W duszy gra, w chórze śpiewa
Ten wpis będzie miał dwa tematy, związane z dwoma wydarzeniami, jakie mnie ostatnio spotkały.
1. Przedwczoraj byłam na premierze filmu Motyl i skafander, który wchodzi do kin 18 stycznia i bardzo chciałam go Wam polecić. Nie wiem zresztą, czemu zmieniono kolejność słów w tytule, skoro zarówno oryginalny tytuł filmu, jak i książki, na której jest oparty, to Skafander i motyl. Książka ukazała się już pewien czas temu, także po polsku. Co do tego, czy autor dożył jej wydania, czy nie, krążą różne wersje. Tak czy owak, Jean-Dominique Bauby, redaktor naczelny „Elle”, po wylewie, jakiego doznał w wieku 42 lat, sparaliżowany całkowicie z wyjątkiem jednego oka, podyktował ją mrugając powieką. Raz – tak, dwa razy – nie; osoba notująca musiała recytować alfabet (ale zmodyfikowany: uszeregowany pod względem częstotliwości występowania liter). Książka jest świadectwem tego, jak w sytuacji granicznej można nie tylko zachować w sobie człowieczeństwo, ale i je – na dobrą sprawę – stworzyć na nowo. Jean-Do, jak mówili na niego przyjaciele, dopiero odkrywa życie naprawdę. W tej postaci. Dzięki sile wyobraźni, ale i dzięki zrozumieniu wielu spraw, które w zdrowiu doń nie dochodziły.
Nie, nie chodzi tu o banał pt. „cierpienie uszlachetnia”. Nie zawsze oczywiście tak jest. Wszystko zależy od choroby – jak dalece zaatakuje nie tyle ciało, co osobowość – i od samego człowieka, od tego, co miał w sobie przedtem. Ale że tak bywa, wiem. Znam nieco podobny przypadek, który skończył się, można powiedzieć, happy endem: chłopak skazany na śmierć, a co najmniej na paraliż do końca krótkiego życia, nie tylko wygrał walkę z chorobą, ale dużo rzeczy właśnie wtedy zrozumiał i czuje się dziś innym człowiekiem. Znam też inną osobę, chorą na SM, którą widuję raz na rok, kiedy odwiedzam miasteczko, w którym mieszka: to ja boję się ją odwiedzać wiedząc, jakie choroba poczyniła postępy, i to ja wychodzę stamtąd pokrzepiona i uskrzydlona. Taka jest ta pani. Konkluzja: niezbadane są ludzkie możliwości. Druga konkluzja: a może tak przyjrzeć się własnemu życiu i znaleźć w zdrowiu to, co oni znaleźli w chorobie, a co wcześniej im umykało?
Film jest niesamowity dlatego, że reżyser Julian Schnabel część zdjęć zaplanował tak, byśmy patrzyli na świat oczami, a raczej okiem bohatera (fantastyczne zdjęcia Janusza Kamińskiego). Na oficjalnej stronie zwiastun, ale lepszy na stronie francuskiej; w polskich materiałach w pierwszym z linków oczywiście błędy, bo nasi tłumacze potwornie chałturzą (pomieszane osoby, z Claude Mengibil, kobiety, która spisywała Bauby’ego, zrobiono mężczyznę – oczywiście forma imienia mogła tu być myląca, ale warto było dokładnie czytać oryginał rozmowy, gdzie jest „elle”, nie „il”). Żeby coś o muzyce: reżyser dobrał tam różne rzeczy, które mu akurat pasowały, w tym nawet Toma Waitsa, ale ciekawa jest historia tej muzyki fortepianowej, którą słychać na początku francuskiego zwiastuna: o Paulu Cantelonie także w wywiadzie z reżyserem.
