W duszy gra, w chórze śpiewa

Ten wpis będzie miał dwa tematy, związane z dwoma wydarzeniami, jakie mnie ostatnio spotkały.

1. Przedwczoraj byłam na premierze filmu Motyl i skafander, który wchodzi do kin 18 stycznia i bardzo chciałam go Wam polecić. Nie wiem zresztą, czemu zmieniono kolejność słów w tytule, skoro zarówno oryginalny tytuł filmu, jak i książki, na której jest oparty, to Skafander i motyl. Książka ukazała się już pewien czas temu, także po polsku. Co do tego, czy autor dożył jej wydania, czy nie, krążą różne wersje. Tak czy owak, Jean-Dominique Bauby, redaktor naczelny „Elle”, po wylewie, jakiego doznał w wieku 42 lat, sparaliżowany całkowicie z wyjątkiem jednego oka, podyktował ją mrugając powieką. Raz – tak, dwa razy – nie; osoba notująca musiała recytować alfabet (ale zmodyfikowany: uszeregowany pod względem częstotliwości występowania liter). Książka jest świadectwem tego, jak w sytuacji granicznej można nie tylko zachować w sobie człowieczeństwo, ale i je – na dobrą sprawę – stworzyć na nowo. Jean-Do, jak mówili na niego przyjaciele, dopiero odkrywa życie naprawdę. W tej postaci. Dzięki sile wyobraźni, ale i dzięki zrozumieniu wielu spraw, które w zdrowiu doń nie dochodziły.

Nie, nie chodzi tu o banał pt. „cierpienie uszlachetnia”. Nie zawsze oczywiście tak jest. Wszystko zależy od choroby – jak dalece zaatakuje nie tyle ciało, co osobowość – i od samego człowieka, od tego, co miał w sobie przedtem. Ale że tak bywa, wiem. Znam nieco podobny przypadek, który skończył się, można powiedzieć, happy endem: chłopak skazany na śmierć, a co najmniej na paraliż do końca krótkiego życia, nie tylko wygrał walkę z chorobą, ale dużo rzeczy właśnie wtedy zrozumiał i czuje się dziś innym człowiekiem. Znam też inną osobę, chorą na SM, którą widuję raz na rok, kiedy odwiedzam miasteczko, w którym mieszka: to ja boję się ją odwiedzać wiedząc, jakie choroba poczyniła postępy, i to ja wychodzę stamtąd pokrzepiona i uskrzydlona. Taka jest ta pani. Konkluzja: niezbadane są ludzkie możliwości. Druga konkluzja: a może tak przyjrzeć się własnemu życiu i znaleźć w zdrowiu to, co oni znaleźli w chorobie, a co wcześniej im umykało?

Film jest niesamowity dlatego, że reżyser Julian Schnabel część zdjęć zaplanował tak, byśmy patrzyli na świat oczami, a raczej okiem bohatera (fantastyczne zdjęcia Janusza Kamińskiego). Na oficjalnej stronie zwiastun, ale lepszy na stronie francuskiej; w polskich materiałach w pierwszym z linków oczywiście błędy, bo nasi tłumacze potwornie chałturzą (pomieszane osoby, z Claude Mengibil, kobiety, która spisywała Bauby’ego, zrobiono mężczyznę – oczywiście forma imienia mogła tu być myląca, ale warto było dokładnie czytać oryginał rozmowy, gdzie jest „elle”, nie „il”). Żeby coś o muzyce: reżyser dobrał tam różne rzeczy, które mu akurat pasowały, w tym nawet Toma Waitsa, ale ciekawa jest historia tej muzyki fortepianowej, którą słychać na początku francuskiego zwiastuna: o Paulu Cantelonie także w wywiadzie z reżyserem.

2. No to teraz temacik lżejszy. Byłam wczoraj na dorocznym spotkaniu chóru, do którego kiedyś należałam: nazywał się Ars Antiqua, istniał dość długo, śpiewaliśmy nawet na Warszawskiej Jesieni, ale głównym obszarem naszej działalności była muzyka renesansu i baroku, od starych Francuzów czy Anglików po Bacha. Jeździliśmy trochę po Europie, co ciekawe, zaczęliśmy w stanie wojennym (i oczywiście cały czas spekulowaliśmy, kto wśród nas jest wtyką), a na jednym z wyjazdów urwał się nasz dyrygent z żoną; mieszkają do dziś w Toronto. Chór przestał istnieć w parę lat później, ale organizm pozostał. Bo taki zespół ludzki to rzeczywiście jak organizm. Różne rzeczy ze sobą przeżywaliśmy, jak to w tego typu grupach bywa, ale powstała więź na tyle silna, że nie wyobrażamy już sobie początku stycznia bez spotkania (pretekstem są imieniny Ewy, gospodyni dużego mieszkania wraz z również chórowym mężem). To także są rytuały noworoczne, nawiązując do poprzedniego wpisu. Wiadomo, kto przyniesie jakie sałatki, a kto tylko wino; nie zawsze wiadomo, kto przyjdzie, a kto nie, ale wiadomo, że w środku wieczoru zbierzemy się i zaśpiewamy. Na początek oczywiście kolędy, bo i sezon, i to najlepiej się pamięta (nawet jak ktoś nie zna opracowania, które śpiewamy, to jeśli zostanie przy melodii, zwykle dużo fałszów nie będzie). Po przerwie – trochę madrygałów francuskich i angielskich z naszego dawnego repertuaru. Kończy się na tzw. piosenkach autobusowych, od starego Kleyffa z czasów świnoujskiej FAMY, poprzez Czerwone Gitary po dość nieprzyzwoite. Wszyscy mówimy sobie, jak świetnie wyglądamy, i wiemy, że rok, który nas dzieli do kolejnego spotkania, zleci jeszcze szybciej niż nam się wydaje…

Żeby jakoś nawiązać do pierwszej części tego wpisu: punktem kulminacyjnym madrygałowej części wieczoru jest wykonanie La bataille de Marignan Clementa Jannequina. To dzieło trudne, wirtuozowskie i tylko najwytrwalsi docierają do końca 😉 . „To studium Alzheimera, co roku mniej pamiętamy” – powiedział złośliwie ktoś z nas…