Wyższy poziom pianistyki
Kiedy obcuje się ze sztuką takich pianistów, jakich słyszeliśmy we czwartek na ChiJE, o różnych rzeczach już w ogóle nie trzeba rozmawiać.
Marc-André Hamelin jest właśnie kimś takim. Problemy techniczne dla niego nie istnieją, po prostu macha palcami z lekkością akrobaty i wszystko jakby robi się samo ze swobodą i w pełnym luzie. Z tego poziomu perfekcji w ogóle zupełnie inaczej się patrzy na wykonywaną muzykę. Można się oczywiście nie zgadzać z jakimiś aspektami interpretacji danego utworu, ale tylko z powodu różnicy estetyk. Nie ma dyskusji, czy coś wyszło, czy nie wyszło, bo że wyszło, i to fantastycznie, to się rozumie samo przez się.
Tym efektowniejsze było jego wykonanie błyskotki w stylu brillant, jaką są Wariacje na temat „Non più messo” Henriego Herza, dobrze znanego Chopinowi paryskiego pianisty, kompozytora, pedagoga i budowniczego fortepianów. W tym zabawnym, wirtuozowskim utworze z ducha Rossiniego (temat pochodzi z Kopciuszka) potrzebne jest tylko właśnie machanie paluszkami i nic więcej, ale na to, w jaki sposób to się odbywało, było wręcz przyjemnie popatrzeć. Z tej perspektywy również miło się słuchało rzeczy dość prostych, jak trzy utwory Marii Szymanowskiej: melancholijny Polonez f-moll, trochę szkolna Etiuda C-dur i Nokturn B-dur przypominający Fielda i w tym wdzięcznym wykonaniu wcale od niego nie gorszy. Pierwsza część została zamknięta Polonezem-Fantazją i Scherzem E-dur Chopina i znów Fryc w swoim otoczeniu zalśnił jak brylant. Polonez był ciekawy, bo z ekspresją, ale bez gorączki (choć mnie gorączka bardziej tu pasuje, ale trzeba umieć ją pokazać i wiedzieć, o co chodzi), a Scherzo – tak chochlikowe, jak powinno.
Ciekawostka, że dwóch kanadyjskich pianistów o nazwisku Hamelin wybrało do swojego programu Fantazję C-dur Schumanna. I były to dwa zupełnie różne utwory. Charles Richard-Hamelin grał łagodnie, poetycko, eksponując wiośniane uczucie – i to poniekąd jest zgodne z emocjami leżącymi u podstaw tego utworu. Natomiast przez te wszystkie lata różnych interpretacji nabudowało się w naszym imaginarium wiele najróżniejszych pomysłów. Marc-André Hamelin patrzy na Fantazję z dystansu, racjonalnie, a nie romantycznie; choć wszelkie romantyczne gesty pozostały, są właśnie gestami, w gruncie rzeczy nie opowiadając już np. o tęsknocie Roberta za Klarą. To jest już wyższy poziom abstrakcji, ale muzyce to nie szkodzi, wręcz wydaje się bardziej inspirująca. Bisy były dwa. Pierwszy – Toccata on „L’homme armé” samego Hamelina, napisana jako utwór obowiązkowy na zeszłoroczny Konkurs Vana Cliburna (ciekawe, czy ktokolwiek dorównał wykonaniu, jakie usłyszeliśmy), drugi – Impromptu As-dur Schuberta, łagodne wyciszenie na koniec.
Garrick Ohlsson też jest tego rodzaju pianistą, który problemów technicznych raczej nie ma, choć bywa w lepszej i gorszej formie. W tym roku chyba jest w lepszej – nie słyszałam jego występu kameralnego (chwaliliście go tutaj), ale Koncert Paderewskiego był bez zarzutu, lecz z dystansem, chłodno, jakby ponad. I to też dobrze. Mnie się to przynajmniej podobało. A zagrany na bis Nokturn Fis-dur Chopina już był bez dystansu, bardziej osobisty.