2. No to teraz temacik lżejszy. Byłam wczoraj na dorocznym spotkaniu chóru, do którego kiedyś należałam: nazywał się Ars Antiqua, istniał dość długo, śpiewaliśmy nawet na Warszawskiej Jesieni, ale głównym obszarem naszej działalności była muzyka renesansu i baroku, od starych Francuzów czy Anglików po Bacha. Jeździliśmy trochę po Europie, co ciekawe, zaczęliśmy w stanie wojennym (i oczywiście cały czas spekulowaliśmy, kto wśród nas jest wtyką), a na jednym z wyjazdów urwał się nasz dyrygent z żoną; mieszkają do dziś w Toronto. Chór przestał istnieć w parę lat później, ale organizm pozostał. Bo taki zespół ludzki to rzeczywiście jak organizm. Różne rzeczy ze sobą przeżywaliśmy, jak to w tego typu grupach bywa, ale powstała więź na tyle silna, że nie wyobrażamy już sobie początku stycznia bez spotkania (pretekstem są imieniny Ewy, gospodyni dużego mieszkania wraz z również chórowym mężem). To także są rytuały noworoczne, nawiązując do poprzedniego wpisu. Wiadomo, kto przyniesie jakie sałatki, a kto tylko wino; nie zawsze wiadomo, kto przyjdzie, a kto nie, ale wiadomo, że w środku wieczoru zbierzemy się i zaśpiewamy. Na początek oczywiście kolędy, bo i sezon, i to najlepiej się pamięta (nawet jak ktoś nie zna opracowania, które śpiewamy, to jeśli zostanie przy melodii, zwykle dużo fałszów nie będzie). Po przerwie – trochę madrygałów francuskich i angielskich z naszego dawnego repertuaru. Kończy się na tzw. piosenkach autobusowych, od starego Kleyffa z czasów świnoujskiej FAMY, poprzez Czerwone Gitary po dość nieprzyzwoite. Wszyscy mówimy sobie, jak świetnie wyglądamy, i wiemy, że rok, który nas dzieli do kolejnego spotkania, zleci jeszcze szybciej niż nam się wydaje…
Żeby jakoś nawiązać do pierwszej części tego wpisu: punktem kulminacyjnym madrygałowej części wieczoru jest wykonanie La bataille de Marignan Clementa Jannequina. To dzieło trudne, wirtuozowskie i tylko najwytrwalsi docierają do końca 😉 . „To studium Alzheimera, co roku mniej pamiętamy” – powiedział złośliwie ktoś z nas…
Komentarze
Mogłabym dodać coś do tematu pierwszego, ale ciagle stoi mi coś w gardle i nie jest to takie łatwe, opowiadać.
Niezbadane są ludzkie możliwości, ale bardzo często niestety – kres, zeby nie wiem, co.
pierwszy temat za trudny dla mnie by wyrazić swoje tu zdanie …. zdrowy człowiek milknie czasami w zetknięciu z chorobą …
ja byłam na przedpremierowym pokazie filmu „Jeszcze raz” i dużo muzyki ale filmu nie polecam …
„w tym nawet Toma Waitsa” – nie bardzo rozumiem co to „nawet” oznacza.
Czy to forma lekkiej dezaprobaty wobec reżysera, czy wręcz przeciwnie: że docenia oryginalnego artystę, a może całkiem coś innego…
Natomiast z przyjemnością czytam takie teksty jak 2. Przykro mi, że nie spotykam ludzi, z którymi przeżyłem w młodości wspólnotę, niewiele tego zresztą było. Bo trudno o więzi gdy spędza się każdy rok w innym mieście.
To wspaniałe przeżyć taką przygodę jak Ars Antiqua i móc przeżywać taką więź. Dla mnie bomba.
zeen: raczej to drugie, lubię go, ale jakoś się go w tym kontekście nie spodziewałam 😉 A każdy rok w innym mieście – to może ciekawe, ale też chyba traumatyczne…
Ja wiem, że pierwszy z tematów trudno komentować. Ale chciałam się nim podzielić. Tak, coś z tego, o czym pisze Alicja, też znam… Człowiek to krucha istota. Psiatreść, tu tylko banały można mówić. Może faktycznie lepiej milczeć.
