Dwóch przeciwstawnych pianistów
Młody chłopak – i starszy pan. Grający na instrumencie współczesnym – i historycznym. Bardzo sprawny – i mylący się straszliwie. Ale…
Powiem od razu, że nie podzielam wybrzydzania niektórych z koleżeństwa na Erica Lu – naprawdę przez te kilka lat od konkursu się rozwinął. Wtedy zresztą był zupełnym szczeniakiem, miał 17 lat. No i bardzo dobrze, że poświęcił program w większości Schubertowi, a Chopin objawił się na nim tylko Nokturnem c-moll.
Technicznych problemów Lu nie ma w ogóle (wielkie łapska, aż pozazdrościć), a i muzykalny jest. Fakt, że grając sonaty Schuberta wzoruje się na „kontemplacyjnych” interpretacjach Richtera czy Radu Lupu, a może nawet Volodosa, ale w końcu to całkiem niezłe wzory, tyle że chwilami popadają w rozwlekłość. (Choć Sonata a-moll D 784 najbardziej mną wstrząsa w wykonaniu Pires – to już całkiem inna bajka.) Sonata A-dur w finale już trochę nużyła. Lu jest z tych pianistów, którzy żegnają się z publicznością kołysankami – zabisował dwiema ostatnimi Scenami dziecięcymi Schumanna, a usypianie dziecka było bardzo obrazowe – nie, nie mówię tu złośliwości, taki jest charakter tego utworku, że jak go dobrze zagrać, to widać te klejące się dziecięce oczy.
Cóż za dziwnym wydarzeniem był występ Josa van Immerseela. Prawdę powiedziawszy nawet nie wiedziałam, że jeszcze gra (a nawet nagrywa – nie tak dawno wyszedł album z sonatami młodego Beethovena), bo kojarzę go głównie jako dyrygenta stworzonej przez siebie orkiestry instrumentów historycznych Anima Eterna Brugge, której wykonaniem Symfonii fantastycznej Berlioza zachwyciłam się swego czasu w Nantes.
Zapewne w pandemii, gdy orkiestra nie mogła występować, dyrygent wrócił do fortepianu, a raczej do pianoforte. I gra sobie po swojemu, jak mu pasuje, raczej wolno niż szybko, raczej cicho niż głośno. Tylko dlaczego dał się namówić na Chopina? Na moje ucho nigdy w życiu go nie grał, niemal czytał te postawione na pulpicie nuty a vista. Początek Ballady F-dur był bardzo subtelny i ładny, nawet sobie pomyślałam – no, wreszcie coś innego, a tu zaraz… I tak wszystkie utwory, a już Scherzo b-moll było momentami czymś na kształt chińskiej tortury. Zwłaszcza że do grania Chopina pianista wybrał buchholtza (bez sensu, już sam Fryc w młodości skarżył się na „głuchy pantalion”, a późniejsze jego utwory są raczej na erarda lub pleyela). No, przedziwne to. Immerseel jest w ogóle ciekawą osobowością; w życiorysie zaznaczone jest, że uczył się m.in. retoryki – i to słychać, bardzo retoryczne są jego interpretacje. Techniki jednak już brak.
Niektórzy po tej chopinowskiej pierwszej części opuścili salę, ja jednak podejrzewałam, że Liszt będzie lepszy, i nie pomyliłam się. Po pierwsze, pianista przesiadł się do erarda, więc coś już było słychać. Po drugie, słychać też było, że kiedyś to grał, choć też to i owo szwankowało. Jednak dobór utworów był ciekawy. Ładnie zabrzmiały zwłaszcza ptaszki z Kazania św. Franciszka, w Von der Wiege bis zu Grabe zwracały uwagę harmonie momentami wręcz impresjonistyczne. No i naprawdę dobry był bis, czego się nie spodziewałam: III Rapsodia węgierska. Wyszłam więc nieco udobruchana, ale z Chopinem jednak to była wtopa, nie da się ukryć. Może nie warto namawiać wszystkich, żeby go grali?
