, reszta rozważań zupełnie mętna. To ja też dziękuję bardzo.
W załączonym linku można zobaczyć tę inscenizację z 2016 roku w Aix-en-Provence:
http://klassikundopern.web.tv/video/pellas-et-mlisande-oper-debussy-degout-hannigan-salonen-aixenprovence-2016__wk7t2ti4eqm
Ale ja bardziej śpieszę z informacją, że w sprzedaży jest już drugi tom (w dwóch woluminach) korespondencji Chopina. Wreszcie.
O, cudnie! Mam nadzieję, że i do mnie dotrze.
Mitchell zrobiła jedną świetną inscenizację – „Written on skin” Benjamina do libretta Crimpa. Raz się udało i pani reżyser powtarza wszystko co tam było dobre w nieskończoność, nie bacząc na to, jak pasuje do innych dzieł. Wsławiła się wzbudzeniem wesołości na widowni ROH na „Lucii z Lammermoor”, ale jak widać – nic jej nie zniechęca.”Peleas” ma chyba pecha, w Paryżu zdaje się nadal pokutuje koszmarek Roberta Wilsona – też specjalisty od powielania tego samego konceptu w nieskończoność.
No to mamy produkcję opery praktycznie w Polsce nieznanej, gdzie 1. gra się ją w języku niezrozumiałym dla Widowni; 2. w inscenizacji „z urojenia”, bez związku z rzeczywistą treścią utworu.
No comment.
P. S. Tamże, w Aix-en-Provence, Pani Mitchell zarżnęła w identycznym stylu „Alcynę” Haendla (2015). „Peleasa” dostała, zdaje się, w nagrodę za ten pierwszy sukces.
Panie Piotrze, a Pan znowu o tym niezrozumiałym języku… Akurat ta muzyka jest tak ściśle związana z francuszczyzną i prosto z niej wypływa, wszystkie frazy, wszystkie akcenty, wzniesienia i opadania biorą się z melodii tego języka. Nie wyobrażam sobie tej opery w żadnym innym. Choć ponoć była też jakaś autoryzowana wersja niemiecka tekstu, ale domyślam się, że z konieczności. Podejrzewam, że gdybym usłyszała to dzieło po polsku, to pękałabym ze śmiechu. Trudno w takich wypadkach uniknąć groteski, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z tekstem z epoki symbolizmu.
Ten Luigi Nono w Berlinie, na którym byłam pięć lat temu, też był niezły. Tam zresztą pan Crimp ręki nie przykładał.
Ja znowu, co ja poradzę.
Proszę pamiętać, że jest Pani Słuchaczem „wysokiego uprzywilejowania” : zna Pani utwór na wylot i rozumie każde słowo.
Przekładów było wiele, bo większość premier „narodowych” zrobiono w języku publiczności. Zrobiłem listę (inicjał języka w nawiasie).
1907 : Frankfurt (n)
1908 : Mediolan (wł), Monachium (n), Praga (n)
1911 : Wiedeń (n)
1913 : Birmingham (a)
1915 : Petersburg (r)
1921 : Praga (cz)
1923 : Zagrzeb (ch)
1924 : Londyn (a)
1925 : Kopenhaga (d), Budapeszt (w)
1926 : Sztokholm (sz)
Mam wydany w 1973 roku w Izdatielstwie Muzyka – wyciąg francusko-rosyjski, służę wybranymi cytatami na żądanie!
I proszę pomyśleć, że warszawskiej publiczności zaserwowano takiego Peleasa, jak paryskiej – naszego słynnego Rogera po polsku w reżyserii Wiadomo Kogo. Odfajkowano parę razy dla prestiżu – i tyle go widzieli.
No i co, ja mam wydany w (jeszcze) Czechosłowacji wyciąg Don Giovanniego po czesku. „Tam ruku dam ti, draha, tam ‚ano’ zaseptas” 😆 W przypadku Trylogii Da Ponte chyba równie mocno jak u Debussy’ego muzyka jest powiązana jest z tekstem. „La mi dirai di ‚si'” – podłożenie idealne. W żadnym innym języku to nie będzie tak dobrze brzmiało.
Naprawdę, w dobie napisów śpiewanie w językach innych niż oryginał jest przeżytkiem. Nie ma potrzeby.
A granie Ajschylosa w innym języku? Przecież nawet najlepszy przekład poetycki nie dorówna oryginałowi.
Uważam po prostu, że dzieło teatralne nie jest abstrakcyjnym, egzotycznym bibelotem, do oglądania przez szybę (w tym wypadku podwójną).
Dodam, że jeszcze w 1995 roku w Leeds zagrano Peleasa po angielsku.
Przepraszam, ale teatr i opera to są jednak zupełnie inne formy artystyczne. W muzyce tekst jest jej elementem, częścią jej brzmienia. Na rytmie języka opiera się kształt muzycznej frazy. Może nie we wszystkich utworach tego gatunku powiązanie takie jest równie ważne, ale w większości jednak tak.
Że tak się wcisnę tutaj, gdyby ktoś chciał posłuchać, to za chwilę audycja z PA na żywo z udziałem publiczności,i z Paryża:
https://www.francemusique.fr/emissions/classic-club/comme-bach-avec-gilles-cantagrel-57803
Prawie nie znam francuskiego, ale może będą fragmenty nowej nowej płyty.
Za operami jestem natomiast w językach oryginalnych. Język oryginalny uważam za część sztuki.
Nie widziałem jeszcze przedstawienia, niemniej na festiwalu w Aix en Provence inscenizacja została jednomyślnie entuzjastycznie przyjęta przez krytyków. Styl Katie Mitchell może się podobać lub nie ale nikt nie odmówi jej mistrzowskiego rzemiosła. Sama historia Peleasa i Melizandy jest dość prosta, dlatego uważam że zrealizowanie jej w konwencji snu Melizandy rzeczywiście dodaje opowiesci głębi. Trzeba cieszyć się, że do Warszawy zapraszani są twórcy absolutnie z czołówki światowego teatru o czym jeszcze mogliśmy niedawno pomarzyć.
…jakiej głębi ❓
Nie zauważyłam.
