Kochajmy muzykę
„Kochajmy muzykę! Kochajmy festiwal Chopin i Jego Europa!” – taki napis wyświetlił się na żelaznej kurtynie w Sali im. Moniuszki po zakończeniu festiwalu w miejsce jego logo. Z fotografią uśmiechniętego dziecka spoglądającego z balkonu i z podpisem „S. Leszczyński”.
Nie sądzę, żeby to był jego pomysł, raczej coś na kształt dowcipu z przesłaniem. Ale akurat tych, co byli na sali, nie musi się namawiać, żeby kochali muzykę. A tych, którzy pojawili się po raz pierwszy, zachęcano do tego raczej samą muzyką. Raz lepiej, raz gorzej, ale głównie lepiej.
Popołudniowy koncert był jednym z największych przeżyć festiwalu, takim, że po nim z koleżeństwem wzdychaliśmy: jak żyć? Tj. jak pójść na następny koncert, będąc pod takim wrażeniem tego? – Trzeba to jednak wziąć na klatę – powiedział pianofil i w sumie też warto było.
Ale po kolei. Cóż można jeszcze dodać do tych dwóch słów: Belcea Quartet. Już wszystko wiadomo. Intensywność, pasja (uderzająca zwłaszcza u prymariuszki), niezwykły dźwięk (tu zwraca uwagę altówka), subtelność, poezja, ale i niepokój, dramat. Wszystko to niezbędne jest do wykonania Kwartetu B-dur op. 130 Beethovena w jedynie słusznej wersji z Wielką Fugą jako ostatnią jego częścią (tak miało być od początku) zamiast dopisanego później finału. Prawdopodobnie miałam do czynienia z jednym z najlepszych wykonań tego utworu, jeden tylko szkopuł: to wszystko było dość kiepsko słychać. Pojedyncze głosy smyczków w przestrzeni sceny TWON gubiły się i zanikały nawet w sektorze A, naprzeciwko muzyków. Przy czym każdy rząd „robił różnicę”, bo po przerwie przesiadłam się z V rzędu do IV i było nieco lepiej, choć wciąż nie tak, jak powinno. Czuję się obrabowana z dużej części walorów tego koncertu. To wszystko – części fugowane (bo poza finałem także pierwsza), dwa scherza niby dowcipne, ale z otchłaniami otwierającymi się w środku, dziwnymi zwrotami, przejmująca Cavatina, która dla mnie jest jakąś muzyką pożegnania, urywane krzyki zwariowanego tematu Wielkiej Fugi – chciałoby się odebrać to w lepszych warunkach.
Po przerwie dołączyła Elisabeth Leonskaja i zabrzmiał Kwintet f-moll Brahmsa. Kocham ten utwór miłością wielką, więc mam swoje wymagania co do niego. Wielka dama fortepianu doskonale rozumie i interpretuje Brahmsa, więc wszystko miało odpowiedni nastrój, odpowiedni gest (już pierwsze mocne wejście przesądza o dalszym ciągu), choć czasem zdarzały się jej usterki. O kwartecie jednak nie da się nic takiego powiedzieć. W sumie było pięknie, ale, co ciekawe, tym razem wychodząc z koncertu uczepiła się mnie nie dramatyczna pierwsza część, nie demoniczne scherzo, które widzę jako lot nad przepaścią, nie mgławicowy początek finału (który ma wiele wspólnego z poprzedzającym go kwartetem Beethovena), lecz łagodny, kołyszący śpiew z drugiej, wolnej części. A po drodze jeszcze był przecież bis: Scherzo z Kwintetu Dvořáka.
Koncert wieczorny był miłym zaskoczeniem. Znakomicie zabrzmiała orkiestra Filharmonii Narodowej pod batutą Jacka Kaspszyka – dawno nie słyszałam jej w takiej dobrej formie. No i program był ciekawy. Na początek Rapsodia polska Aleksandra Tansmana z 1941 r., pierwszy utwór napisany na emigracji w Stanach Zjednoczonych, w którym kompozytor łączy się myślą ze swoją ojczyzną, pisany „ku pokrzepieniu serc”. Polskie rytmy w ogóle powtarzają się u Tansmana nierzadko. Tu kluczowy jest powolny, melancholijny fragment ze zwolnionym, w tempie marsza żałobnego (tyle że na trzy), Mazurkiem Dąbrowskiego, przełamany przekorną nutą mazurkową z motywem ulubionej przez Tansmana piosenki Umarł Maciek, umarł, w przekornych sekundach i z optymistyczną wymową („gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze”).