Komentarze
Pożytek z imprez takich, jak duże festiwale muzyczne jest taki, oczywiście jeśli przygotowano ciekawy i inteligentnie zestawiony program (a w przypadku ChiJE jest tak z reguły), że kontrasty i zderzenia prowokują do zadawania istotnych pytań, których się zazwyczaj nie zadaje. Festiwal złożony z samych wykonań wzorcowych, referencyjnych jest oczywiście do wyobrażenia, ale byłby jednak czymś trudnym percepcyjnie. Taki festiwal pobożni melomani będą mieli przez całą wieczność w niebie, choć ja osobiście wolałby chyba jednak słuchać transmisji festiwalu jeśli nie z piekła, to przynajmniej z czyśćca, bo w niebie nie będzie zbyt wesoło, gra tam cały czas…. nie, nie napiszę, bo się narażę 😉
Po co się w ogóle idzie na koncert i słucha muzyki? Jeśli jestem panem Kowalskim lub panią Wiśniewską, zasadniczo inteligentem lub aspirującym inteligentem, który nie za bardzo interesuje się muzyką, ale od czasu do czasu idzie sobie na koncert, zwłaszcza jak jest jakiś festiwal o odpowiednim prestiżu – bo: 1. wypada. 2. „opowiem znajomym, niech widzą, że mam takie aspiracje”; 3. „fajnie też spróbować tego, zobaczę, może będzie przyjemnie”; 4. „lubię muzykę, nie znam się, ale czasem miło jest jej posłuchać na żywo”; 5. „uwodzi mnie atmosfera koncertów, to jest jakieś święto dla mnie” – itd. itd. – to nie mam raczej osłuchania i zawierzam instytucji i tzw. autorytetom. To znaczy, jeśli jest to ważny festiwal, jeśli jest to uznana instytucja kultury, uznany artysta (ale który nie jest uznany, który napisze sobie w biogramie do materiałów prasowych, że jest przeciętny) to idzie taka osoba na koncert z nastawieniem, że to, co usłyszy będzie wybitne albo przynajmniej bardzo dobre. Znacząca większość takich osób nie dysponuje aparatem pozwalającym na samodzielną weryfikację, choć oczywiście znam sporo ludzi, którzy na muzyce nie znają się wcale albo prawie wcale, ale mają intuicję i słuch, pozwalający im jednak na pewną ocenę wartości wykonania. Oczywiście czym innym jest nastawienie (nazwijmy to nastawieniem estetycznym) tej części publiczności, która się zna lub przynajmniej uważa, że się zna, a do tego dysponuje potężnym osłuchaniem. Tu oczywiście jeszcze należy oddzielić profesjonalistów od nieprofesjonalistów i to w dwóch płaszczyznach. Bo jest spora grupa melomanów, którzy muzykami nie są, ale muzyka stanowi nader istotny element ich życia, poświęcili jej w swoim życiu tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy godzin, byli na tysiącach koncertów, zgromadzili tysiące nagrań, oddychają poprzez muzykę i po prostu trudno ich oszukać. Są oni zazwyczaj bezinteresowni w tym sensie, że sfera ta nie wiąże się z ich karierą zawodową. Inaczej jednak słuchają muzycy – pianiści pianistów, skrzypkowie skrzypków – nie sposób tu uniknąć , jak sądzę, pewnego resentymentu, ale także patrzenia przez pryzmat czysto warsztatowy. A już szczególnie dotyczy to muzyków, którzy uczą – to utrwala w nich pewien belferski nawyk korygowania, a także oceniania według „swoich” kryteriów. Czym innym jeszcze jest wymierający już dziś powoli gatunek profesjonalnych krytyków, z których część jest przecież ex-muzykami lub łączy wykonawstwo z pisaniem. Do tego są jeszcze muzykolodzy, na koncertach jednak stanowiący gatunek wcale nie