No, naszło mnie dzięki temu wpisowi, pograłbym. Choć wiem, że kaleczyłbym niemożebnie, to pograłbym. Tymczasem napięcie rozładuję niedawno zapoznanym muzykiem z ciekawą techniką gry: tzw. tapping. Tu próbka:
http://www.youtube.com/watch?v=E8DCDrKX4_I
Dobranoc
Ładnie chłopak pogrywa. 🙂
Też mówię już dobranoc.
A ja skomentuję przytaczając zdarzenie z mojego życia.
Kiedy urodził się mój syn znalazłam się w szpitalu „Przemienienia Pańskiego” na Pradze z rozpoznaniem guza na trzusce.
Położono mnie na oddziale chirurgicznym, jaka to była rzeczywistość, nie chce mi się opowiadać, bo nikt by nie uwierzył, samej trudno mi wspominać.
Znalazłam się w świecie poza czasem, niektórzy umierali przywiązani do łóżka. Nie mogłam uwierzyć, że za murami ludzie się spieszą, śmieją, mają problemy, które wobec ogromu cierpienia na tej wielkiej sali nic nie znaczą.
Leżała tam też Pani, do której często przychodzili różni ludzie, sporo ich przychodziło i byli bardzo oddani tej Pani.
Ta osoba była całkowicie bezwładna, wiem, że leżała na gumowym krążku i miała podkurczone nogi. Nie wiem, jak nazywała się jej choroba, polegała na postępującym zaniku stawów. Miała taki długi patyczek, który trzmała w bezwładnej ręce i próbowała się nim czasami podrapać, najczęściej bezskutecznie.
Jedna z chorych zażartowała, Pani to tak leży i leży, całe życie Pani przeleży. Żart był kiepski, bo jak się okazało ta Pani była tak przykuta do łóżka już 25 lat.
Jej reakcja była taka:
Gdybym przez życie tylko leżała, to nie przychodziliby tu dziś ci ludzie, których Pani ciągle widzi. To są moi wychowankowie i ciągle jesteśmy sobie potrzebni.
Ta Pani pisała książkę na tych zgiętych nogach, a ci ludzie to byli jej uczniowie i ich dzieci już dorosłe, troskliwie opiekujące się nią przez te 25 lat.
Musiała być zaiste niezwykłym człowiekiem.
Ten mój pobyt tam w szpitalu wtedy, to był przewrót kopernikowski w moim życiu. To było dojmujące, cenne doświadczenie.
Do przeżyć traumatycznych nie będę się odwoływała, bo z niejakim trudem upchnęłam je w podświadomości i nie chcę upiorów wypuszczać. Temat drugi jest oczywiście uroczy – troszkę nostalgiczny, troszeneczkę gorzkawy, a jednak pogodny.
Tym ze Znajomych, którzy mogą oglądać TVKultura donoszę, że pojutrze, w środę w cyklu audycji poświęconych Bernsteinowi , Krystian Zimmernann będzie grał Bethovena o 23.40 (też sobie porę wymyślili)
Witam wszystkich!
Przepraszam, ze wpis nie na temat, ale poniekad w nawiazaniu do wczesniejszej rozmowy o dyrygentach. Czy mozna liczyc na material nt. von Karajana? – W tym roku bedzie setna rocznika Jego urodzin. W Austrii jest to nawet rok Karajana. Jestem co prawda wylacznie „konsumentem” muzyki, ale z checia poczytalabym cos nt. pracy, znaczenia dyrygenta wogole (czy to na blogu czy w papierowej Polityce). Tym bardziej, ze Karajan to postac mocno niejednoznaczna.
Z pozdrowieniami
„Bitwe pod Marignano” mozna spiewac nawet we czworo 🙂
http://youtube.com/watch?v=FGcnj150Xd8
Trauma tej bitwy w 1515 roku miala decydujacy wplyw na polityke Helwecji i postanowienie Konfederatow nie mieszania sie militarnie w cudze wojny i zaniechania ekspansji na poludnie od Alp. Smierc 12 000 Szwajcarow przypieczetowala postanowienie o neutralnosci, ktore trwa do dzis. Zas slowo „Marignano” trafilo za sprawa Dürrenmatta do literatury jako przeklenstwo („Sedzia i jego kat”).