Zgodziłem się już z Panią Kierowniczką po spektaklu i nadal po orzespanej nocy to potwierdzam. Rzeczywiście przerost ikonosfery – cytując nieodżałowanego Stefana Treugutta – nie tylko męczył Panią reżyser ale także i widownię. Chociaż nihil novi sub sole. Inscenizacja pokazana wczoraj kojarzyła mi się z miksturą koncepcji rezyserskich i estetycznych Traviaty i Jolanty i Zamku Sinobrodego Trelińskiego, z wieloma realizacja Warlikowskiego (gdzie baseny są areną rozstrzygnięć dramatów życiowych, państwowych i moralnych), a także z Don Giovannim Sprzed 5 czy 6 lat w Amsterdamie gdzie scenografia przypominała nieco ten korytarzyk a aria Komandora wykonana w opadających kalesonach zostanie mi na zawsze przed oczyma – nie do odobejrzenia.
Tyle o przeroście ikonosfery. Zaś muzyka? Dla tej na pewno warto było przyjść w niedzielę do Wielkiego. Nie kupuję byle czego (czemu dawałem ty wyraz nie raz) i tępię twonowską klakę 5 rzędu wyjącą w ekstazie wtedy gdy nie ma po temu powodu. Wczoraj wreszcie po wielu wydarzeniach ze złą i nietrafioną obsadą, w końcu się dyrektorowi castu udało (chyba że to nie jemu zawdzięczamy tę cudowną odmianę losu). Głosy dobrane właściwie do partii i śpiewające w swoich tesiturach. Czysto. Pewnie. Tak – rzeczywiście z dykcją. A orkiestra teonowa pod batutą Patricka Fournilliera pokazała, że jednak potrafi… jak zechce.
Podsumowując: dawno nie było tak dobrej premiery w Wielkim!
PS1. Brawo dla pomysłu braw dla ekipy technicznej!
PS2. Tłumaczenie tekstu… to chyba rodem z google tłumacza. Byki i niedociągnięcia na poziomie szkółki niedzielnej np. Absalon zamiast Absaloma… resztę zmilczę miłosiernie.
PS3. Dla innych miłośników PA skoro tak niecierpliwi jego nowego Mozarta (który już za niecały tydzień powinien być w sprzedaży), na Applemusic jest już dla narobienia smaku udostępnione Allegretto z 25 Koncertu C… Polecam:-) i kłaniam LS
Na tym spektaklu było wyjątkowo wiele osób z mojej redakcji – później wszyscy mnie pytali, o co tu właściwie chodzi. Tak jak napisała Hannabo: opera piękna, tylko dlaczego taka bez sensu?
Chyba po prostu libretto zacnego imć Maurycego Maeterlincka nie wytrzymało próby czasu i dzisiejszej percepcji…
No, to trochę nie tak. Ja tekst Maeterlincka traktuję jako rodzaj baśni i nie wartościuję go – to przecież historia. Natomiast sama akcja jest w sumie dość prosta, tylko nie wiadomo dlaczego reżyserzy koniecznie chcą „uwspółcześniać”, żeby rzecz stała się „bardziej zrozumiała dla dzisiejszego odbiorcy”. To kolejny dowód, że nie ma najmniejszej potrzeby, by to robić – dwie akcje nałożone na siebie niczego nikomu nie przybliżają, przeciwnie – zaciemniają.
@ Loża Szyderców – to nie jest tak. Publiczności nie dano szansy włączyć percepcji tylko od razu w łeb paranoiczną interpretacją reżysera. Wyobraźmy sobie, że ktoś idzie pierwszy raz w życiu obejrzeć Hamleta, wie, że to ważne i wiele oczekuje. Widzi co następuje – rzecz się dzieje w Montanie w domku na odludziu typu „horror house”, gdzie napruty młody człowiek obsesyjnie ogląda na instagramie profil niedawno zmarłego w wyniku przedawkowania kolegi Yorricka. Został po nim tylko instagram, ale Hamletowi pada komórka i nawet instagramu już nie ma. Wtedy daje sobie jeszcze raz w żyłę, zapada w trans i dręczy się, że jak był mały to stryjek Poloniusz zabił jego ojca nie mogąc znieść jak ten wykorzystuje seksualnie małego synka. Dorosły Hamlet nie daje sobie z tym rady, zostaje męską prostytutką, nie radzi sobie w stosunkach z kobietami, nawet z dilerką dragów Ofelią (Ofelio, idź do klasztoru) i ma na dodatek kompleks Edypa. Całość w scenerii a to domek w Montanie, a to burdel w Las Vegas, do tego tekst leci oryginalny, szekspirowską angielszczyzną. I co – też Loża Szyderców powie, ze staruszek Szekspir nie wytrzymał próby czasu no bo takie głupoty to są zupełnie bez sensu?
W NYT bardzo ciekawy artykul o „Romeo i Julii” Prokofiewa. Nawet „Peleas i Melisanda” sa wspomnieni:
https://www.nytimes.com/2018/01/23/arts/music/prokofiev-romeo-and-juliet-new-york-philharmonic-new-york-city-ballet.html
Ok @Hannabo – zbyt surowo potraktowałem może dzieło laureata Nobla, niemniej… do Szekspira mu daleko 🙂 Ale to moje upodobanie. Co do paranoicznej koncepcji reżysera – też się zgodziłem z więc sporu tu nie ma. Holistycznie patrząc na całość – raz jeszcze – uważam, że od dawna w Wielkim nie było tak dobrej premiery co nie znaczy, że nie było lepszych. Dawno.
Właśnie chciałem napisać, że ciekawe co zobaczymy w marcu pod postacią Szalonego Muezina, ale widzę, że premierę odwołano! Muezin odleciał, a karawana jedzie dalej.