pospolicie występujący. Na tę siatkę nakłada się oczywiście całe mnóstwo innych jeszcze uwarunkowań, jak choćby rodzaj temperamentu czy – co może najistotniejsze – posiadanie wrodzonej inteligencji, której pochodną jest najczęściej również poczucie humoru. Są przecież i muzycy nader sprawni technicznie i muzykalni, ale nieinteligentni i vice versa. Są też specjaliści posiadający potężna, pracowicie skumulowaną wiedzę, ale nieinteligentni, a z drugiej strony osobnicy bardzo inteligentni, ale leniwi i przez to jednak czasami powierzchowni w sądach opartych bardziej na intuicjach, niż faktach. Tak więc te typologie można by długo jeszcze komplikować, dodając oczywiście nader ważny aspekt wieku – ma swoje prawa młodość, ma wiek średni i ma starość, to są przecież oczywiste kwestie, ale dotyczą też wykonawców, czego zresztą wczoraj, co już PK na wstępie jak najsłuszniej zaznaczyła – mieliśmy kapitalny przykład. I dotyczy to kwestii zarówno mentalnych, jak i fizycznych – po obu stronach estrady. W dodatku mówimy tu o jednym kręgu kultury, bo mimo globalizacji, ktoś, kto przyjeżdża na te koncerty nap z Chin niekoniecznie myśli i słyszy tak jak my tutaj. No i rzecz jasna kwestia uprzywilejowania – ktoś, kto chodzi od lat na wszystko w Nowym Jorku, Londynie czy Paryżu jednak ma inny rodzaj osłuchania, niż ktoś kto chodzi na wszystko w Lublinie, Opolu albo Rzeszowie (ale też w Warszawie przecież, mimo, że ChiJE nas rozpieszcza). Ma się rozumieć ostatnie dotyczy tylko muzyki żywej, dzięki mediom elektronicznym nastąpiła bowiem wielka demokratyzacja dostępu do muzyki nagranej czy transmitowanej.
Jeśli więc w ogóle po koncercie próbujemy definiować opinię, to jej uniwersalny charakter jest zawsze złudny, jest wręcz niemożliwy. Formułując opinię, a zwłaszcza taką, która ma mieć znaczenie dla innych, niejako ex cathedra, zawsze niemal ogłaszamy to, co jest wynikiem pewnej kalkulacji, pewnych wewnętrznych (choć czasem nie tylko) negocjacji.
Wracam teraz do pana Lu i pytania o sens chodzenia na takie koncerty, jak jego. Jeśli jestem słuchaczem incydentalnym, który na koncerty chadza nieczęsto i muzyki nagranej słucha od czasu do czasu, to Schubert pana Lu jest dla mnie czasem w ogóle pierwszym Schubertem wysłuchanym z tzw. nastawieniem estetycznym, jest pierwszą próbą „połknięcia” tej słodko-gorzkiej pigułki, jaką jest ta muzyka. I to poprawne przecież, a nawet więcej pewno, niż poprawne wykonanie stanowi przeżycie istotne. Jeśli jednak jestem panem XY, czyli mną, podpisującym się tu jako pianofil, to po co w zasadzie idę na taki koncert? Każdą z sonat Schuberta mam w kilkudziesięciu, a te popularniejsze i w ponad stu nagraniach pianistów wielkich i mniejszych, klasyków, ekscentryków, eksperymentatorów, na fortepianach takich i owakich. Większość z sonat granych najczęściej słyszałem na żywo wiele razy. Na przykład A-dur w nie tak dawnych czasach w wykonaniu artystów tej miary co Sokołow i M.