Później Koncert fortepianowy Karola Rathausa w wykonaniu izraelskiej solistki Yaary Tal – utwór może trochę mniej ciekawy od tych, które znam, głównie orkiestrowych (Muzyka na smyczki, Polonez symfoniczny), ale też interesujący, mający w sobie coś z Bartóka. Historia Rathausa była dość nietypowa, i tu znów popastwię się nad omówieniem programu: (gm) czyli Grzegorz Michalski nie napisał o tym kompozytorze literalnie nic, tyle że, jak Tansman, „rozwijał karierę na zachodzie Europy”. Rathaus właściwie nigdy nie był na ziemiach literalnie polskich: urodził się w Tarnopolu, studiował w Wiedniu, pracował początkowo w Berlinie, później przez chwilę w Paryżu (zanosiło się na karierę w dziedzinie muzyki filmowej), w końcu wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i tam został niezwykle cenionym pedagogiem. W Queens College, gdzie uczył, znajduje się jego archiwum, jeden z budynków nazwano jego imieniem. Warto go u nas przypominać, zwłaszcza że mimo wszystko czuł się również Polakiem.
No i koniec z lekka zaskakujący: Benjamin Grosvenor w Koncercie f-moll Chopina. Kilka lat temu ten pianista wydawał mi się mdły. Teraz nie był, o nie. Technicznie szykuje się na następcę Hamelina – macha paluszkami niezwykle sprawnie i efektownie. Koncert grał z pasją, niemal z furią – nic z łagodnego młodzieńczego romantyzmu, zamiast pieśni miłosnej do Konstancji Etiuda Rewolucyjna. Chwilami rąbanka. Cóż, inne spojrzenie. Jedna z koleżanek powiedziała z satysfakcją: pierwszy Anglik, który nie uważa, że Chopin był chory i niemęski. Znów dodam, że orkiestra była świetna, a wejście roku w finale – po prostu urocze. Na bis pianista ponaśladował Horowitza w Etiudzie As-dur Maurycego Moszkowskiego i dodał jeszcze pieśń Bzy Rachmaninowa w autorskim opracowaniu fortepianowym.
No i koniec. A tymczasem Orkiestra XVIII Wieku w Studiu im. Lutosławskiego zakończyła właśnie nagrywanie Strasznego dworu i próbuje do koncertów w niedzielę i poniedziałek, inaugurujących I Konkurs Chopinowski na Instrumentach Historycznych. Podobno nowy utwór Szymańskiego się jej spodobał. Bardzo już jestem ciekawa. A przesłuchania rozpoczynają się już we wtorek.
Komentarze
Koniec! Finito! The End! W moim przypadku 43 koncerty (łącznie około 2,5 pół doby CIĄGŁEGO słuchania muzyki!) – jest to jednak rodzaj pewnego transu i swoistego „czasu świętego”, w który człowiek wpada niczym w czarną dziurę. Nie wszystko było oczywiście na 100% idealne – i w sensie wykonawczym i organizacyjnym – ale w sumie ogromna przewaga zdarzeń na in plus. Nawet, jeśli tu na różne rzeczy narzekałem ja i inni, to trzeba pamiętać, że to było pod wpływem bezpośrednich, wywołanych chwilą emocji. A sztuka bez emocji, to jest coś nie do przyjęcia. Niemniej, patrząc na zamkniętą już edycję Festiwalu niejako z lotu ptaka, nie można nie powiedzieć, że był to jednak wielki sukces. Dla mnie – najlepszy Festiwal od pamiętnego 2010 roku. A przecież niejako „na uchodźstwie”, z przygodami etc., do tego pod presja „Wielkiej Rocznicy” i wszystkiego co się z tym wiąże.