I jeszcze na marginesie … Bardzo mi się podoba wersja Hamleta wg @Hannabo Talent do scenariuszy godny rozwinięcia i pokazania światu. Miłego dnia. LS
@Loża Szydercy – dziękuję za uznanie. 🙂 Mam już powyżej uszu tzw. autorskich interpretacji oper. A niechże jeden z drugim reżyser sam napisze libretto, znajdzie kompozytora i wyrazi wszystko co ma do powiedzenia, a nie znęca się nad dziełami cudzymi.
dzień dobry; premiery tej nie widziałem – zwyciężyła wtedy niedzielna, domowa popołudniowa rezygnacja 🙂 a wcześniej – piękna biała natura poza stołecznym miastem. ale z otrzymanego przed chwilą materiału:
https://www.youtube.com/watch?v=yreVgk9dg8k&feature=youtu.be
dowiaduję się oto, że Pani reżyser chciała (w przeciwieństwie do Maeterlincka i Debussy’ego) 🙂 „upodmiotowić bohaterkę”… pa pa m
I podpisując się pod glosem Pani Hannabo (a myśląc też o tym, co powtarza Pan Piotr Kamiński) rodzi się i we mnie i to wcale nie nowe, premierowe jakoś zawołanie (trudno mi jakoś inaczej zawołać):
Wielce szanowny poprzemysłowy kreacjonisto / odkrywco / przecinaczu, odcinaczu i podcinaczu / reżyserze, już VR wieku XXI!:
chcesz ekranizować Marysię Dąbrowską – odbierz od niej telefon!
🙂
albo wysłany, albo i nie wysłany list… I nie wsadzaj tam, no już podczas owej ekranizacji, ani poszukiwania jakichś awangard, ani egzystencjalizmu, ani walki z absurdem świata, ani też realizacji jakiegoś wzoru (np. religijnego). Uczestnicz, żywo i świadomie, w rzeczywistości i bardzo dorosłej… filozofii pisarstwa – owym kreacjonizmie… a i nawet bardzo własnym, szczególnym rytmie pisarstwa Marysi Dąbrowskiej… Itd. choć nie zawsze itp 🙂 Na warsztacie Czechow – odbierz od niego telefon! Na warsztacie Sofokles, Bułhakow, Bernhard, Szekspir, Mrożek, Fredro, Racine – czekają telefony! I tak wysłane, jak i nie wysłane listy…
To samo jest w operze, Pan Pountney prawdopodobnie znacznie lepiej czuje Gombrowicza (i również jego bardzo własny rys, sens i rytm) niż Moniuszkę…
Ale do dziś nie bardzo rozumiem, co ten Gombrowicz robi w „Strasznym dworze”… pa pa m
Dla wszystkich, ale przede wszystkim dla @Frajde … JUŻ JEST DOSTĘPNY!!! PA z najnowszym Mozartem na itunes – https://itunes.apple.com/pl/album/mozart-piano-concertos-nos-25-27/1325721870?l=pl
W sklepach dopiero za 2 dni… Miłego słuchania!!!
@ Piotr Kamiński @ Dorota Szwarcman
A ja się zgadzam z panem Piotrem. Słowo jest integralną częścią muzyki w gatunku zwanym opera. Otwiera inny wymiar który powinien być dostępny dla słuchacza dokładnie w tym samym momencie co dźwięk. Oczywiście słuchacz może przyjść przygotowany – wkuć libretto w oryginale, albo przynajmniej zajrzeć do jakiejś fajnej książki z opisem 🙂 – ale to nie będzie to samo: estetyczne frisson jest o wiele bogatsze kiedy się wie – podprogowo – co się w danej chwili dzieje. Sam się o tym przekonałem kiedy zacząłem w końcu na bieżąco rozumieć co się do mnie śpiewa (bo w końcu przecież do mnie), a to dzięki regularnym wizytom w londyńskim ENO, gdzie repertuar operowy – klasyczny z przyległościami – śpiewają po angielsku. No, ale nie każdy może mieć szczęście być emigrantem przez 30 parę lat 🙂
Oczywiście prozodia każdego języka jest inna i na tym polega kunszt tłumacza by się dopasował do oryginalnej muzyki, a i tak wszystko zależy od wykonawcy w damym momencie musi podać słowo i dźwięk w idealnie zgranej z dramatem muzycznej frazie. I nie jest to wcale niemożliwe nawet przy – na pierwszy rzut ucha – różnych prozodiach bo to juz jest zakres kompetencji wykonawcy. Wystarczy porównać Jussi Bjorlinga śpiewającego po szwedzku, czy Lemieszewa Chołodnoju ruczonku, z jakimś współczesnym nagraniem w tzw. oryginale, którego i tak ni w ząbek nie można zrozumieć bo wykonawca sam nie rozumie co śpiewa, albo ma świszczącą dykcję, albo jej w ogóle nie ma i zostaje tylko melodia podana przez ludzki organ. OK, jak też tak robię przy goleniu albo pod prysznicem, ale kiedy idę do opery oczekuję innych przyjemności.
Poza tym, uważam ze śpiewanie opery w innym języku niż oryginalny potrafi też ją wzbogacić o nowy zasięg dramatyczny, sonorie czy skojarzenia które bezpośrednio i natychmiastowo przemawiają do widowni. I jest to też fantastyczna przygoda, jak wyprawa do innego świata, a jak wiadomo – podróże kształcą. Dlatego myślę że tego rodzaju teatr operowy gdzie śpiewa się repertuar w języku widowni byłby nie tylko świetną zabawa, ale i dobrą szkołą dla młodych (i nie tylko) śpiewaków, którzy nauczyliby się jak podawać tekst w sposób zrozumiały dla widowni, ale i świetną zabawa która mogłaby przyciągnąć widownię która z góry odrzuca operę jako “niezrozumiałą”. Bo dla nich Figaro i tak mógłby cały czas jechać – la la la, la la li – do samego końca, Don Giovanni – Bla bli blalem bla blano, a Leporello – Blablamina! bli blablago bla dio. A przecież kompozytorzy komponują “do słów”.
Pewnie że po czesku Don Giovanni (Pan Janacek?) jest śmieszny dla polskiego ucha, ale nie dla czeskiego. Sam się kiedyś krztusiłem na węgierskim Don Carlosie, ale widownia najwyraźniej przeżywała. Więc ja też zacząłem słuchać. Czasami warto zejść z dobrze udeptanej ścieżki. Może być śmiesznie, a może i strasznie, ale można się też zdziwić jak to jest fajnie za rzeczką. Nawet jeśli ruczonka cholodnaja 🙂
@fishneck
Gdybyśmy tę rozmowę prowadzili pół wieku temu, przyznałbym Panu rację. Proszę jednak zauważyć, że od pewnego czasu większość (?) teatrów operowych wyposażona jest w instalacje umożliwiające wyświetlanie tekstu tłumaczenia. Po co więc naprawiać coś, co nie jest zepsute?