Royal Philharmonic Orchestra pod batutą Grzegorza Nowaka – dobry zespół, świetna sekcja dęta (mało która polska orkiesta poradziłaby sobie np. z Symfonią „Odrodzenie” Karłowicza). Preludium symfoniczne „Polonia” Edwarda Elgara – utwór typowo okolicznościowy. Głównym tematem, co ciekawe, jest Warszawianka, ale nie ta z 1831 r., lecz ta druga, socjalistyczna, łączona z 1905 r., choć powstała ćwierć wieku wcześniej. Jej marszowy charakter dobrze służy zagrzewaniu do boju. Mamy tu jeszcze kolejno Z dymem pożarów, temat z Fantazji polskiej Paderewskiego, Nokturn g-moll op. 37 nr 1 Chopina oraz, ma się rozumieć, Mazurek Dąbrowskiego. Istne potpourri. Znamy ciekawsze utwory Elgara, ale cóż, taki był moment historii. Wspomnianego dzieła Karłowicza słucha się z trudem – to utwór młodzieńczy, nie umywający się do późniejszych poematów symfonicznych. Wreszcie na koniec jedyna zachowana część z Koncertu fortepianowego Elgara i tu pojawił się Benjamin Grosvenor, który zagra również na koncercie finałowym. I on ma ogromną swobodę w grze, a dziełko jest niemal rozrywkowe. Na koniec orkiestra zabisowała uwerturą do Rusłana i Ludmiły Glinki, ale na tempo nie wygrałaby z żadną rosyjską orkiestrą…
Co do dyrygowania Nowaka – temat, który wypłynął w koleżeńskich rozmowach – mnie też zdumiało, co się z nim dzieje, że macha rękami jak wiatrak, obszernymi gestami, czy forte, czy piano. Orkiestra jednak jakoś wiedziała, jak ma grać – może na niego nie patrzyła? Ale przed bisem zatupała mu, więc wygląda na to, że dobrze im się pracowało. Choć może to gest uprzejmości – kto wie.
Komentarze
Podpisuję się obiema rękami. A swoją drogą.. jak Pani dała radę to jeszcze dzisiaj napisać? Do zobaczenia☺
Wyższy, a nawet najwyższy poziom pianistyki tośmy mieli, ale jednak wyłącznie po południu (pomijam późnowieczornego Grosvenora, którego kunsztu aż szkoda było na taką króciutką błahostkę – nawet bez zwyczajowego na tych Chopiejach bisu 🙁 ).
Marc-Andre Hamelin – tylko on naprawdę się wczoraj liczył. I zarazem dobitnie pokazał, czym różni się wielka pianistyka od pianistyki – jak by to najdelikatniej ująć – solennej, słusznej i okolicznościowej; 😉 bo nawet ‚poprawna’ byłaby tu chyba przesadnym komplementem (zwłaszcza wobec o niebo ciekawszego wykonania Dang Thai Sona sprzed paru dni). A tu dostaliśmy drewniany wykon Paderewskiego i równie drewniany nokturnowy bis. Ohlsson solista i Ohlsson kameralista (zwłaszcza w „Pstrągu”) sprzed dwóch dni to, jak się okazuje, dwaj artyści zadziwiająco różnej miary. Aż nie wierzyłem własnym uszom…
A symfonia Karłowicza to, przykro to powiedzieć, jedna z najgorszych pił, jakie w życiu słyszałem – pomimo zaiste godnego wykonania. Przedwczorajsza „Polonia” Paderewskiego to przy niej po prostu arcydzieło. Czy nie bezpieczniej (artystycznie) było jednak włączyć do programu któryś z poematów symfonicznych M.K. – nawet spoza tych danych przez RNO?
Chociaż nie takie gnioty i wykony można jakoś przecierpieć, jeśli w nagrodę dostaje się (w tym wypadku awansem) recital M.-A. Hamelina. Niezapomniane przeżycie!