Witam meg_mag i spieszę zapewnić, że na pewno coś o Karajanie zrobię, bo warto. O dyrygentach pisałam kiedyś w papierowej „Polityce”: http://www.polityka.pl/archive/do/registry/secure/showArticle?id=3338168
Pieknie dziekuje za link! Niestety do papierowej Polityki mialam przez pewien czas dostep nieczesto 🙁 .
O Karajanie jest coś w Gramophone, ale nie mam czasu zerknąć 🙁
Clement Jannequin…to prawda, ze na dzielach tego kompozytora mozna sie szybko przejechac do Tworek. Inny taki dowcipnis muzyczny z tej epoki to Guillaume Costeley ze swoim La prise de Calais (Hardis Françoys).
A „moj” chor szukuje sie do pierwszego z dwoch koncertow, jaki dajemy w roku. Koncert odbedzie sie 19-go stycznia. Repertuar wspolczesny i romantyczny, pare kawalkow dosc trudnych rytmicznie i harmonicznie, ale coz, nie wszystko musi byc w zyciu latwe.
Co nie znaczy, ze nie jest przyjemne 🙂
Pozdrawiam.
Jacobsky – zazdroszczę… Ale by sobie człowiek pośpiewał 🙁
passpartout – wreszcie wysłuchałam Bitwy w kwartecie (w firmie nie mam w kompie dźwięku). Rany, jakie fałsze 👿 My to robimy na pewno lepiej, ale tak pod koniec to faktycznie raczej kwartet z nas zostaje 😉
Pani Doroto,
przeciez „spiewac kazdy moze”….(Stuhr)
Jeszcze trzeba mieć czas i zespół…
Czas i zespol…
Faceci spiewaja przy goleniu. Kobiety … ?
Powiem „przy garach”, to mnie rozdziobia…
Kruki i wrony, oczywiscie.
Jacobsky,
nie spiewam przy goleniu. Owszem próbowałem, testowałem też gwizdanie, ale nie sprzyjało to efektowi końcowemu. To już lepiej śpiewać w wannie, ciekawsza akustyka…
A na klatce schodowej jaka! 😀
A sąsiedzi, cóż za wdzięczna publiczność 😆
Słuchajcie, tak a propos tematu: nieznane możliwości ludzkiego umysłu a muzyka. W dzisiejszym „Dużym Formacie” (jeszcze nie wrzucili do sieci, jak będzie, podam link) jest bardzo ciekawy artykuł Anny Bikont „Muzykofilia doktora Sacksa”. Oliver Sacks to ten neurolog, co pisał o różnych dziwnych schorzeniach wręcz literaturę – m.in. jego tytułowa opowieść z eseju Mężczyzna, który pomylił żonę z kapeluszem stała się inspiracją do opery Michaela Nymana. Jego najnowsza książka opowiada o dziwnych rzeczach, jakie muzyka wyczynia w naszym mózgu: o muzycznych halucynacjach, o budzeniu się wrażliwości na muzykę poważną po traumatycznych przejściach, o pamięci muzycznej ludzi chorych na alzheimera, o ludziach, którzy nie umieją odczuwać muzyki i tych, co wprost przeciwnie, no i – jakżeby inaczej – o efekcie Mozarta. Pasjonujące po prostu. Jest tam oczywiście też trochę nieścisłości, np. że Ravel cierpiał pod koniec życia na demencję „i zatracił język słów i język muzyczny” – z tego, co słyszałam, to była inna choroba neurologiczna, on nie tracił świadomości ani możliwości wypowiadania się (choć miał objawy afazji), lecz utracił możliwość kontaktu z muzyką, sprawiała mu wręcz przykrość. Chciał nadal komponować, ale nie był w stanie.