Dawno nie było tu fishnecka 🙂
Kompozytorzy komponują „do słów” – właśnie. Do określonych słów w danym języku, mających konkretne brzmienie i wymowę. Podkłada te słowa pod muzykę, do nich ją dopisuje.
Jako zabawa i jako przyczynek, ciekawostka – można się bawić w śpiewane tłumaczenia. Niech sobie nawet będą takie opery, gdzie zawsze wykonuje się w języku danego kraju, jak Komische Oper w Berlinie czy wspomniana English National Opera w Londynie. Ale jeżeli jest możliwość słuchania muzyki w takiej formie, w jakiej ją kompozytor napisał, to tak właśnie powinno być.
@Dorota Szwarcman
Ano nie było mnie ale jestem, chociaż przelotem; pomyślałem wsiądę na starego konika i pobrykam… no, bryknę raz czy dwa. Bo poza tym czytam i zaglądam, i pozdrawiam Panią Kierowniczkę i jej wierny Zespół 🙂
Kompozytor komponuje do słów… ”mających określone brzmienie i wymowę” – właśnie. Ale poza brzmieniem i wymową (’pronuntiatio’) mają one jeszcze znaczenie, czyli tzw wymiar semantyczny, i o dostęp do onego mię się rozchodzi. Albo nam się rozchodzi.
Pewnie że to zabawa, ale ważna, tak jak zabawa w rozwoju dziecka. Bo to zależy od tzw. podejścia i jakości klocków. Jestem pewien że Wolfie Mozart świetnie się bawił oglądając Czarodziejski Flet Bergmana. Ale czy kolega Wagner też by się tak bawił słuchając Parsifala (Percevala?) czy rajców Norymberskich świszczących po polsku? Obawiam się że zjadłby swój berecik. Jeden niemiec i drugi niemiec (czyli włoch, wołoch i walijczyk, czyli ‘obcy’) ale jakże inni słowianie.
@babilas – gdybyśmy tę rozmowę prowadzili pół wieku temu moglibyśmy słuchać repertuaru operowego w każdym kraju (prawie:-) kraju w jego własnym języku bez potrzeby “napisów” które tylko odwracają uwagę albo wprost dekoncentrują desynchronizajcą, a czasami wprowadzając słuchacza w stan osłupienia kompletną głupotą przekładu, w wyniku czego artysta śpiewa do słupa. Pól wieku temu mamusia śpiewała po polsku Lehara i Straussa przy zlewie a wujek na imieninach zachwycał towarzystwo arią torreadora, budząc moje pierwsze zainteresowanie gatunkiem (tylko proszę nie dezawuować operetki!).
Kiedy będziemy prowadzić tę rozmowę za pół wieku być może będziemy mieć wszczepiony google translate albo wikisłownik, który na bieżąco i być może nawet podprogowo będzie nam podawać tekst prosto do głowy, ale też obawiam się to będzie mi za bardzo przypominało dubbingowany czeski film (i nie chodzi o śmieszne pronuntiatio i prozodię ale o dwie różne ścieżki powodujące rozdźwięk poznawczy).
Jest jednak jeden argument który ma ogromną siłę przekonującą. Nadal. Jak to kiedyś redaktor Erhardt wytłumaczył mi strasznie szczegółowo, ale tu in short – to się w Polsce nie opłaca. Nawet jeśli znajdziemy kongenialny przekład to po co taki młody ma się uczyć tekstu którego nigdzie nie zaśpiewa (no może poza imieninami u cioci)? To trochę tak jak Jasio Himilsbach który mógłby zagrać w Hollywood ale musiałby się najpierw nauczyć po angielsku. Ale Jasiu znał życie i wiedział że w Hollywood projekt mogli w każdej chwili wsadzić do szuflandii (albo by Jasia wycięli z filmu i zrobili dokrętkę z innym Johnnym). I co on by z tym angielskim potem zrobił?
Nie był to argument marksistowski, ani religijno-purytański, a raczej freedmańsko- neoliberalny. Ale stoi.
Oh dear! – chodzi oczywiście o Friedmana. Miltona. 🙂
@ Piotr Kamiński – języki narodowe w operze sprawdzały się w czasach, gdy w danym teatrze była stała, narodowa obsada. Chyba Karajan miał przyjemność spotkać się z międzynarodową obsadą w którymś Verdim gdzie każdy śpiewak śpiewał w swoim języku. I raczej nie był zadowolony.
Nie ma dobrego wyjścia, albo wszyscy śpiewają w oryginale, albo Thomas Hampson zaśpiewa w Pradze Don Giovanniego po czesku, a w Warszawie (takie tam marzenie…..) Don Carlosa po polsku. I dopiero wtedy będzie śmiesznie.
A tak realnie to jest to niemożliwe by Beczała albo Domingo nauczyli się wszystkich ról we wszystkich językach i we wszystkich śpiewali je tak samo dobrze.
Jeszcze jedno – chyba, że chcemy mieć czasy, by Domingo można było usłyszeć tylko w Hiszpanii, Beczałę tylko w Polsce, Kaufmanna tylko w Niemczech, a pojawiające się ostatnio świetne głosy z Albanii w Tiranie.
fishneck Tak się jakoś od czasów Oświecenia przyjęło, że nie zmienia się rejestrów w dyskusji, to znaczy na argumenty racjonalne nie odpowiada się metafizycznymi, a faktów nie zbija się „wydajemisiami”. Skoro w odpowiedzi na stwierdzenie, że są możliwości techniczne dostarczania widzowi synchronicznie tekstu w znanym mu języku odpowiada Pan, że to słuchacza dekoncentruje, to ja odpowiem, że mnie to zupełnie nie dekoncentruje, i ma to mniej więcej taki sam ciężar gatunkowy jak Pana wypowiedź. Poza tym nie rozumiem, jak tekst napisów ma wprowadzać widza w „stan osłupienia kompletną głupotą przekładu”, podczas gdy ten sam tekst śpiewany ze sceny jest świętym Graalem, którego Pan tak uporczywie poszukuje. Uszanowania dla mamusi i wujka, ale dlaczego zechciał Pan wprowadzić te osoby w charakterze argumentu na cokolwiek, to nie wiem. I chyba nie chcę się już dowiadywać.