Marca-André Hamelina wielbię (z przerwami i spadkami uwielbienia) od jakichś 25 lat. Oczywiście pierwsza faza zachwytów to były Alkany, Ivesy, Medtnery, Henselty e tutti quanti. I ten Herz ohne Herz aber mit Glanz był z tej fazy właśnie. Słyszałem Marca-André z 15 lat temu w Londynie, jak grał nieludzko sprawnie Koncert na fortepian solo Alkana, Chaconnę Bacha-Busoniego, okraszając to jeszcze bodaj jakimś Godowskim i swoimi rzeczami. Potem podczas koncertów w Warszawie bywało różnie, choć technicznie zawsze na najwyższym poziomie. Teraz też, nie wszystko mi się podobało na 100 %: w Chopinie, w którym niektóre rzeczy nieziemsko robił pięknie, odczuł mi się pewien może deficyt legata, może brak pewnej narracyjności, „obgadywania”, co lubię. To samo np. w słynnym kiedyś Nokturnie Szymanowskiej. Takie protochopinowskie nokturny wolę, jak gra się jakimś takim szerszym łukiem, z większym oddechem, powiedzmy tak, jak Pobłocka nagrała kiedyś nokturny Fielda dla japońskiego Victora. Ale Fantazja Schumanna… Nie wiem, czy słyszałem lepszą na żywo kiedyś. Oj, raczej nie słyszałem, a z płyt – jasna rzecz ukochany Sergio Fiorentino, potem Horowitz, Sofronicki, Annie Fischer, Nat, Cherkassky, odkryty niedawno Gheorgiu i jeszcze kilkoro, może Richter jeszcze. Ale to jest Parnas i na ten parnas Hamelin wkracza przebojem! Brak słów, jakie to było dobre i o ile jednak lepsze niż w nagraniu płytowym z 1999 r.! Chyba najlepszy pianistyczny występ na tym Festiwalu. I Schubert na bis transcendentnie wspaniały. I pomyśleć, że TAMTEN Hamelin grał tę samą Fantazję, na tym samym (chyba) fortepianie Yamaha, w tej samej przestrzeni sceny TWON-u! Cóż za różnica jednak, mimo, iż – jak pisałem – TAMTA Fantazja miała sporo uroku! A jaki piękny w tych warunkach Marc-André umiał wydobyć dźwięk – np. ukochany przez nas Goerner nie zdołał tym razem, w tych samych warunkach akustycznych (siedziałem prawie w tym samym miejscu) czegoś takiego wyczarować ze Steinwaya… Hut ab, ihr, Herren…
Drugi koncert, natomiast, to musiała być kara za to, że pierwszy był aż TAK dobry. Żeby nie było!
Co do „Polonii” Elgara, to nie jest to wielkie dzieło, no i parę razy grano to już w FN, nie mówiąc o niezbyt licznych, ale istniejących nagraniach, z Adrianem Boultem na czele. Jak na możliwości tego utworu, to wykonanie bardzo dobre, po którym na sali entuzjazm był przecież ogromny: jeden pan z balkonu krzyknął brawo w istnej ekstazie :-). Do splecionego przez organizatorów Festiwalu „wieńca” zagranicznych „Polonii” sprzed 1918 roku obok Lortzinga, Liszta, Wagnera i Elgara zabrakło w zasadzie chyba tylko jednej… damy. To Augusta Holmes (1847-1903), kompozytorka francuska, która w 1883 r. uczciła naszą walkę narodowowyzwoleńczą komponując własną „Polonię”, przy czym napisała też bliźniaczy poemat „Irlande” o opresji Irlandczyków pod tyranią Brytoli. Fajnie byłoby usłyszeć „parkę”, choć po ostatnim referendum Zielona Wyspa chyba u nas jest na cenzurowanym. W „Polonii” Holmes jest mazurek, coś na kształt poloneza, posłuchać można tego tutaj:
https://www.youtube.com/watch?v=BvQPeSHZ1UY
Zwłaszcza polecam hymn carski „Boże cara chrani” w złowrogim trybie molowym, jako motyw opresji, 3:30 i ten sam motyw co w „Polonii” Elgara, czyli „Z dymem pożarów” (od ok. 7’55”). Jest to na płycie CD Marco Polo, wydanej dawno temu, kupiłem ją sobie podczas tego pobytu w Lądku, kiedy słuchałem tam wyczynów Hamelina.
Sympatyczny Ohlsson chyba już się zmęczył, albo został zamęczony, grał sporo, miał, jak wiemy tu różne towarzyskie obowiązki, w MKiDN wręczano mu medal (na oficjalnej stronie FB MKiDN ktoś napisał: „O godz. 20:00 w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej odbędzie się koncert fortepianowy Paderewskiego w wykonaniu Garricka Ohlssona” – dobra zmiana w natarciu, jak widać). Wiem, że są tacy, którym ten Paderewski się podobał, jak widać PK nie jest wyjątkiem. Ale dla mnie był drętwy, pozbawiony wdzięku, ciężki, a do tego w finale pomimo groteskowego niemal zwolnienia tempa (niczym na próbie) była potężna wpadka, którą tylko dzięki doświadczeniu i rutyniarstwu wszystkich znakomitych przecież muzyków (nie wykluczając Ohlssona) udało się szybko zaklajstrować. Wylewne dziękowanie koncertmistrzowi i miłemu panu prowadzącemu sekcje II skrzypiec nie było przypadkiem. Dang grając ten sam koncert nie trafił wprawdzie kilku nutek tu i ówdzie, ale w porównaniu do ciężkiej i sforsowanej wersji Ohlssona to był szczyt poezji i wdzięku. Nokturn na bis też nie zachwycił.