-A. Hamelin. I ponadto słuchałem kilka razy na żywo pana Lu, mam jego płyty, wiem jakie konkursy wygrał i lub ukończył blisko podium, co grał na tych konkursach etc. Jednak idę na ten koncert, mimo, iż nie będąc krytykiem nie mam tzw. „reporterskiego obowiązku”. Oczywiście istotny jest element weryfikacji – sprawdzenia sobie czy się muzyk rozwinął, zwinął, czy też stoi w miejscu. Ale doświadczenie uczy, że w takim przypadku prawdopodobieństwo istotnych, fundamentalnych zmian jest niewielkie. A jednak wykrajam z życia, którego przecież z godziny na godzinę coraz mniej zostaje, aż dwie godziny by to sprawdzić (a teraz kolejne kwadranse, by to, nie wiadomo po co pisać). Ciekawość zabiła kota, mówi stare mądre chińskie przysłowie. Ale właśnie z tych długich i zapewne irytujących wywodów, które wystukałem powyżej, wynika moje prawo do sformułowania opinii nie uniwersalnej, ale własnej – było to dla mnie śmiertelnie, po prostu arcyśmiertelnie nudne. Pan Lu oczywiście ma prawo i pewno obowiązek, zważywszy ile w jego karierę ludzkość zainwestowała środków i zachodu i ile on sam dokonał poświeceń na tej cierkistej drodze ku Parnasowi, by objeżdżać świat z tym swoim Schubertem (i nie tylko), który jest bez wątpienia lepszy od Schuberta jakichś kilku tysięcy innych profesjonalnych pianistów, którzy też go publicznie wykonują jak glob długi i szeroki. Ale jest – DLA MNIE – gorszy od Schuberta jakiegoś tuzina (może dwóch tuzinów) żyjących pianistów, którzy grają go lepiej, a o których istnieniu wiem (bo słyszałem na żywo i z płyt). I nie mówię o pianistach martwych – choć zza grobu dzięki nagraniom też robią swoje. I to powoduje, że jest, jak to się mówi, pozamiatane. Bo ten Schubert pana Lu nie wnosi NIC do mojego postrzegania Schuberta, nie mówi mi nic więcej o tej muzyce od tego, co wiem już od bardzo dawna, a w zasadzie mówi znacznie mniej. A, jak to się mówi, dołożyłem wszelkich starań by jednak stało się inaczej, pierwszej części słuchałem z bliska, potem przesiadłem się do 15 rzędu – ale niestety – i tak źle i tak niedobrze. Zarazem jednak wiem, że artysta naprawdę zrobił wszystko jak najlepiej potrafił, mało tego – on grając Schuberta naprawdę się wzrusza, widziałem jego twarz, słyszałem nawet tego postękiwania – w jego skali emocji pewno było blisko dziesiątki (inna sprawa, że jak Sonatę A-dur grali Hamelin czy Sokołow, to nie było widać, że się wzruszają, za to ja się wzruszałem, tu było odwrotnie). I bez wątpienia, jak najsłuszniej zauważyła tu PK, owe wzruszenia podpiera Mr. Lu na protezach w postaci interpretacji największych „schubercistów” typu Lupu, Richter, Brendel, Perrahia, Wołodos etc. Ale w końcu to istota akademizmu w ogóle – tworzyć syntezę z najlepszych wzorów. Na to jeszcze być moze nakłada się tradycja odwiecznej kultury Chin z ich kultem autorytetu ale też przeświadczeniem, że wszystko opiera się na kopiowaniu tego, co uznane (wiem, że Lu urodził się w Stanach, ale przecież w chińskiej rodzinie).
Dla mnie jednak szalenie istotne jest to, na ile dany koncert, dane wykonanie redefiniuje coś w MOIM postrzeganiu doskonale przecież przyswojonego repertuaru. Oczywiście nie mówię o artystach, którzy rozwalają dzieło bez sensu, jak chłopczyk rozbierający skomplikowaną zabawkę młotkiem – nie będę tu przytaczał nazwisk, by nie wywoływać pewnych wilków z pewnych lasów. I oczywiście wyłączyć muszę też z tego takie wykonania, które są niejako doskonałością per se, lub są bliskie tej doskonałości, typu Sokołow, Belcea Quartet itd. i które niejako niosą słuchacza porwanego falą muzyki jakby ponad problemami wykonawczymi i interpretacyjnymi.