Chciałbym przede wszystkim podziękować organizatorom, a zwłaszcza dyrektorowi Leszczyńskiemu. Można tylko domyślać się, ile trzeba dopiąć rzeczy, by wszystko jednak poszło gładko, ile trzeba się było naszarpać. Jakich argumentów użyć, by nakłonić artystów do podjęcia wyzwania zagrania takich rzeczy, jakie tu były grane. A zgrzytów było bardzo niewiele, zaś jak jakieś były, to jednak Organizatorzy stawali na wysokości zadania i spełniali zachcianki niektórych rozkapryszonych i roszczeniowych bywalców. 🙂
Program był niezwykle ciekawy i bardzo inteligentnie zestawiony. By był ciekawy, to trzeba też dać szanse zabrzmieć rzeczom eksperymentalnym, w sensie repertuarowym i wykonawczym. Pozwolić przekonać się, że utwór A jest świetny, a B jednak nie, ale był w tym czy innym sensie ważny, dlatego warto go wykonać. Oczywiście wykonania „jednorazówki” nie mogą brzmieć zazwyczaj tak, jak coś, co artyści mają ograne, oćwiczone, stąd czasem to i owo nie wychodziło na 100%, ale , na Boga, to jest granie na żywo i było wielkim przeżyciem słuchanie także takich koncertów, gdzie wielki artysta brał na warsztat dzieło, którego nigdy byśmy się pod jego palcami nie spodziewali. To było po prostu szalenie interesujące, a nawet ekscytujące. Jasne, że jeszcze można spekulować, iż fajnie byłoby dodać to i owo, sam takie pomysły tu ciągle podsuwałem, ale w końcu i tak był to niesamowity zestaw nie granych wcale, albo prawie wcale utworów – niektóre z nich znałem od lat z nagrań ale nie śniło mi się nawet, że będę mógł ich słuchać na żywo.
Gdyby ten Festiwal składał się z samych kuriozów i ciekawostek repertuarowych, już byłby godny najwyższej uwagi, ale były też wydarzenia najwyższej rangi. Takie, które byłyby ozdobą festiwali o najwyższej renomie. Wróć. To JEST przecież Festiwal o najwyższej renomie, bez dwóch zdań.
Były absolutne szczyty: Orpheus CO z „Włoską”, M. A. Hamelin, zwłaszcza w Schumannie, rewelacyjna Bajewa, Apollloni z Panufnikiem, Lubimow, Awdiejewa, zwłaszcza drugi koncert z Kremerem, Pregardien, Ensemble Dialoghi, wczorajszy koncert Belcea Quartet z Leonską… Osobne przeżycia to Konieczny z „Podróżą Zimową”, oraz Mustonen grający „Fantazję polską” – gdyby mi ktoś to powiedział rok temu, to bym nie uwierzył. Było to bardzo, bardzo ciekawe, choć spolaryzowało opinie. Szostakowicz pod Pletniowem – to też było duże przeżycie, reszta może już nieco mniejsze, ale co tam, tę wolną Serenadę Karłowicza zapamiętam pewno na całe życie, a to już coś! Nawet te wyszydzane przeze mnie symfonie Paderewskiego i Karłowicza, z poznawczego punktu widzenia, zagrane dzień po dniu i w takim wykonaniu – to była ogromna korzyść.. Shelley i Koch, bez których nie wyobrażam sobie niemal Festiwalu też nie zawiedli, choć podjęli się może mniej wdzięcznych zadań. Oba koncerty moniuszkowskie niebywale przewartościowujące, choć w „Halce” może mogłoby być nieco jeszcze lepiej – mam nadzieję, że płyta rozwieje moje wątpliwości. Goerner, Ohlsson, Kenner, Andsnes, Chołodenko, Mangowa, Bauer – też przecież wykonali znakomitą robotę! No i słuchaliśmy przecież aż 3 orkiestr HIP-owskich, dwóch kameralnych (Orkiestra Amadeus z paniami Duczmal – też bardzo mi się to podobało), i bodaj siedmiu (!) różnych orkiestr symfonicznych!!! Jaka to jest logistyka, swoją drogą… Słuchając tych 7 orkiestr na tej samej Sali Moniuszki, gdzie ostatecznie akustyka okazała się znacznie lepsza, niż myśleliśmy (jak się odpowiednio usiało) można było robić porównania – miło mi było ogromnie wczoraj, że nasza Orkiestra FN wypadła naprawdę bardzo na tym tle solidnie, wręcz bardzo dobrze, a to daje nadzieję na następny sezon – bo jesteśmy na nich skazani (w sensie pozytywnym oczywiście). W sumie, Festiwal był pasmem niemal samych WYDARZEŃ. Pół tuzina koncertów zapamiętam zapewne do końca życia, a niektóre wykonania będę musiał teraz traktować jako referencyjne!