Symfonia Karłowicza, żartowaliśmy, że winna się nazywać „Oblodzenie”: ciężka, wtórna, świętoszkowato-naiwna. Ma rację ścichapęk: przy niej ta wczorajsza „Polonia” Padera była pełna polotu i dowcipu. Oczywiście, że się ma nagrania Wodiczki, Wita, Maksymiuka i Nosedy z BBC Philharmonic, i że się tego troszkę słuchało, ale dopiero wykonanie na żywo z dobrą orkiestrą jakoś mi ten utwór… obrzydziło (ma kilka ładnych momentów, ale ogólnie – klapa). Jest ogromnym osiągnięciem Festiwalu jednak, ze dał nam okazję posłuchać tego wszystkiego na żywo, w możliwie dobrych lub bardzo dobrych wykonaniach, w takim kondensacie. To pozwala ogarnąć tę spuściznę, przemyśleć i przedefiniować. To jest temat dla postcolonial studies: kompozytorzy narodu, który walczy o wolność z Niemcami i Rosją piszą o tej walce posługując się, jak rasowi subalterns, językiem muzyki koryfeuszy owych opresyjnych nacji, miotając się między Straussem i Czajkowskim. Mój wczorajszy wygłup o „Polonii” Paderewskiego był o tym, ale ów Karłowicz to jeszcze lepiej pokazał. Swoją drogą zabrakło mi tu np. Symfonii d-moll Stojowskiego, która jest niewątpliwie lepsza od tych dwóch. Może w przyszłym roku?
Natomiast to, co było na koniec, to już niestety absurd. Walczyk z odgrzewanego Koncertu Elgara po tym bombastyczno-hałaśliwym finale Karłowicza, z nabożnym chorałem, przypominającym jako żywo „Kto się w opiekę”, to było, jak pańska skórka z odpustu, którą się kupuję dziecku w nagrodę za to, że grzecznie wystało 45 minut na nabożeństwie.
A po tych wszystkich patriotycznych uniesieniach i lamentach nad uciskiem carskiego buta gra się na bis jeszcze uwerturę do „Rusłana i Ludmiły” Glinki. Doprawdy, a czemu nie poloneza, mazurka i krakowiaka z polskiego aktu „Życia za cara/ Iwana Susanina”? Przynajmniej byłoby bezpośrednie polonicum 🙂 Na szczęście 90% publiczności i tak nie wiedziało, co to jest 🙂
Aha, jak już na bis koniecznie trzeba było grac tego rodzaju fajerwerk jak ta uwertura Glinki, to lepsza byłaby uwertura do „Kandyda” Bernsteina. W ten sposób choć jeden utwór zaznaczyłby 100 urodzin kompozytora, którego ojciec pochodził z Równego, więc od biedy dałoby się to wytłumaczyć w kontekście przewodniej myśli festiwalu. Są nawet tacy, co by ładnie uzasadnili, że Bernstein był Polakiem (no bo jak Moszkowski był, to czemu nie Bernstein?). Można też było dać uwerturę do „Sprzedanej narzeczonej” – to z kolei przypomniałoby, że były kraje, które nie urządzały co chwila powstań i nie walczyły krwawo o niepodległość przez 120 lat, a i tak ja dostały na talerzu w tym samym 1918 roku. Mogłoby to też przypomnieć o 80-tej rocznicy zajęcia Zaolzia i 50-tej naszego wkroczenia do Czechosłowacji w 1968 r. Bo jak już się bawić w rocznice, to może na całego?
Dzień dobry 🙂
@ Zółtodziub – mam taki zwyczaj, że o ile nie jestem całkiem padnięta, to po powrocie do domu siadam i utrwalam wrażenia na świeżo. Efekt tego jest taki, że potem śpię do 10. 😉
Mnie właśnie odpowiadało, że ten Paderewski Ohlssona był taki chłodny – trochę mam dość rozczulania się nad tym utworem i byłam zadowolona, że ktoś potraktował go inaczej. Że Dang był poetycki – wierzę.