I tu pojawia się van Immerseel. Pan Lu bardzo chce udowodnić, że wysoki status, który niedawno osiągnął, mu się należy, chce wdrapać się na górę, na której zamglonym szczycie siedzi Richter. Immerseel niczego udowadniać nie musi i raczej chyba nie chce, jak sądzę. To co osiągnął, jest niekwestionowane, on wie o muzyce więcej, niż ogromna większość innych muzyków, jest starym mistrzem w pełnym słowa tego rozumieniu. On po prostu w swojej hojności zechciał wpuścić nas na chwilę do wnętrza swojego fascynującego umysłu, pokazać pewne rzeczy, które natychmiast urodziły rewelacyjnie pytania, pytania wręcz olśniewające, odnoszące się do istoty tej muzyki, którą wykonywał. Traktowanie tego jako jeszcze jednego koncertu, albo wręcz mierzenie minerwą konkursowej poprawności wydaje się niedorzeczne.
Oczywiście, że Chopina grał niejako szkicując, że nie trafiał w klawisze, szarpał się, że jakby czytał to a vista, że wydawało się wręcz niekiedy, że on po raz pierwszy się z tą muzyką styka! Ale pomyślmy, co oznacza to ostatnie zdanie! Co oznacza, ze ktoś jest wstanie grać Chopina tak, JAKBY W OGÓLE NIE BYŁ OBCIĄŻONY TADYCJĄ WYKONAWCZĄ. I to tu w Warszawie, gdzie z Chopina zrobiono plastikową krzywą wieżę sprzedawaną na każdym kramie w Pizie, gdzie Chopin jest niczym krawężniki ciągnące się wzdłuż każdej ulicy, gdzie mamy światowe centrum petryfikacji Chopina. I nagle pojawia się czarnoksiężnik, który na moment wpuszcza nas do swego laboratorium, gdzie ową przenajświętszą mumię Chopina rozwija na naszych oczach z bandaży i rozciera w retortach.
Oczywiście, że był to Chopin retoryczny. W podobny sposób, jak i niekonwencjonalny retoryczny bywał Chopin dawnych wielkich mistrzów, których nagrania z początku ubiegłego stulecia się przecież zachowały. Scherzo, które naprawdę WRESZCIE zabrzmiało jak żart, i to żart sarkastyczny, bo Chopin był mistrzem sarkazmu. Od początku było to zresztą jakby prowokacyjne pytanie, na które reszta nie do końca odpowiada. Walc grany z kapitalnym wyczuciem rytmu wiedeńskiego walca. Niebywała Kołysanka, jeśli idzie o dynamikę i barwę, z całą paletą brzmień instrumentów strunowych – gitary, lutni, harfy, z niebywałymi legato. Wszystko w zasadzie inne, zarazem rzeczywiście wykonane nieprecyzyjnie, niekiedy niemal zamarkowane – wymagało to przestawienia percepcji. Oczywiście jednak „coś już było słychać” zanim pianista przesiadł się na erarda. Ale z pierwszych kilku rzędów, gdzie było sporo wolnych miejsc. Przecież znamy tego bucholtza już dobrze, słyszeliśmy go w kilku przestrzeniach – ja w każdym razie wiem doskonale, że to jest instrument przepięknie brzmiący (Ksiazek, Abłogin to udowodnili z nawiązką), ale stricte kameralny. Jeśli więc ktoś dobrowolnie siedział daleko, to tylko jego decyzja. Z tego samego powodu Abłogin, który przecież grał o niebo lepiej od tych, co wskoczyli na podium, nie wygrał konkursu na instrumentach historycznych, bo jurorzy słuchali z balkonu, skąd po prostu nie słychać. Z czterech metrów w Kołysance były słyszalne efekty NIEWIARYGODNE, w życiu czegoś takiego nie słyszałem i te wszystkie pozostałe ewidentne mankamenty zupełnie przy tym mnie nie obchodzą. W kilku taktach tej Kołysanki albo w pierwszych kilku taktach Ballady czy Scherza w wersji pana Immerseela było więcej muzyki, niż w całym występie pana Lu. Van Immerseel zjadł zęby na historycznych fortepianach, kolekcjonuje je, jak widomo, i jeśli wybrał TEN instrument, a nie inny, to bez wątpienia była jego świadoma decyzja i właśnie taki, a nie inny eksperyment