No tak, to ma też wymiar praktyczny.
Ale kiedyś tam dawno… śpiewały włoskie primadonny w Warszawie, i jak to było? Ona po włosku, reszta po polsku? Czy też ona uczyła się po polsku? A może jednak śpiewano po włosku? Nie zgłębiłam do tego stopnia historii opery, ale znawcy na pewno wiedzą 🙂
Odpowiadałam Hannabo oczywiście.
Kiedyś dawno (w czasach Mozarta) wiekszość oper niezależnie od narodowości twórców libretto miało po włosku, więc za Króla Stasia śpiewano po włosku, a do polskich oper nie sprowadzano zagranicznych primadonn. Potem w XIX wieku sami autorzy tworzyli czasem różne wersje językowe, najczęściej było to po włosku i po francusku na potrzeby opery w Paryżu. Czasem sa to wersje różniące się nie tylko językiem ale i zawartością, jak Don Carlos. Verdi sam tak jednak zrobił. Wersje tłumaczone na język narodowy trwały do mniej więcej połowy XX wieku, w latach 70tych to właśnie Karajan nie ździerżył w Wiedniu Verdiego śpiewanego przez doborowy zestaw artystów równocześnie po włosku, francusku i szwedzku. Aria operowa jest dziełem kompletnym, ma nie tylko treść ale i formę, przekład może wypaczyć i treść, i melodię języka. Nie będę zajmować się śmiesznymi do poziomu groteski tłumaczeniami na polski, które musiały dopasować się do frazy muzycznej i przez to nie brzmią poważnie. Mam jednak nagranie Parsifala po włosku z Callas w roli Kundry i przysięgam – poza tym, że krzyk Kundry w tym wykonaniu jest niesamowity to reszta niestety nie brzmi dobrze – cały czas trąci Aidą. Nic na to nie poradzę, Wagner brzmi dobrze po niemiecku, a Oniegin po rosyjsku.
Dodam jeszcze opinię prostego człowieka. Otóż nie chodzę do opery dowiedzieć się kto zabił. Oglądając w Mezzo niemiecką operę z francuskimi napisami, gdy oba te języki są mi z gruntu obce, nie czuję się zdezorientowany. Argumentu teatralnego też za bardzo nie czuję i mógłbym oglądać Ajschylosa po starogrecku, a Szekspira po angielsku w wersji niewspółczesnej – z powodu jak wyżej. Naprawdę, nie oczekiwałbym, że Hamlet i Ofelia dochowają się wnuków i założą potężną dynastię, tak jak nie oczekuję, że Aidę i Radamesa uwolnią z grobowca jacyś spiskowcy. Jeśli iść tą drogą (przekładania wszystkiego), to czyż te włoskie madrygały nie są zupełnie niezrozumiałe? Śpiewanie „Il combattimento” po polsku czy fińsku z daleka czuć absurdem, a opera mogłaby sobie być? Oczywiście, w wolnym kraju wszystko może być, jeśli znajdzie się źródło finansowania, ale ja podziękuję bardzo.
Świete słowa Wielkiego Wodza. Amen
Wyjdzie bardzo długie, przepraszam – ale postaram się odpowiedzieć na argumenty w kolejności, trochę jednak przebierając.
Przede wszystkim: zgadzam się z każdym słowem argumentacji „fishnecka”.
Dodam w tym samym duchu, że zrobiliśmy kiedyś Trybunał o „Sprzedanej narzeczonej”, gdzie słuchaliśmy utworu w fantastycznych interpretacjach – po czesku, rosyjsku, niemiecku i angielsku. Polskiej wersji, niestety, nie było, bo w tej dziedzinie już dawno wstaliśmy z kolan. Były to cztery różne, cudowne opery. Czysty zysk. Halka po rosyjsku i po czesku jest, jakby kto chciał posłuchać, i jeszcze Straszny dwór po czesku. Fantastyczne przeżycia.
„babilas
27 stycznia o godz. 22:57 263178
@fishneck
Gdybyśmy tę rozmowę prowadzili pół wieku temu, przyznałbym Panu rację. Proszę jednak zauważyć, że od pewnego czasu większość (?) teatrów operowych wyposażona jest w instalacje umożliwiające wyświetlanie tekstu tłumaczenia. Po co więc naprawiać coś, co nie jest zepsute?”
Kiedy właśnie JEST zepsute, na co @fishneck już z góry odpowiedział. To, co panuje dzisiaj wszechwładnie w teatrach operowych, porównałem kiedyś do następującej sytuacji : pani Dorothea Mields śpiewa w Londynie, po polsku, wykute na małpę „Wespół w zespół by żądz moc móc zmóc”, a górą leci przekład „Together to fight the power of desire”. Nie dość, że przekaz słowno-muzyczny rozbity jest na dwa strumienie (przy czym ten słowny całkowicie rozsynchronizowany), to jeszcze napisy przekazują wyłącznie sens śpiewanych słów, ale nie oddają ani literackiego kształtu, ani brzmienia libretta.
„Hannabo
28 stycznia o godz. 9:31
@ Piotr Kamiński – języki narodowe w operze sprawdzały się w czasach, gdy w danym teatrze była stała, narodowa obsada. (…)”
Czy aby nie było na odwrót: dlatego w teatrach były stałe, narodowe obsady (czyli stałe zespoły), że granie całego repertuaru dla swojej Publiczności w jej języku było czymś oczywistym? A odkąd zaczęto wszystko wszędzie grać w języku oryginału – w rezultacie zrobiło się globalne ONZ i zniknęły te zespoły? Nikt nie sugeruje, by Placido Domingo śpiewał w Polsce – chyba już Borysa Godunowa teraz – po polsku, prosimy tylko, by polscy śpiewacy nie musieli wkuwać Bartoka po węgiersku dla Publiczności, która nic z tego nie rozumie. Na ironiczną propozycję, by wielkich śpiewaków słuchało się tylko u nich w domu – można odpowiedzieć, że skoro używa się „przeciwko” przekładom argumentu technologicznego (że po co rozumieć śpiewany tekst, skoro są napisy), odpowiadam, że równie dobrze można go użyć i w tym kontekście : skoro są transmisje HD, to po co śpiewacy mają latać samolotami, niszcząc sobie organizm, skoro można ich słuchać na odległość, UWAGA! to NIE jest postulat…
„Hannabo
28 stycznia o godz. 11:53
Potem w XIX wieku sami autorzy tworzyli czasem różne wersje językowe, najczęściej było to po włosku i po francusku na potrzeby opery w Paryżu. Czasem sa to wersje różniące się nie tylko językiem ale i zawartością, jak Don Carlos. Verdi sam tak jednak zrobił.”