A jeszcze a propos Hamelina: znalazłam wczoraj na stoisku płytę z wszystkimi mazurkami Szymanowskiego i z ciekawości zakupiłam. Właśnie zapuściłam ją na chwilę (na więcej na razie nie mam czasu) – podoba mi się. To nagranie sprzed 16 lat. Pierwszy mazurek ładnie zadumany, i taki jakiś koronkowy. Drugi ze zrywem i przytupem. Czuje tego bluesa. A podobno wczoraj narzekał, co go podkusiło, żeby grać Chopina w Polsce… Zwlaszcza że Poloneza-Fantazję gra TYLKO rok. Perfekcjonista…
To trza było Etiudy Chopina w transkrypcjach Godowskiego zagrać 🙂 Nikt by nie podskoczył wtedy, a ludziska by się poprzewracali z wrażenia i pospadali z tych grzęd na scenie:
https://www.youtube.com/watch?v=Lv9goyA3JLU
Hyhy, a co by było, gdyby zagrał to?
https://www.youtube.com/watch?v=NM3iFnwwdeI
Autocenzura nie pozwala mi napisać, co by zrobili :-). Tylko jedni ze zgrozy, a inni z zachwytu. Choć ja wolę wersję „oryginalną” z płyty jazzującej Tharauda, subtelniejsze jednak:
https://www.youtube.com/watch?v=k80xXKyqODk
Choć jeśli idzie o efekty en bloc, łączące wszystko w Gesamtkunstwerk, to ja chciałbym zobaczyć miny publiczności najbardziej po tym wykonie:
https://www.youtube.com/watch?v=XXGCfW-cGoE
O rany.
Ale ten pan to robi na poważnie, zresztą dobrze, więc to trochę inna sprawa, polegająca na lekkim absurdzie (z naszego punktu widzenia), ale nie na parodii.
A Tharaud dla mnie z przeproszeniem jakiś bezjajeczny jest – nie tylko w tym zresztą…
Tharaud goes Farinelli :-). No, różnie. Pan gra na poważnie i dobrze, ale nie jest to instrument i repertuar kojarzony powszechnie z klezmerami. Więc chodziło mi o efekt zaskoczenia. Natomiast w kategorii Grand Prix Chopinowski Koszmar na poważnie, to wielkie szanse ma to:
https://www.youtube.com/watch?v=2c7U5GSFSWE&list=RD2c7U5GSFSWE&start_radio=1#t=338
Ajjj. Niezłe.
Dzień dobry!
aby dokonać tego wpisu, musiałem założyć konto, będzie więc tym pierwszym, dziewiczym komentarzem 🙂 Nie mogę jednak przejść obojętnie wobec niesprawiedliwej – moim zdaniem – oceny Symfonii „Odrodzenie” Karłowicza (proszę zwrócić uwagę na mój blogowy nick – to nie przypadek), powtarzanej niczym mantra w literaturze, następnie przez krytyków, począwszy prawdopodobnie od Elżbiety Dziębowskiej. Nie będzie więc w ogóle o wykonaniu, ale o samym utworze, w którego obronie muszę stanąć. Zgodzę się, trudno porównywać ją do (szczególnie ostatnich) poematów symfonicznych, ale powtarzanie utartego określenia „młodzieńcze dzieło” uważam za – proszę o wybaczenie – banalne. Symfonia ukończona została w 1902 roku (rok skomponowania Koncertu Skrzypcowego), rok później powstawał już pierwszy poemat symfoniczny „Powracające fale”. Sam Karłowicz, jak wiemy, nie był sam do końca usatysfakcjonowany z ostatecznej wersji utworu, ale wynikało to przede wszystkim z problemu samej programowości: treść bez większych wartości i literackiego polotu, co ewidentnie Karłowicza – nieprzeciętnego erudytę i osobę mającą własny zamysł i koncepcję programowości w muzyce – mocno musiało razić, szczególnie kilka lat po jej powstaniu. Kompozytor walczył też niesamowicie z koniecznością trzymania się prawideł architektury gatunku symfonii, co odczuwał jako wyraźne ograniczenie. Nie chciałbym wchodzić w polemikę z określeniami „ciężka”, „wtórna”, „świętoszkowo-naiwna” jednej z osób komentujących, gdyż