Ale festiwal to także godziny wspólnego przebywania z gronem wspaniałych Przyjaciół i Znajomych, zarówno profesjonalnych krytyków i muzyków, jak i melomanów. Bez nich to nie byłoby to, bez dwóch zdań! Wspólne przeżywanie muzyki, omawianie na bieżąco, a zwłaszcza to napięcie, które się tworzy, gdy wie się, ze na Sali siedzi wiele par zaprzyjaźnionych uszu 🙂 , to jest coś szalenie istotnego. Bardzo, ale to bardzo Wam dziękuję za ten wspólnie spędzony czas i już tęsknię za kolejnymi wspólnymi koncertami. Bardzo dziękuję Pani Kierowniczce, dzięki której wspaniałemu blogowi mogliśmy tu się dodatkowo komunikować, Michałowi i Tomkowi (moim najwierniejszym tu druhom), Iwonce i Romanowi, Wojtkowi i Basi, Jakubowi, Frajde (imię ma pozostać tajemnicą ponoć, choć znam), Przemkowi, Beacie, Panu Janowi, Pani Róży, Panu Krzysztofowi T. i wielu innym Paniom i Panom, których znam tylko z widzenia, ale darzę również ogromną sympatią 🙂 Państwa/Wasze opinie, uwagi, spostrzeżenia były zawsze niezwykle interesujące, nie wiem czy większą przyjemność sprawiało mi, gdy byliśmy zgodni, czy gdy spieraliśmy się.
Co do wczorajszych koncertów, to pierwszy – non plus ultra, w stosunku do tego co napisała Autorka Blogu. Absolutny szczyt! Co do drugiego, to – właśnie – miło było słyszeć naszych Filharmoników w bardzo dobrej formie. Koncert Rathausa, Bartókowsko-Messiaenowsko-Webernowski, znany mi dotąd tylko z płyty (nudne wykonanie) zaskoczył mnie na in plus, ale grała go znakomita pianistka (którą wielbię jako połówkę duetu, który nawet muzykę Czernego potrafił grać tak, iż brzmiała niemal jak Schubert). Chopin Grosvenora spolaryzował opinie – Romanowi i Jakubowi się nie podobał, mnie i Pani Róży – owszem. To był, moim zdanie „klon” słynnego nagrania Józefa Hofmanna – pod względem próby powtórzenia charakterystycznej artykulacji, temp, frazowania etc. Znam to nagranie na pamięć, bo kiedyś Hofmann to było dla mnie bóstwo i płyty (jeszcze winyl Miłodii, potem CD) słuchałem pewno ze 150 razy. Ani przez sekundę się nie nudziłem, co jest przy innych, nawet pięknych wykonaniach koncertów Chopina dla mnie normą. Bo ile można? Ale to, iż słuchałem tego „efmola” jak rzeczy absolutnie świeżej, to już o czymś świadczy! Po koncercie zapytałem wprost z grubej rury pianistę: czy ta interpretacja była zainspirowana nagraniem Józefa Hofmanna? Zrobił minę, jak chłopiec przyłapany na wyjadaniu konfitur, i trochę ze zdziwieniem, a trochę ze skonfundowaniem cicho odpowiedział: Yes…
Teraz czekamy na kolejny Festiwal, choć po drodze też będzie się wiele działo, acz moja aktywność, także na tym blogu, będzie musiała ustąpić sporo miejsca obowiązkom zawodowym. Święty (i świetny) czas się skończył (dla mnie).
Jeszcze raz Wszystkim, ale zwłaszcza organizatorom Festiwalu, ogromnie dziękuję!
Hihi, czyli Grosvenor kolejnym kopiarzem 😛 Cho na konkursie też nim był (i paru innych też) i póki był, to nabrał nawet jury. Teraz chyba pokazuje swoją prawdziwą twarz 🙁
Drogi pianofilu, ja też dziękuję za obszerne i niezwykle komentarze i przy kolejnych okazjach zapraszam do dalszych gościnnych występów 😀
Wczoraj na bankiecie jedyne, krótkie przemówienie wygłosił dyrektor Szklener, także składając podziękowania, przede wszystkim dyrektorowi Leszczyńskiemu i ekipie – ta ogarniająca wszystko to było ponoć zaledwie pięć osób. Oczywiście były także inne, które miały swoje zakresy działań- jedni sprzedawali płyty, inni pilotowali artystów itp. – ale to i tak jest imponujące. Brawo dla wszystkich.
Konkursy jako The Imitation Game…
Czy istnieja konkursy w ktorych przystepujacy maja przygotowac juz w trakcie utwory niezapowiedziane w programie, i czy liste takich utworow dalo by sie utrzymac w tajemnicy?