Nie, nie zrobił, co zawsze warto przypomnieć. Don Carlos i Nieszpory sycylijskie mają tylko jedną wersję językową, to jest – francuską. W innych przypadkach – kompozytorzy (Gluck, Rossini, Donizetti, Verdi) adaptowali opery od stóp do głów.
„Wersje tłumaczone na język narodowy trwały do mniej więcej połowy XX wieku, w latach 70tych to właśnie Karajan nie ździerżył w Wiedniu Verdiego śpiewanego przez doborowy zestaw artystów równocześnie po włosku, francusku i szwedzku.”
I słusznie nie zdzierżył, choć był to jednak wyjątek, skądinąd całkiem bez sensu. Słynna jest moskiewska Carmen, gdzie del Monaco śpiewał po włosku, a reszta po rosyjsku – czyli wszystko w przekładzie… W Polsce pierwsza produkcja Cyrulika sewilskiego po włosku odbyła się w roku 1989 w WOKu. Dopiero w tym okresie oryginał wyparł całkowicie przekład, choć i tu są wyjątki. Wszystko to da się sensownie zorganizować, byle tylko chcieć.
„Aria operowa jest dziełem kompletnym, ma nie tylko treść ale i formę, przekład może wypaczyć i treść, i melodię języka. Nie będę zajmować się śmiesznymi do poziomu groteski tłumaczeniami na polski, które musiały dopasować się do frazy muzycznej i przez to nie brzmią poważnie.”
Jest stare powiedzenie: jeśli chcesz mieć dzieło sztuki, zaangażuj artystę. Argument, że przekłady są złe, nie jest żadnym argumentem. Równie dobrze można by powiedzieć, że skoro wielu pianistów bardzo źle gra Chopina, nie należy w ogóle grać Chopina, tylko czytać nuty. Dość zajrzeć do Figara i Giovanniego w przekładach Barańczaka.
„Mam jednak nagranie Parsifala po włosku z Callas w roli Kundry i przysięgam – poza tym, że krzyk Kundry w tym wykonaniu jest niesamowity to reszta niestety nie brzmi dobrze – cały czas trąci Aidą. Nic na to nie poradzę, Wagner brzmi dobrze po niemiecku, a Oniegin po rosyjsku.”
A „Sprzedana narzeczona” po czesku? Czy @hannabo woli słuchać Oniegina : 1. po angielsku z Kiri Te Kanawa i Thomasem Hampsonem? 2. po rosyjsku z Kiri Te Kanawa i Thomasem Hampsonem obkutymi na małpę? 3. w ogóle nie posłuchać, jak Kiri Te Kanawa i Thomas Hampson śpiewają Tatianę i Oniegina? Polecam też Spiewaków norymberskich po włosku, ze znakomitym Sachsem (Giuseppe Taddei).
Powtórzę jeszcze coś na koniec, żeby uniknąć zbytecznej wymiany zdań na nieistniejący temat: nigdy nie broniłem powrotu do 100% przekładów. Ponieważ żadne z tych rozwiązań nie jest idealne, należy je stosować fifty-fifty. Nikt nie chce WSZYSTKIEGO odbierać zwolennikom oryginałów. Prosimy tylko, żeby się podzielili.
Ponieważ zaś całą dyskusję rozpętałem w temacie Melizandy: uważam, że utwór niemal zupełnie nieznany na danym terenie należy przedstawić Widzom w warunkach ułatwiających współżycie. W realizacji lojalnie ukazującej jego rzeczywistą treść (a nie fantasmagorie reżysera, jak to miało miejsce w paryskim Rogerze) i w języku Tubylców.
P.S. @Wielki Wódz.
Co się tyczy madrygałów, jest to i tak Swiat Utracony. Pisano to dla wielkich śpiewaków, w tej dyscyplinie wykształconych i śpiewających w swoim, ojczystym języku, dla salonowej, elitarnej publiczności, która prawdopodobnie umiała na pamięć każde słowo tekstu, a rozkoszowała się nie treścią, ale sposobem, w jaki została ona wyobracana. To už se nevrátí.
A może zbliżamy się już do momentu, w którym sztab reżyserski opracuje zupełnie nowy tekst do wyświetlenia dla szerokiej publiczności??
Publiczność wąska nie musiałaby tego czytać – tekst śpiewany byłby w zgodzie z obowiązującym i kanonicznym librettem; w momentach bardziej drastycznych mogłaby zamknąć oczy i delektować się muzyką.
Nowy tekst umożliwiłby zrozumienie treści przedstawienia szerokiej publiczności, a wąskiej publiczności zrozumienie(?) co działo się w głowie reżysera.
Skoro nie możemy odejść od „reżyserów-nowatorów” to może to co napisałem wyżej jest jakimś rozwiązaniem?
A mówiąc poważniej – pani Katie odebrała PELEASOWI tajemnicę, zagadkowość, możliwość własnej interpretacji zdarzeń i to jest, wg mnie, główny i podstawowy zarzut dotyczący tej realizacji. Niestety poszło za tym wykonanie muzyczne, w którym też nie ma „znaków zapytania”.
Cóż, jak widać, można i tak…
@babilas – nie będę się narzucał, przepraszam, ale na odchodnem jednak powiem: mamusia jest z Die eristische Dialektik Schopnhauera a wujek z L’éristique – cas particulier de la théorie de la lutte Kotarbińskiego. C’est tout.