każdy może wyrazić własne zdanie, chociaż może do „wtórnej” się odniosę, bo to jedyne w miarę merytoryczne określenie, które padło z ust komentującego. Chciałbym zwrócić uwagę na problem zupełnie podstawowy, dawno już wyjaśniony: na ile dzieło (muzyczne, literackie, plastyczne) musi być nowatorskie, przełomowe, aby było wartościowe? Co w takim razie z twórczością większości neoromantyków przełomu XIX i XX wieku, co z neoklasycyzmem? Przecież to nie wymaga żadnej dyskusji. Co pejoratywnie „wtórnego” jest w symfonii Karłowicza? Czy to, że przywodzi na myśl dzieła jednego z najwybitniejszych symfoników II poł. XX wieku – Piotra Czajkowskiego – jest ujmą, czy może zaletą? Utwór jest dobrze zinstrumentowany, tematy przepiękne, słychać rozwijającą się, typowo karłowiczowską lirykę, śpiewną, ale nie ckliwą, ciekawe operowanie grupami instrumentów, schromatyzowaną harmonię, przypominającą Strraussa czy Wagnera. Jak na tle innych polskich utworów symfonicznych tego okresu wypada Symfonia „Odrodzenie”? Odpowiedź na to pytanie jest retoryczna. I na koniec – czy w twórczości Karłowicza, tak skromnej ze względu na okoliczności, możemy w ogóle grubą kreską wydzielać jakieś „etapy twórczości”? Wszystko u niego ewoluuje, język muzyczny, technika kompozytorska, koncepcja programowości, a nazywanie Symfonii młodzieńczą, a „Powracających fal” dojrzałą twórczością wydaje mi się nieuprawnione. To właśnie idealny przykład tego, jak „wtórne” (tu w znaczeniu utartej, obiegowej opinii) może być niedobre. Pozdrowienia!
Kochsny Rebirth. Z najwiekszym rozrzewnieniem czytałem filipikę w obronie Karłowicza. Jakbym czytał siebie sprzed 15 lat, lub więcej. Ileż ja takich świętuch bojów stoczyłem w obronie muzyki polskiej i to w czasacjh, gdy jejj prawie nie grano i nie nagrywano. Kiedyś nawet na łamach Ruchu Muzycznego toczylem spor z Archiwum PR, że nie publikują, nie nadają. Te same frazy wówczas brzmiały. Ale czas robi swoje. Nadal kupiję i nagrywam wsxystko, co polskie. Ale jrdnak trudno być na 100 % patriotą i estetą, zwłaszcza tu. Zresztą wdzędzie jest morze takiej muzyki i ja ją znam dobrze, bo z 40000 plyt cd ktore mam jedna trzecia, to tski repertuar. To znakomity pomysł, by takie rzeczy wykonywać w masie i takim kontakscie, jak na Festiwalu. Trzeba to grać, nagrywać,. To jest nasza spuścizna. Festiwal to jest dls niektórych rozrywka i my tu wypisujemy różnr rzeczy, też celowo prowokacyjnr, na tym blogu kontynuujemy nasze kuluarowe przekomarzanki. Choć to symfonidło naprawdę nas wczoraj zmordowało. Bo jest po prostu nieudane. Nawet wybitni robili knoty, na przykład przywołany Czajkowski czy Strauss. Szostakowicz ma szereg nietrafionych dzieł i wielu innych. Karłowicz lepiej radził sobie z formami rapsodycznymi, poematy jego są bardzo dobre, Pletniow np. Smutną opowieść zrobił b. ciekawie. Gdyby nie lawina, to może skomponowałby Miecio jeszcze genialną symfonię, w końcy gdyby Szymanowskiego szlag trafił przed I wojną, to też raczej nie stawialibyśmy go na piedestał z tym, co do tego czsu posmarzył. Ale nic mnie dawno tak nie ucieszyło, jak fakt, że polska muzyka wciąż może liczyć na tak żarliwych rycerzy. Z największymi wyrazami sympatii – zblazowany pianofil.
Sorry za literówki powyżej ale to ze smartfona pisane w drodze na 43 dla mnie koncert festiwslowy.
