Refleksyjno-żałobna końcówka
Zakończył się 25. Festiwal Beethovenowski. Ostatnie koncerty przybliżyły się do tegorocznego motta, choć oddaliły od Beethovena.
Na chwilę tylko, i to na niespodziewany bis, wróciła do patrona festiwalu przedwczoraj Sinfonietta Cracovia pod batutą Jurka Dybała, która zagrała Marsz żałobny z Eroiki. Było to wykonanie może trochę niedoskonałe, ale bardzo ciekawe i przede wszystkim szczere. Bardzo pozytywne zaskoczenie.
Cały program tego koncertu składał się z utworów żałobnych albo też często z okazji żałobnych wykonywanych (Adagio Barbera, pierwotnie po prostu jedna z części jego Kwartetu smyczkowego). Chaconne Pendereckiego z Polskiego Requiem była poświęcona pamięci Jana Pawła II (właśnie mamy kolejną rocznicę jego śmierci), Krótki utwór Toru Takemitsu Death and Resurrection, również na orkiestrę smyczkową, oparty jest na muzyce do filmu Czarny deszcz (1989) w reż. Shohei Imamury, mówiącym o następstwach tragedii w Hiroszimie. Łagodnie romantyzujący, zawiera zawoalowane cytaty z Mahlera i – w końcowym odcinku – La Folii. Wreszcie do smyczkowego trzonu orkiestry dołączyli muzycy grający na instrumentach dętych i perkusji (w większości warszawscy) oraz męska część Chóru FN, by wykonać Kadisz Pendereckiego. Słucham już któryś już raz tego utworu i tym razem wydał mi się jeszcze bardziej przejrzysty, z finałem naprawdę wzruszającym – modlitwą, napisaną na podstawie melodii, które kompozytor usłyszał od swego przyjaciela, basa Borisa Carmelego. Po tym wszystkim ten Beethoven sprawiał wrażenie specjalnego, dodatkowego hołdu dla Pendereckiego.
Wczoraj kameralnie: Aleksandra Świgut i Kwartet Śląski. Najpierw wykonali razem Kwintet Schumanna i znów stwierdziłam, że ta pianistka jest dobrą kameralistką, wrażliwą na współgrających, ale nie chowającą się, i słusznie. Później zabrzmiały wszystkie cztery kwartety Pendereckiego, ale nie po kolei. Muzycy zaczęli od III Kwartetu – Kartek z nienapisanego dziennika i choć znam ten utwór, słyszałam go wiele razy w różnych wersjach – także na kwintet smyczkowy oraz jako Sinfoniettę nr 3 na orkiestrę smyczkową – to właśnie to wykonanie było zupełnie niesamowite, wiele rzeczy usłyszałam w nim na nowo. IV Kwartet jest jakby krótszym powtórzeniem poprzedniego, z podobnymi tematami, więc już nie robi takiego wrażenia. A po nich dwa pierwsze kwartety sprawiały wrażenie, jakby zostały napisane przez innego kompozytora. No i w pewnym sensie tak było… Pierwszy jest jakby jeszcze rozbiegiem, natomiast II Kwartet, bardziej rozbudowany, choć też krótki, to pyszna zabawa pełna fantazji.
Dzisiejszy finał – jak inauguracja, w wykonaniu Orkiestry FN pod batutą Andrzeja Boreyki – rozpoczął się właśnie Sinfoniettą nr 3. Może nie jest to utwór stricte żałobny, ale nostalgiczny, jest wspomnieniem z dzieciństwa z przywołaniem postaci ojca grającego na skrzypcach huculską melodyjkę. La Sindone (Całun) Arvo Pärta – to powstała dwa lata temu nowa wersja utworu z 2006 r., napisanego dla miasta Turynu; wersja ze skrzypcami solo (Maria Machowska). Po bardzo dysonansowym początku (zapewne nawiązującym do Drogi Krzyżowej) dalsza część utworu to już właściwie dawne tintinnabuli, bardzo łagodne.
Le tombeau de Couperin Ravela (wersja pierwotna jest fortepianowa, w orkiestrowej pominięte są Fuga i finałowa Toccata) to właściwie nie tyle nagrobek, co pomnik Couperina, pogodna stylizacja baroku, choć każda z części poświęcona została jednemu z przyjaciół kompozytora, którzy zginęli w I wojnie światowej, jak mówią Francuzi – w Wielkiej Wojnie (z ich punktu widzenia rzeczywiście to tak wygląda). A na finał dostaliśmy prawykonanie. Trudno znaleźć bliższe informacje o tym utworze: Libera me (Quasi Requiem) Giji Kanczelego. Nie ma go w żadnym spisie jego utworów, więc być może został odnaleziony w papierach po zmarłym półtora roku temu twórcy. Nie ma nigdzie adnotacji, kto jest autorem tekstu użytego w utworze, który został w polskim tłumaczeniu zaprezentowany na ekranie przed wykonaniem, a który śpiewany jest po gruzińsku – być może stworzył go sam kompozytor. Jak wiele jego dzieł z ostatnich dekad, utwór oscyluje pomiędzy nastrojowością a kiczem, osobiście trudno mi się takiej muzyki słucha, choć wiem, że ma wielu zwolenników (ale pamiętam też, jak jego utwór został wygwizdany na Warszawskiej Jesieni). No, ale mieliśmy zaszczyt prawykonania, więc prestiż jest.
I tak zakończył się Festiwal Beethovenowski inny niż wszystkie. Może za rok będzie już normalnie…