@hannabo – ależ ja się zgadzam że Oniegin brzmi najlepiej po rosyjsku a Wagner po niemiecku, i oczywiście pod warunkiem że wykonawca dobrze zna język oryginału i ma odpowiednio dobrą dykcję do bell canto. Bo ja się nie upieram żeby Domingo czy Callas śpiewali po polsku. Chodzi mi o coś innego – żeby widownia i audytorium mogli uczestniczyć w operze sans frontieres.
Tak się też dobrze składało w czasach Oświecenia że kompozytorzy komponowali dla swoich publiczności, które były im dobrze znane, a zatem ich opery były komponowane do słów w językach tym publicznościom też dobrze znanych. A że publiczność była dosyć specyficzna i troszkę jeszcze wtedy ograniczona to nawet ta w Dreźnie mogła swobodnie konwersować w kilku językach a dzieło mogło swobodnie objechać całą operową Europę tak jak stały. A kiedy dzieło było przeznaczone dla innej specyficznej publiki to Schickander wystawiał w Wiedniu po niemiecku, Goldoni w Paryżu po włosku i francusku, a Haendel w Londynie po włosku, bo w taką trupę inwestował żeby pokonać miejscową konkurencję. Schody się zaczęły kiedy lingły franki zaczęły się kurczyć ze względu na narodowe przebudzenia z jednej strony a z drugiej na rosnącą popularność gatunku schodzącego pod strzechy i wychodzącego na ulice, a Oświecenie przepoczwarzyło się w Romantyzm 🙁 Wysyp Moniuszek, Smetan i Czajkowskich w drugiej połowie 19-go aż po Vaughnów Williamsów, Brittenów i Tchaikowskich w 20-tym wieku, narzucił inne jeszcze ograniczenia/wymagania praktyczne i artystyczne na wykonawców. I nie dziwię się Karajanowi że rozpędził całą tą międzynarodówkę bo komplikacje sięgnęły rozmiary absurdu.
Ale ad mala – nie chodzi mi o to żeby zaprzestać słuchać oper w oryginale, tak jak nie twierdzę że lepiej obejrzeć reprodukcje w albumie niż oryginał w Paryżu. Raczej o to żeby otworzyć inne drzwi do opery dla nowej publiczności a i dla starej która może wzbogacić swojej doświadczenie w teatrze, albo otworzyć na nowe. Moim ideałem są produkcje Rigoletta czy La Boheme Jonathana Millera dla ENO, na które do dziś ludzie ciągną i pewnie jeszcze będą ciągnąć latami. Zdaje sobie sprawę też że fundamentem sukcesu ENO i jej blisko 90-letniej tradycji jest jej wierna publiczność i język angielski, jeden z największych jeśli nie naj- rynków literackich i artystycznych świata, obrosłego w bogactwa które są w stanie taką tradycję kultywować. Ale są też małe teatry w UK i USA, a zapewne i na całym bożym świecie, które z wielkim oddaniem produkują swoje wersje opery w przekładach czyniąc wielką frajdę swojej miejscowej publiczności, która później jedzie oglądać innych wielkich, lub sami chcą nimi zostać (jak np Janet Baker wyrosła z prowincjonalnego towarzystwa chóralnego). I to już jest część większej kultury.
Zdaję sobie sobie sprawę że nawróconych już nie ma co przekonywać a Wysokie Grono i tak się nie nawróci. Tu pewnie trzeba kogoś z poczuciem misji, jakiegoś Fishcarraldo, uparciucha, kazuisty i demagoga jakiegoś Kinskiego.
A ja wylądowałem w Poznaniu, skąd pozdrawiam serdelecznie 🙂 Teraz szneka w tytke i w miasto. Ade 🙂
PS/ I tym bardziej serdeczne dla Pana Piotra 🙂
Szneka z glancem 😉
@tom13
Jak zwykle w tych sprawkach, rzeczywistość wyprzeda najchorszą wyobraźnię. Fałszowanie napisów już się odbywa. Pierwszy przypadek, jaki sam zauważyłem, nastąpił w warszawski Wozzecku, z którego Krzysztof Warlikowski wyeliminował (skądinąd nieodzowny) parametr wojskowy, skutkiem czego Kapitan, czyli Hauptmann, przekształcił się w napisach w „pana Hauptmanna”. Innych wiców nie pamiętam, ale było tego, hej, hej.
Warto raz jeszcze zauważyć, że wszechobecność oryginału, co, oddalając Widza od tekstu, sprowadza libretto do rangi abstrakcyjnego „white noise”, leży w interesie reżyserów-interwencjonistów. Mogą dzięki temu traktować utwór jako coś w rodzaju podkładu do choreografii, pozbawionego własnych treści fabularnych i semantycznych. Do czego dokładają, dla porządku, znany refren o nędzy owych librett, wychodząc tym sposobem na dobroczyńców kompozytora.
Za moich czasów szneka była z glancą. Ale może to tylko na Łazarzu, a na Wildzie była z glancem.
W tym kontekście zawsze miło przypomnieć pytanie pewnej pani, podsłuchane w sklepie spożywczym na rogu Małeckiego przez mojego Tatę: „Paniiii, jest tyn kakał świeży ale?”.
Ciekawe, jak by zabrzmiała Halka w przekładzie na poznański.
Czołgiem, fishneck!
P.S. Miało być, że „wyprzedza wyobraźnię”. Ale wyszło jakby ciekawiej.
Panie Piotrze Szanowny, jedno pytanie. Skoro broni Pan integralności dzieła operowego na poziomie partytury (żeby Mozarta nie uszlachetniać BoneyM) i na poziomie didaskaliów (żeby nie było tych myszek miki, nagich kowbojów i basenów) – w czym zresztą ma Pan we mnie sojusznika – to dlaczego, gdy idzie o libretto, przełazi Pan na drugą stronę barykady, z argumentacją, że jak jest dobrze zrobione, to jest tak samo, albo i lepiej? Nigdy nie jest tak samo, nawet jak jest dobrze zrobione.
@ fishneck
Wysyp Moniuszek??? :O Czy to jakiś nowy gatunek jabłuszek?