Ech, z tymi literówkami. Zawsze myślę, czy poprawiać, ale za dużo tego, nie zdANżam 🙂
Drogi Pianofilu, dziękuję za odpowiedź, a przede wszystkim za boje, które stoczył Pan 15 lat temu. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że mylnie bierze mnie Pan za osobę broniącą wszystkiego co polskie w muzyce. Powiedziałbym nawet, że jestem daleki od tego typu postaw, staram się do spraw podchodzić szerzej i obiektywniej. Przedstawienie Symfonii „Odrodzenie” w kontekście polskiej muzyki orkiestrowej tego okresu i jej ponadprzeciętności w stosunku do innych uznałem za konieczne, w końcu to czas, kiedy muzyka symfoniczna na naszych ziemiach zaczyna ożywać, również dzięki powstaniu instytucji filharmonii. Uważam, że jest to dzieło na dobrym ówczesnym poziomie europejskim i próbowałem to w ogromnym skrócie wytłumaczyć (wpisuje się w główny nurt, konserwatywny dość wprawdzie, ale jednak). Powiem szczerze, że spodziewałem się bardziej merytorycznej odpowiedzi. Pan natomiast w ogóle nie skupił się na dziele, a głównie na sobie, na domniemanym mnie (rycerzu! – bardzo mi się to spodobało, szalenie miłe, choć na wyrost) oraz na fakcie wykonywania tego utworu i innych utworów polskich na festiwalach (to akurat ważne). O samym dziele napisał Pan jedynie „nieudane symfonidło”, a to właśnie dzieło samo w swej istocie jest tematem mojego poprzedniego wpisu, co wyraźnie zaznaczyłem już na początku. Co więcej, odczuwam trochę (słusznie bądź nie) protekcjonalny ton Pana wypowiedzi (doświadczony krytyk vs. młody, „który wyrośnie”). Ta dyskusja właściwie sprowadziła się do nikąd, do moich argumentów przeciwko Pana subiektywnej opinii. A nie powiedziałem przecież, że jest to utwór „genialny” czy „idealny” i zgadzam się, że nie jest na poziomie poematów, pod jakim kątem by nie popatrzeć. Uważam jednak, że często bezmyślnie dyskredytowany, bez jakiejś głębszej analizy. Proponuję posłuchać tej symfonii w dobrym wykonaniu (za takie uznaję np. Maksymiuk + Sinfonia Varsovia, wyd. BeArTon – może Pan gdzieś znajdzie w swojej kolekcji), z partyturą w ręku. Można wiele ciekawego tam odkryć, zaręczam. Kompletnie nie rozumiem, jak żartobliwe dialogi drzewa i smyczków z III części bądź liryczne melodie w II można nazwać „ciężkim symfonidłem”. Mimo wyraźnej szkoły niemieckiej lekkości w tej symfonii nie brakuje. Chciałbym równocześnie zaznaczyć, że powiedziałem już właściwie wszystko co chciałem i kończę dyskusję, a Symfonię „Odrodzenie” każdy oceni – mam nadzieję – samodzielnie. Cieszę się również, że mogłem być rycerzem Mieczysława, powiem Panu, że z wielką przyjemnością 🙂 Pozdrowienia!
@pianofil:
„Nadal kupuję i nagrywam wszystko, co polskie”
He, he – też tak miałem, teraz w mniejszym zakresie, ale wciąż mam ciągoty.
Czy mam rozumieć, że masz cały (prawie) katalog Acte Prealable? 🙂
Co do Symfonii Karłowicza – symetrystycznie zgodzę się z rebirthem i z pianofilem. Nie jest to najlepsze dzieło kompozytora, ale nie można powiedzieć, że jest kompletnym knotem. Słychać tam kilka dość oczywistych nawiązań do Serenady i nie ma ona tak poważnego wydźwięku jak poematy, ale kiedy ostatnio miałem okazję tej symfonii słuchać na żywo, nie pamiętam, żebym jakoś szczególnie cierpiał. Może też kwestia wykonania, no i też mam do Karłowicza ogromną słabość, która zapewne przesłania mi obiektywną ocenę 🙂
Stało się.
http://wyborcza.pl/7,113768,23844983,piotr-baron-dyrektorem-polskiej-orkiestry-sinfonia-iuventus.html
Tfu. Upadek. Także dla Barona. Był niezły jazzowy muzyk. Jest pisowski urzędnik. Wstyd.