chciał przeprowadzić. Liszt rzeczywiście był bardziej ograny, był zresztą kapitany, znów przede wszystkim ze względu na barwę. Mielnikow grając „Fantastyczną” Berlioza, też w końcu w układzie Liszta, pomijając też morze „sąsiadów” (a jest młodszy znacznie, ale jakże jest prawdziwe przysłowie: „gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła”) zrobił z tego, co w wersji orkiestrowej stanowi arcyfeerię barw, jakąś rozmazaną, czarnobiałą kserokopię. Pisano tu, że wina transkrypcji i wina fortepianu – jakby Liszt robiący te transkrypcję i grający ją nie wiedział, co robi. Otóż z tego fortepianu jak najbardziej można wydobywać niesamowite barwy, tylko to trzeba umieć zrobić. Przecież w „Od kołyski do grobu” ja wręcz słyszałem te Lisztowskie akordy blachy, słyszałem to absolutnie zorkiestrowane, „zrobione” w przeróżnych rejestrach. Niebywała ta paleta kolorystyczna – i na jednym i na drugim fortepianie (ale słyszałem to z 4 metrów, bo usiadłem jak w dziewiętnastowiecznym salonie), niebywałe wyczucie rytmu i stylu charakterystycznego form tanecznych (walc, czardasz) i niebywały paradoks: był to jeden z najbardziej niezwykłych popisów pianistycznych, które słyszałem, choć zarazem była to pod wieloma względami wykonawcza katastrofa. Może wiec lepiej użyć analogii z obszaru moich zawodowych doświadczeń, czyli sztuk wizualnych: to było tzw. non finito. Czyli to, co mamy w przypadku niewykończonych rzeźb Michała Anioła, czy późnych obrazów Tycjana (późny Rembrandt, późny El Greco też). Z chaosu materiału forma dopiero zaczyna się wyłaniać. Jest niedookreślona, nieoszlifowana, niedbała – rysunek czy kontur często prawie nie istnieją. Ręka już niby nie ta i oko nie to. Materia stanowiącą opór dominuje ponad formą. Zwolennicy sztuki akademickiej zawsze tam margali – po co staruszek to robi, to „grobowiec jego dawnej sławy”, gdzie tu warsztat, gdzie tu rysunek etc. Ale paradoksalnie z tego napięcia pomiędzy niby nieokiełznaną materią, która zawsze jest chaosem i katastrofą in spe, a tym, co niejako ponad nią się wydarza, generuje się niebywałe wręcz napięcie, które jest nośnikiem tego, co – użyję tu górnolotnych słów – metafizyczne czy duchowe. Tak to już jest ze stylem późnym wielkich mistrzów. I tu właśnie na gruncie wykonawstwa, jak ośmielam się twierdzić, mieliśmy właśnie przywilej przez dwie godziny przybliżyć się do wykwitu czegoś zbliżonego do takiego późnego stylu.
Podobno z balkonu wcale nie tak źle było słychać, także pierwszą część. Z Abloginem był ten kłopot, że nie dość, że grał bardzo subtelnie, ale też z orkiestrą, która go przygłuszyła.
Dziękuję pianofilowi za komentarz. Niezwykle sugestywny i mądry, instruktywny, acz osobisty. I nie szkodzi, że – jak na dzisiejsze czasy – bardzo długi.
Eric Lu nawet mi się podobał. Podobał mi się ten porządek i nawet podobała mi się barwa, którą wydobywał z fortepianu. Choć nie była to oczywiście muzyka, która by mnie uniosła. Ale mamy cały czas do czynienie z bardzo młodym pianistą, na początku swojej drogi. Pytanie, czy jest w stanie przejść jeszcze dalej, czy już zostanie takim grzecznym Ericiem Lu.
Josa van Immerseela słuchałam w transmisji na stronie NIFC. Myślę, że painofil tutaj z bardzo wielką sympatią i empatią podchodzi do pianisty. Powiem krótko Chopina, również w transmisji, słuchało się bardzo ciężko. A przez mikrofony instrument jest też blisko. Liszt lepiej, ale nieco mnie uśpił z kolei. Ten koncert pokazał, jak ciężko się gra na instrumentach dawnych. Jak nie da się zamaskować błędów.