Podziwiam zawodników śpiewających tudzież gwiżdżących przy goleniu. W moim przypadku efekty były raczej bolesne. I nie chodzi mi tu jedynie o wrażenia słuchających 🙂
Quake,
właśnie na to zwracałem uwagę 🙂
Pff, ja tam moge spiewac wszedzie. Gole sie golarka elektryczna, a wiec nie zatne sie. Polecam dla tych, co mimo wszystko chca spiewac przy goleniu.
Quake,
zupełnie off topic, ale bardzo się cieszę, że pojawiłeś się na mniej politycznych blogach. A sądząc po szybkim rzucie oka na Twój, komisarz Foma będzie miał z Ciebie pożytek 🙂
A ja śpiewam czasami w wannie, a czasami przy garach, /a więc Jacobsky, nie rozdziobią Cię…./.
Pani Dorotko, bardzo chętnie bym poczytala tę książkę O.Sacks ‚a, bo mój ślubny nie lubi muzyki poważnej. Ale co do niego, to nie mam zludzeń, jemu muzyka chyba nie będzie nigdy leżala. 🙁
@ foma (2008-01-08 o godz. 08:28 ): Mów do mnie jeszcze:)
Dzień dobry Wszystkim!
Jakoś nie doszło do mnie od razu, że Quake to ten sam, co u p. Janiny i p. Daniela. No to też serdecznie witam!
hortensja: artykuł zaczyna się od opisania przypadku pewnego chirurga, którego trafił piorun; wyciągnięty ze stanu śmierci klinicznej, kiedy wrócił już do zdrowia, a nawet do praktyki, gdzieś półtora miesiąca od wypadku nagle – mimo że był przedtem miłośnikiem rocka – odkrył, że muzyka poważna jest dla niego czymś najważniejszym na świecie. Zaczął uczyć się grać, nawet komponować… cyt.: „To była reinkarnacja, po której stał się inną osobą, muzycznie, emocjonalnie, duchowo”. Coś się w mózgu przeorganizowało… Ale Szanownemu Ślubnemu nie życzę aż tak radykalnego sposobu muzycznego oświecenia 😉
@ Quake, no fakt, jesteś żółtodziub tutaj 😉 Mówisz masz
http://alicja.homelinux.com/news/Co_w_duszy_gra/Teksty/Przypadki%20Komisarza%20Fomy/
Pani Dorotko, faktycznie, niech już lepiej pozostanie „gluchy” na belcanto. 😆
ps, jak się pisze belcanto, bo zupelnie zapomnialam, tak rzadko „natykam” się na to określenie. Wlaściwie trzeba bylo użyć: niech pozostanie „gluchy” na piękną muzykę , nie byloby problemu, ot co. 😉
Już wrzucili artykuł o Sacksie do sieci:
http://www.gazetawyborcza.pl/1,75480,4811550.html
A „Polityka” dziś wręcza Paszporty. Właśnie zaniedługo idę na próbę – jak zwykle dzień stracony, spędzony w Teatrze Polskim do późnego wieczora. Retransmisja w TVP2, godz. 22.05.
A wstępem do tej Ravelowej „demencji” miało być ponoć Bolero 😆 Tak mi się zawsze zdawało…
Hoko: 😆 😥
A tak w ogóle – udanego i pełnego muzycznych wrażeń Roku 2008 – dla Wszystkich Melomanów!
🙂 🙂 🙂
Wielkie dzięki za ciepłe powitanie na blogu! Okazuje się, że wystarczy jedno zdanie Gospodyni, żeby statystyki odwiedzin na moim blogu poszły ostro do góry 🙂
Komisarzu foma: dzięki za przesłane materiały operacyjne 🙂
Quake,
zapracowałeś sobie wcześniej, teraz zbierasz efekty. Fakt, słowa Gospodyni posiadają pewną moc sprawczą, ale że nie wszędzie są słyszalne, uprawiam propagandę szeptaną 😉
Jak już zapoznasz się z materiałami komisarza Fomy, może dostaniesz jakąś rolę w Przypadkach. Mam wakat, a konsultanci zawsze się przydają…
halucynacje od słuchania muzyki? … muszę uważać …:)
ja mogę śpiewać przy goleniu …. 😀 …
Witam najserdeczniej, juz nie prychajaca, za to zbierajaca manatki, bo jade do Lojczyzny! Przyrzekam wypic za cale zacne grono co najmniej jedna lampke wina (a moze i trzy)
tereso,
a lampka będzie jedna za wszystkich, czy wszyscy po jednej?