Ja nie słyszałam, może są.
Ale jest np. praktyka komponowania specjalnie na dany konkurs utworu, którego wszyscy muszą się nauczyć (tak jak było z tym utworem Hamelina, takie np. Subito Lutosławskiego też powstało w takim celu) – wtedy nie ma wzorów wykonawczych, a jest dobry materiał do porównań.
Z ChiJE jestem od początku – mniej lub bardziej intensywnie (zazwyczaj bardziej 😀 ).
Istotnie właśnie zakończony festiwal przypominał trochę ten z 2010 roku, choć aż tak długi nie był.
Ale w wydarzenia najwyższej artystycznej miary podobnie obfitował.
Wyraźniej widać w związku z tym problem, którym jest – powtórzmy po raz enty – dotkliwy brak w stolicy porządnej sali koncertowej; może nieco większej od (jedynego z dobrą akustyką) Studia Lutosławskiego, a w każdym razie jakoś wobec niego alternatywnej. Nie miałbym też nic przeciwko temu, by stanęła w centrum miasta.
Skoro dyrektorowi Stanisławowi Leszczyńskiemu udało się w tym roku ściągnąć do Warszawy najwspanialszych solistów z całego świata (m.in. M.-A. Hamelina, Lubimowa, Kocha, Bajewą, Chołodenkę, Mustonena, Andsnesa, Ch. Pregardiena, Genaux, Kennera, Awdiejewą czy Goernera), renomowane zespoły większe (Europa Galante, Concerto Koeln, OCO, RPO) i mniejsze (Belcea Quartet, Ensemble Dialoghi, Quatuor Mosaiques, AMQ) – to wypada, by występowali oni w akustycznie godnym anturażu. Może ktoś i o tym pomyśli.
Dni ostatnie przyniosły wspaniały plon, zwłaszcza po południu. U M.-A. Hamelina ogromnie spodobało mi się również wszystko to, co zagrał przed Fantazją op. 17 (swoją drogą na żywo jedyne podobnej miary przeżycie z tym dziełem miałem podczas drugiej u nas wizyty Shury Cherkassky’ego w końcu listopada 1994 roku). A więc i Chopin (znakomity Polonez-Fantazja, jeśli nawet w kulminacji akustyka sali to i owo popsuła), Scherzo op. 54 (o ileż lepiej zagrane od Murraya Perahii z 2010 roku w FN). Również miniatury Marii Szymanowskiej zabrzmiały bajecznie – przyznam się, że mam słabość do tych utworów (większą niż do Fielda – niechby to był i patriotyzm…). A jeśli chodzi o Wariacje Henriego Hertza, jestem dziwnie pewny, że żaden Grosvenor by Kanadyjczykowi w tym nie podskoczył; o reszcie romantyków w programie już nawet nie wspomnę. Impromptu Schuberta na bis wstrząsające – a zarazem jakoś inne od wszystkiego, co dotąd słyszałem; kostyczna płytowa wersja KZ sprzed lat może się schować (i rzecz jasna nie tylko ona).
Jeśli ktoś mógł nam osłodzić nieobecność w tym roku Freirego, to właśnie Marc-Andre w takiej formie.
No i cudowna Corina Belcea et consortes! Pierwsza część op. 130 LvB może tego nie zapowiadała, ale to, co artyści zrobili w Cavatinie i Grosse Fuge, było już mistrzostwem świata.
W Kwintecie Brahmsa trochę się obawiałem pianistki, ale (pomijając techniczne drobiazgi) było wspaniale. Taka jesienna interpretacja z tego wyszła – wyjątkowo dojrzała i piękna. No i oczywiście była chemia 🙂
Wielką fugę i Kwintet op. 34 znam jeszcze z czasów nastoletniości – obu słuchałem wtedy (a i potem) pasjami. Wczoraj zaś prawie odkrywałem je na nowo!
W tym dziele Beethovena Kwartet Belcea zawiesił wczoraj poprzeczkę naprawdę wysoko; ciekawe, kto następny odważy się zagrać w Warszawie owo arcydzieło… Może znani nam z Mazovii Duńczycy? No, to byłoby coś, a oni na szczęście nie z tych bojących 😉
A wieczorem nieoczekiwanie okazało się, że mieliśmy nawet dwóch panów, którzy lubili/lubią ułatwiać sobie życie (a przynajmniej zadanie). Jeden zrzynał namiętnie zwłaszcza z Bartoka, Messiaena i nowej szkoły wiedeńskiej (choć zaczął – chyba dla zmyłki – Drugim Rachmaninowa); drugi – jak szczerze potwierdził – z Józefa Hofmanna. Hmm.