Maria Pires powiedziała kiedyś w wywiadzie dla NIFC, dzięki któremu sama zasiadła do historycznego fortepianu, że nie można nikogo oszukać dźwiękiem, że te instrumenty są bardzo szczere.
Nigdy wcześniej nie komentowałem nic tutaj na blogu, jednak wczorajszy (a w zasadzie już przedwczorajszy) koncert wieczorny skłonił mnie, by pierwszy raz się otworzyć 🙂
Na temat Erica Lu nie chcę się wypowiadać, nie było mnie podczas jego występu na sali, stąd trudno wyrazić mi jakiekolwiek konstruktywne opinie. Recital Josa van Immerseela jednak był czymś czego się nie spodziewałem w żaden sposób, a to co usłyszałem dalej mnie intryguje. Przyszedłem na niego z dość dużymi oczekiwaniami, znając najnowszą płytę pianisty z Beethovenem, jak i żyjąc w wieloletnim zachwycie Anima Eterną i tym, jak wspaniały, a zarazem inny świat muzyki, tak oderwany od tego czego moglibyśmy się spodziewać (i mam tu na myśli zarówno tak intrygujące pomysły, jak koncert podwójny Poulenca na instrumencie z epoki, jak i po prostu często zaskakujące interpretacje, np. Beethovena) oferuje nam muzyk z Brugii. Po pierwszej części nie ukrywam, że wyszedłem jednak mocno zirytowany słysząc te interpretacje z myślą „po co Jos to sobie zrobiłeś, mogłeś zagrać sonatki Beethovena i wszyscy byliby w domu, a nie torturować nas przedziwnym Chopinem z masą błędów” i zapewne gdyby nie fakt, że po koncercie z racji czystej sympatii chciałem z nim porozmawiać i „podpisać” płytę nie zostałbym na Liszcie. Druga część jednak spowodowała obrót mojego spojrzenia o 180⁰ – może i dalej błędów się nie wystrzegł, ale obrazy, które Immerseel malował swoim graniem były przepiękne (bardzo podoba mi się metafora pianofila na temat non finito). Porównałbym to może (choć nie ukrywam, zastosuję porównanie bardzo luźne) do schönbergowskiej niechęci do pojęcia „atonalny” – tak jak Schönberg twierdził, że słowo atonalny jest nie na miejscu, gdyż musiano by zaprzeczyć naturze dźwięku, tak i tutaj – istniało piękno świata, w ktory Immerseel nas zaprasza, świata trudnego i być może z początku niezrozumiałego, ukrytego pod masą pomyłek nie najmłodszego już wiekiem mistrza, ale jednak świata piękna, na które można się otworzyć. I owszem, błędów było mnóstwo, rozumiem tych, którzy wyszli zniesmaczeni, którym to podejście kompletnie się nie podobało. Jednak Belg mimo tych przeciwności pokazał coś, co było ciekawe, inne i wspaniałe, ale odkrycie tego było trudne. Mimo to, po tej obserwacji pod wpływem Liszta, zauważyłem to samo w jego Chopinie, który jak stwierdzili poprzednicy – nie był obarczony już wręcz „legendarnym” stylem chopinowskim. Był Chopinem, który był z innego świata – świata Immerseela, w który da się zanurzyć i pokochać, lub całkowicie odrzucić
Daniel_ – witam. Ja tym bardziej byłam rozczarowana tym Chopinem, że już właśnie początek Ballady zapowiadał, że to będzie coś zupełnie innego niż to, do czego przywykliśmy – wspomniałam zresztą o tym wyżej – a później wszystko się rozmyło w chaosie i jeszcze potem od czasu do czasu, wynurzały się z tego wysepki bardzo ciekawego myślenia. Tym bardziej było mi żal, że to było takie czytanie nut.
Ten Beethoven zresztą też jest przedziwny (można go posłuchać np. na Spotifaju) i też sprawia często wrażenie, jakby ręce „nie zdążały” – jedna za drugą, całość za muzyką. A już Złość z powodu zgubionego grosza (Alla ingharese) jak dla mnie bardzo ciężka do słuchania.