Halucynacje od muzyki – jak najbardziej, na początek proponuję duet Jorgos Skolias / Bronisław Duży
http://www.skolias.strefa.pl/pobierz_txt.htm
Tereso,
miłego pobytu na Ojczyzny łonie! Na długo?
Pisarze, Wy się bierzcie do roboty, bo moje ołówki w pogotowiu, a gumki myszki też czekają. Markery także zarówno. Sylwester minął, a karnawałem mi się tu nie wymigiwać.
Komisarzu foma: melduję, że zapoznałem się z materiałami i niniejszym zgłaszam gotowość do podjęcia służby 🙂
A skąd ten wakat, Fomecku? Ftoś kolejny do Londynu abo inksego Dublina wybył 🙂
~Quake, w imieniu komisarza przyjmuję zgłoszenie z urzędową radością. W stosownym czasie zgłosi się przedstawiciel officium i rzuci mieniące się wici pod nogi, krzycząc przy tym „gore, gore”…
Przy okazji kilka spraw technicznych.
1) Koleżanka Alicja pełni zaszczytną funkcję Sekretarza, dlatego należy się jej szczególny szacunek.
2) Co jakiś czas pojawia się problem wielkiej/małej litery, dlatego pragnę podkreślić, że istnieje istotna różnica pomiędzy komentującym fomą, będącym moderatorem komisarza, a samym komisarzem Fomą, stąd proszę o świadome róźnicowanie pisowni
3) By ograniczyć nieprzyjemne skutki wyczynów komanda Johna Boordella na blogu Szanownej Gospodyni, w ramach działań prewencyjnych ustalono system znaków, i tak: fragmenty Przypadków należy poprzedzać gwazdką (*), a dyskusje, komentarze i sprawy organizacyjne falą (~). [Sekretarz Alicjo, proszę o odpowienie wyeksponowanie piktogramów operacyjnych w stosownej szufladce]
4) Komisarz dokonał teraz wolty w czasie i jako młody funkcyjny szczyl przebywa na swoim pierwszym szkoleniu, rozwiązując zadany casus. By nie powodować niepotrzebnej nerwowości, materiały operacyjne i ich postać procesowa zostaną ujawnione dopiero po zakończeniu szkolenia, chyba że mnie przekonacie, że mam puścić jakiś przeciek… 😉 Ale czy warto mieć takie niedopieczone ciastko?
~owcarku,
Biuro odnosi sukcesy, stawiane są mu nowe wyzwania, to i zespół musi się zwiększać
tc: a spotkamy się może na jakimś koncercie? 😀
Fomecek pedzioł:Biuro odnosi sukcesy, stawiane są mu nowe wyzwania[…]
Fajno! To pewnie premie bedom! 🙂
~foma: postaram się zapamiętać. I czekam cierpliwie aż kuchnia operacyjna upiecze jakieś pyszne ciastko 🙂
Owczarku,
o premiach zapomnij. Nie pamietasz, jak dopominałam sie o materiały biurowe i Sponsor z Paryża nadesłał, bo Fundacja fomy niewydolna finansowo?!
Piktogramy w szufladce /Teksty.
Quake,
jak chcesz ciastko, to do sąsiedniego blogu Piotra A. tam łasuchy nic ino radzą, co tu ugotować, upiec i zjeść. I wyobraz sobie, że wysyłaja sobie nawzajem różne dobre rzeczy do zjedzenia! Ja trochę za daleko na faworki i takie tam, sama sobie muszę upiec, nie mogę brać na litość 🙁
A ja kiedys na wakacjach przeczytalam 4 ksiazki Olivera Sacksa, bo bylam kompletnie oczarowana i zafascynowana. On znakomicie pisze. Tej nowej jeszcze nie czytalam, ale zaraz zamowie.