Szanowny i Drogi Panie Michale – nigdy i nigdzie nie pisałem, że „jest tak samo, albo i lepiej”. W obu wypadkach jest średnio. Już wyżej wspomniałem, dlaczego uważam upieranie się przy 100% oryginalności za sojusznika interwencyjnej neo-reżyserii. Nie ma rozwiązania idealnego, dlatego postuluję fifty-fifty. Kol. „fishneck” wyjaśnił dlaczego: żeby przywrócić (niedoskonałą, ale nie ma tu doskonałości) więź między słowem i muzyką, żeby przesłanie ze sceny uderzało jednocześnie w oba przeznaczone mu ośrodki, jak Pan Bóg przykazał. Należy Pan (podobnie jak Pani Kierowniczka) do mniejszościowej frakcji publiczności operowej, która zna podstawowe języki operowe. Proszę pomyśleć o tych rzeszach, które ich nie znają i które siedzą, jak na wiadomym kazaniu. Wszystkich librett kongenialnie nie przełożysz, но стремится надо. Tak, jak się męczymy z całą literaturą w ogóle, a ze sceniczną w szczególności. I tak, przez stulecia, nauczyliśmy się obcować z niezliczonymi utworami. Kompozytorzy nie mieli zresztą absolutnie nic przeciwko temu, uważali to za coś naturalnego. My tymczasem, podczas gdy wiadoma frakcja głosił, iż „opera nie może być muzeum, musi być żywym teatrem” – serwujemy Publiczności te dzieła nie jak coś żywego, co ma przemawiać wprost, w sposób bezpośrednio, doraźnie zrozumiały, ale jak egzotyczną abstrakcję do oglądania przez grube szyby, w podwójnie niezrozumiałym języku. Chcemy, żeby ludzie naprawdę wrócili do opery? To zróbmy to, co nasi przodkowie robili przez parę stuleci, żeby ich tam ściągnąć. Zamiast organizować „festiwalowe” wydarzenia na pięć razy i szlus.
Panie Piotrze drogi, to, o czym Pan pisze o 14:47, to kolejny problem – w jego ocenie akurat zresztą się zgadzamy. Ta radosna działalność dramaturgów również w dziedzinie napisów była swego czasu w naszym teatrze plagą, nie wiem, czy gdzie indziej też. Co więcej, już streszczenie libretta w programie bywało formułowane w zgodzie nie z oryginałem, lecz z tfurczością onegoż dramaturga. Ale to nie znaczy, że używanie napisów jakoś szczególnie sprzyja takim falsyfikacjom – może być ich środkiem podobnie jak wszystko inne w teatrze.
Szneka z glancem:
https://pl.wiktionary.org/wiki/szneka_z_glancem
Niedawno z przykrością odkryłam, że nie ma już restauracji z kuchnią poznańską „U mnie czy u ciebie?” (była na Gwarnej). Kiedyś jadłam tam niezłe „plyndze”, a na ścianach widniały rozmaite hasła w gwarze poznańskiej („W antrejce na ryczce stały pyry w tytce, przyszła niuda, spucła pyry, a w wymborku myła giry”) z tłumaczeniem Lokomotywy Tuwima na czele 🙂
Właśnie je znalazłam: https://pl-pl.facebook.com/gwarapoznan/posts/566576150112334
Naturalnie, że napisy nie sprzyjają, raczej obnażają niefrasobliwość w traktowaniu cudzych utworów, Jak z tym dzisiaj – nie wiem, bo mniej bywam, a jak bywam, to unikam napisów, żeby się nie rozpraszać.
W drugim temacie : ja po dziś dzień opłakuję „Smakosza”. Funt mięsa mi wyrwali tą likwidacją. Jakiś lokalny miliarder powinien wskrzesić. Odrestaurować – o!
A Bana – Tuwim by się nie powstydził!
Dzień dobry;
Muszę wyznać, że fantastycznie się stało, że po słowie „amen” dopiero rozpoczęła się dyskusja 🙂 Więc ja cały czas myślę o tym, co powtarza Pan Piotr…
Myślę też, że w operze możemy mieć nieustający, wręcz modny, narastający – współczesny i poprzemysłowy problem, jeśli Pan/Pani realizator (najczęściej jedynie swych wizji) nie słyszy (bo i nie czyta) muzyki, a i nie czyta tak samo gry słów, jak i ich sensów…
Bardzo podoba mi się też zdanie, że „pani Katie odebrała PELEASOWI tajemnicę, zagadkowość, możliwość własnej interpretacji zdarzeń”… Tak, moim zdaniem jest to właśnie jakiś paradoks tych wszystkich modnych opowieści poprzemysłowych (i to wcale nie z początku wieku XX, tylko jakichś ostatnich 20 lat). I ja to w szerszej perspektywie czuję jakoś tak:
na grzbiecie pszczółki przykucnął zgnilec
niewyrażalną wyraża on grę…
w co on tam gra, choć gra tak zawile
i co chce ugrać… to każdy wie…
przez lata całe, ba – tysiąclecia!
z uli płynęła nadziei pieśń
nie lep, nie cukier, nie jad i nie sprzeciw
i jeśli smutek… to jednak nie pleśń…
szukając mgiełki… bez reszty zresztą
bo i okular… rozbity… już ciut
leci nam nowe z receptą bezkresną
na sztuczną duszę – sztuczny miód!
@Piotr Kaminski – ale bo Pan Pioter umi uwypuklać! Cza mieć dobrom oszczytke na rozumie.
A wuja na banie tyż pienknie sim spisół. Delicje. Tak jak każda gwara (choć na Gwarnej nie bylim bo tym razem niestety na Górczyn 🙁 Taka poznańska opera to pewnie byłaby opyra. Z gzikiem.
A propos szneka – tutejsza znajoma Podstawowa Komórka Społeczna mówi z glancem i z glancą, ale nie wiedzom skund, bo podział nie jest geograficzny a pokoleniowy. Może tyn glanc płyć zmieniół? Tera taka moda…
A wracając do pytania – robić czy nie robić w przekładzie? – przypomniał mi się taki wierszyk niejakiego Desnosa pt. Mrówka:
Jedna mrówka dwumetrówka
w cylinderku jak parówka…
– To niemożliwe, niemożliwe!
…pchała wózków z pięć tuzinów
pełnych kaczek i pingwinów…
– To niemożliwe, niemożliwe!
…gadała po francusku,
po łacinie i po rusku…
– To niemożliwe, nie-moż-li-we!
Kur…cze! Dlaczego nie?!