Publiczność znów aktywna

W dawnych czasach Warszawskiej Jesieni publiczność była, by tak rzec, jednym z bohaterów festiwalu. Każdy czuł się w obowiązku wyrazić swoje zdanie, jeśli mu się nie podobało: krzyknąć „chała” lub „skandal”, głośno klaskać w środku albo demonstracyjnie wyjść trzasnąwszy drzwiami. I jeśli można Jesień nazwać oazą wolności w smutnym PRL, to także w tej dziedzinie. Tu była swoboda wypowiedzi. I chęć współuczestniczenia. Był nawet czas (w drugiej połowie lat siedemdziesiątych), kiedy przychodziło się na wszelki wypadek z własnym instrumentem – flecikiem, bębenkiem czy czymkolwiek, czym można było pohałasować i włączyc się w akcję: był to czas happeningów, które współuczestnictwo publiczności przewidywały. Nie oczekiwało się przeżyć estetycznych, ale po prostu zabawy. Z drugiej strony jednak jeśli przydarzało się coś fascynującego – dotyczyło to zwykle np. utworów Xenakisa czy Serockiego – entuzjazm publiczności był tak wielki, że dzieło bisowano.

Potem żarty się skończyły – wszędzie, więc i tu. Kolejny model słuchacza Warszawskiej Jesieni to model cywilizowany: siedzi się spokojnie i oczekuje, co też kolejna produkcja przyniesie, jeśli coś niesatysfakcjonującego, to wtedy można wyjść, ale dyskretnie. Czasami tak dyskretnie wymykały się całe stada ludności. Jeśli coś robiło wrażenie, bywała owacja na stojąco.

Od pewnego czasu, czyli odkąd publiczność zdecydowanie się odmłodziła, reakcje także się zmieniły. Są skrajne. Albo owacja na stojąco i z krzykami entuzjazmu (o wiele głośniejszymi niż kiedyś), albo hałaśliwa dezaprobata, buczenie (tego też wcześniej nie było, przyszło z Zachodu), czasem wręcz próby przerwania produkcji. Przedwczoraj zdarzył się rekordowy (jak dotąd) skandal, jakim było wykonanie utworu Giji Kanczelego Kapote na akordeon, perkusję, gitarę i smyczki. Dawno nie słyszałam tak żałosnego kiczu, a przecież pamiętam czasy, kiedy ten gruziński kompozytor wstrząsał nas swoimi symfoniami, będącymi jednym wielkim krzykiem o wolność z kraju o bogatej, ale postponowanej tradycji. Potem Kanczelego zakontraktował ECM, kompozytor zamieszkał w Berlinie, a następnie w Antwerpii, i cokolwiek napisał, Manfred Eicher mu wydawał. Ten kawałek był rzeczywiście straszny, a reakcje też. Przy kolejnej knajpianej frazie publiczność wybuchała salwami śmiechu (nie powiem, poniekąd też w nich uczestniczyłam, po prostu nie dawało rady inaczej), a w pewnym momencie część ludzi zaczęła wyklaskiwać muzyków, ktoś nawet krzyknął: „Stop it! Stop the piece!”. Ale rozległy się też perswazje: pani z Rosji wykrzyknęła: „Dajcie im dokończyć!”. Dokończyli.

Przykładem przeciwnym był wspominany przeze mnie wczesniej Helmut Lachenmann w utworze Schreiben na orkiestrę. Lachenmann – to właśnie „zgrzyty i syki”, ale bardzo konsekwentne. Z ćwierć wieku temu przy innym jego utworze publiczność głośno protestowała i trzaskała drzwiami. Na co Józef Patkowski, twórca i wieloletni szef Studia Eksperymetalnego Polskiego Radia, zerwał się oburzony i wygłosił wykład-perswazję, po czym kazał orkiestrze wykonać utwór drugi raz… Dziś rozentuzjazmowana młodzież krzyczała, tupała i stała przez dobrych kilka minut. Czasy się zmieniają.