Komisarzu: lampka po jednej (co najmniej) za kazdego. Przyrzekam nie siadac za kierownica!!! Za to terapeutycznie zrobic balwana w balwana
Alicjo: na prawie 3 tygodnie, wracam 29 stycznia. Prosze sie nie przemeczac, Pani Sekretarz. Te wszystkie pismaki to najpierw nabzdurza, a potem mecz sie, czlowieku.
Pani Prezes kochana – z najwieksza przyjemnoscia na koncert trzy razy TAK! Tylko na razie nie wiem, co graja. W ogole mam plany totalnego odchamiania (i siebie, i roznych innych, co to jak nie wyciagne, sie nie rusza)
@Alicja: Ba, ale to trzeba jeszcze jakoweś talenta kulinarne posiadać. A ze mnie taki sam kucharz jak z posłanki Senyszyn arcybiskup 🙂
Quake, popełniasz nadużycie:
Posłanka Senyszyn, jako kobieta, nie może być arcybiskupem Kościele Rzymsko-Katolickim (bo chyba o takim myślałeś), nawet gdyby znała na pamięc brewiarz, pisma Ojców Kościoła itd. A Ty póki co nie odnalazłeś przyjemności kulinarnego tworzenia, ale nie znaczy to, że na stare lata nie zostaniesz szefem przydrożnego baru, serwującym najlepszą golonkę wzdłuż autostrady A4
@foma: OK, masz rację: teoretycznie istnieje możliwość zaistnienia zdarzenia, o którym piszesz (ja jako szef baru). Ale – mając na uwadze obecny stan faktyczny – uważam to za bardzo mało prawdopodobne 🙂
Póki co Quake jest właścicielem barów 😉
I wykupuje bar po barze, stosując groźbę prawną… 😉
Jak ktoś się stawia, dostaje do przeczytania 3 blogowe wpisy, które wyjaśniają, że sorry, ale bar jest Quake’a, i co najwyżej mogą mieć zasądzoną służebność, czyli nową formę pańszczyzny bez przywiązania ich do baru 😀
No i weź się z takim za bary 😉
Barrister nie może mieć zasądzonej służebności – on sam zasądza (albo doradza zasądzanie) 😉
Nb „Barrister’s Bar” – to brzmi dumnie! 🙂
Basiu,
właśnie, sam im zasądza, a potem mają mu oddać bar i służyć jako tania siła robocza. Taka służebność.
A „Barrister’s Bar” brzmi wspaniale; ciekawe jaki herb należałoby umieścić na zewnątrz.
BARczystego Quake’a 😉
Taki BARczysty chodzi za Quake’iem, na wypadek, gdyby nie zadziałały inne argumenty
Powiem szczerze: ubawiliście mnie zdrowo. Chyba niezwłocznie podejmę kroki w celu zarejestrowania znaku słowno-graficznego „Barrister’s Bar”. Za kilka lat – jak już wykupię wszystkie lokale wzdłuż A4 – będzie jak znalazł 🙂
Bedziesz Baronem Barowym 🙂
Tego dnia dyskutowano BARdzo BARowo:
http://adamczewski.blog.polityka.pl/?p=380#comment-42970
Czy ktos wie co to jest Barówka. Calkiem zapomnialem. Podobno najchetniej chodza parami.
Pan Lulek
Tja, i będę serwował dania z raBARbaru 😉
Alicjo, moja znajoma wysłała kiedyś pieczonego koguta do jedzenia, ale jak doszedł, to już się nie nadawał… 😆
Z raBARbaru to ja robię wino, niezły zajzajer. Był, ale się juz zbył, zwykle około Bożego Narodzenia znika.
http://alicja.homelinux.com/news/Food/Wino_rabarbarowe/
Koguta i mięsiw nie radzę wysyłać, ale kruche ciasteczka, chrusty i tak dalej – jak najbardziej.