Chociaż jak już zrzynać, to od najlepszych. Takie podejście gwarantuje przynajmniej, że efektów się nieźle słucha, a i człek sobie przy okazji poćwiczy wpływologię stosowaną 😉
Ostatni ChiJE pokazał też (nie pierwszy raz), że zaniedbywanie – przynajmniej własnowolne – koncertów popołudniowych na rzecz wieczornych bywa głęboko niesłuszne (choć trudno robić z tego regułę, bo np. Lubimow grał wieczorem).
Organizatorom – podziękowania i wdzięczność za cuda, które się tu zdarzały (a na które ateuchy, agnostychy i inne takie gorszego sortu gdzie indziej nie mają co liczyć 😉 ).
Pani Kierowniczce – za możliwość pisania wszystkiego, co nam w duszy gra (na dobre i złe, choć przecie dobrego było duuuuuużo więcej).
Moim najwytrwalszym kompanom – Marcinowi i Michałowi – za inspirację, pomocność, intelektualne wsparcie i najgorętsze dyskusje pod słońcem!
Miło było przy tak zacnej okazji odświeżyć znajomości (Frajde, Wojtek z Basią, Roman M., Jakub P.), a także zawrzeć nowe 🙂
Na ostatnich koncertach (choć i wcześniej) zauważyłem zresztą silną grupę z Radia Chopin – J.P. nawet już wymieniłem – co daje nadzieję, że dorobek tych Chopiejów będzie żył długo. Bo zdecydowanie warto doń wracać!
O, ścichapęku, ja też pamiętam Fantazję Shury Cherkassky’ego na koncercie w FN! Też po raz pierwszy ten utwór wywarł na mnie takie wrażenie. To było wielkie. Chyba jednak większe od Hamelina.
A propos kwartetu Beethovena. Po przerwie usiadłam koło znajomej starszej pani, którą wielokrotnie spotykałam na koncertach, i ona spytała: – Ten kompozytor, co go grali w pierwszej części, to chyba nie nasz? Mówię jej, że przecież to Beethoven, a ona się zdumiała: jak to, to nie był współczesny utwór? Beethoven? W życiu bym nie powiedziała.
No i fakt, to jest awangardowe dzieło. Słuchając go zwróciłam uwagę na momenty, np. w trzeciej części, które mógłby napisać Paweł Szymański – nagle urwane motywy, padające w przestrzeń…
Oglądałem niedawno transmitowany z Verbier monograficzny Prokofjewowski koncert (m.in. z Yują Wang, która nb. włączyła ostatnio do swego repertuaru Piąty tegoż – z rewelacyjnym skutkiem); dyrygował całością – równie wspaniale – Gianandrea Noseda. A dosłownie za kilka dni widzę rzeczonego na żywo! Wprawdzie tylko w Piątej Czajkowskiego (a zamiast Yuji w Prokofjewie mieliśmy nudnego laureata-zrzynacza w efmollce; może nieoceniony pianofil dojdzie, z kogo – choć jednak Grosvenor wybrał sobie wyraźnie lepszy wzorzec…), ale na początek nie wymagajmy za wiele 😉
Polubiłem też dzięki festiwalowi paru artystów, których dotąd – jakże niesłusznie – troszkę unikałem (Dang Thai Son, Leonskaja). No i polubiłem jednak bardziej twórczość Paderewskiego (w dużej mierze dzięki pierwszemu z wymienionych). A skrzypcowa sonata z Bajewą i Chołodenką miejscami brzmiała wręcz porywająco.
Dużo tych plusów (tudzież zaskoczeń) 🙂
Bezwstydnie się więc pochwalę, Pani Kierowniczko: byłem też na wcześniejszym, chyba pierwszym u nas recitalu Shury Cherkassky’ego (a dawniej po prostu Szury Czerkaskiego). Bo już wtedy wiedziałem, że to jest KTOŚ – może z audycji Jana Webera, a może i skądinąd, nie pomnę…
Na tych podniebnych poziomach, na które obaj pianiści wzbili mnie w Fantazji Schumanna, przestaję wartościować w kategoriach lepsze-gorsze. Zwyczajnie się cieszę, że było mi dane 🙂