3, 3, 2, 4
Czterech znakomitych kameralistów w różnych kombinacjach – koncert finałowy Salonu Jesiennego w Studiu im. Lutosławskiego był prawdziwą atrakcją.
Wbrew obawom trochę ludzi przyszło – tak z kilkadziesiąt, co może nie jest liczbą imponującą, ale w salonie też zbyt wiele osób się nie mieści; tym bardziej w momencie, gdy kolejna covidowa fala ostro przybiera. Jednak część z nas jest już w jakimś stopniu odporna i mam nadzieję, że dzięki temu życie muzyczne w najbliższym czasie nie zamrze, bo wiele ciekawych imprez się zapowiada. Zobaczymy.
Muzycy, którzy dziś wystąpili, są charyzmatyczni, ale przy tym umieją się słuchać. Jakub Jakowicz i Andrzej Ciepliński regularnie występują zarówno jako soliści, jak też jako kameraliści; Marcel Markowski tak samo, ale jest też koncertmistrzem wiolonczel w Sinfonii Varsovii. Łukasz Chrzęszczyk muzykę kameralną stawia na pierwszym planie i jest w tym świetny, ale również grywa jako solista.
Pierwsza część koncertu to było dwa razy trzy: Trio op. 11 młodego Beethovena na klarnet, wiolonczelę i fortepian – jeden z tych utworów, który poprawia humor, oraz Kontrasty op. 111 na skrzypce, klarnet i fortepian Bartóka – utwór bardzo węgierski, mający w sobie coś dzikiego, ale przy tym, jak to u tego kompozytora, niezwykle logiczny (z wyjątkiem ciągłych zmian instrumentów – i skrzypiec, i klarnetów, co trochę zakłóca bieg muzyki).
Nie znałam dotąd Duetu C-dur na skrzypce i wiolonczelę Beethovena – i nic dziwnego, bo to prawdopodobnie nie Beethoven. Ale wszystko jedno, kto to napisał, jest to po prostu bardzo przyjemny utwór do muzykowania domowego – czy też salonowego właśnie. I na koniec cała czwórka się spotkała, by wykonać – po raz pierwszy w Polsce – Fantasie per quattro Stanisława Skrowaczewskiego z 1984 r.. Wielki dyrygent był też interesującym kompozytorem, choć w tej roli był niedoceniany (podobnie jak Jan Krenz). Skomponował całkiem niemało, ale są to głównie dzieła orkiestrowe lub koncerty solowe z orkiestrą. Utworów kameralnych napisał niedużo, zaledwie kilka, i o ile te orkiestrowe jeszcze udawało mu się włączać do prowadzonych przez siebie koncertów (choć organizatorzy nie zawsze byli chętni), to kameralnym było trudniej się przebić zwłaszcza w Polsce, co właśnie jest nadrabiane. Na pierwszym z trzech koncertów tegorocznego Salonu Jesiennego dokonano pierwszego polskiego wykonania innego, o kilka lat późniejszego utworu Skrowaczewskiego – Fantasie per tre na flet, obój i wiolonczelę, a w zeszłorocznej edycji – jeszcze późniejszej Musica a quattro na klarnet, skrzypce, altówkę i wiolonczelę. Do wykonanego dziś utworu wracając – trudno właściwie określić, w jakim jest stylu, słychać w nim cienie neoklasycyzmu, ale przy tym głęboką melancholię, przerywaną od czasu do czasu żywszymi passusami. Zdecydowanie jest to muzyka, do której warto wracać. A wygląda na to, że będzie można – koncert był nagrywany.
PS. Ryzykuję i jutro jadę na trzy dni do Tychów. Tfu tfu. Ale cel bardzo interesujący – Auksodrone.
Komentarze
Tymczasem w Warszawie…
https://wyborcza.pl/7,75410,27765027,grzegorz-braun-rozsiadl-sie-w-u-dyrektora-filharmonii-narodowej.html
Ciekawe, jak długo potrwa bieżący sezon…
Pani Kierowniczko trzymam kciuki, żeby wszystko było dobrze. Sama bym chętnie pojechała na recital Gadjieva do Łodzi (cały czas go bardzo lubię:-), ale jednak trochę się boję.
Dojechałam, pozdrawiam. To potworne, jak ludzie się zachowują, i to wszędzie. W pendolino w I klasie (na szczęście mało ludzi) połowa bez maseczek. W zatłoczonych Kolejach Śląskich – też. A w hotelu robię za raroga: wchodzę, zakładam grzecznie, a tu nikt nie nosi. Będę nadal rarogiem, trudno.
@PK – głowa do góry i na pohybel nieszczepom (u mnie na ulicy – ch. z nimi). Dopóki nie będą karać za noszenie maseczki (lewacka ideologia dżynderowa??), mogą pokazywać palcami, podśmiewać się – na pohybel im wszystkim. Przypadek pana Wątora jasno pokazuje, że karma lubi wracać z półobrotu.
PK proszę być rarogiem (cóż za urocze staropolskie, nieużywane, słowo), byle zdrowo. Piszą, że raróg w mitologii to demoniczny duch ognia, objawiający się pod postacią drapieżnego ptaka, ognistego smoka lub ognistego wichru.
Jako smok proszę zmieść ogonem tych wichrzycieli, którzy chodzą bez maseczek:-)
Hihi, ale musiałabym mieć wielki ogon…
Dobry wieczór, było nam miło spotkać Panią Kierowniczkę na koncercie i słyszeć teraz, że był to udanie spędzony wieczór. Mamy dużą satysfakcję z tego, że udało się nam stworzyć okazję do muzycznego spotkania tak ciekawych muzyków. Słuchając koncertu, jak i podglądają troszkę próby, widzieliśmy też, że mają autentyczną frajdę z tej współpracy, nad bardzo przecież wymagającym repertuarem. I o to też nam chodziło
Miało być podglądając
Wróciłam do hotelu po intensywnym dniu. Napiszę coś już rano, muszę się z tym przespać 😉
Co zaś do Filharmonii Narodowej, nawet gdybym nie miała tak atrakcyjnego pretekstu, to zbojkotowałabym dzisiejszy koncert. Jak można na 120-lecie takiej instytucji zamówić utwór u kompozytora-amatora? Bo „mamy tylu znakomitych kompozytorów, że trudno wybrać” – tak „tłumaczył się” dyr. Andrzej Boreyko na konferencji. Podobno wybuczano tę twórczość, ale mam nadzieję, że ktoś potwierdzi…
Potwierdzam. Nie śmiałem imputować, że rajza PK na Śląsk ma charakter zagrania taktycznego, acz przyznam się, iż taka nieuczesana myśl przyszła mi dziś wieczorem przelotnie do głowy. Nieszczęśni swoją drogą ci krytycy i komentatorzy, którzy chleb swój jedzą z koegzystencji z tzw. Oficjalnymi Instytucjami, a relacjonować muszą tę nieszczęsną galę z okazji 120-lecia Filharmonii Narodowej. Wydarzyło się bowiem naprawdę coś, co w zasadzie trudno pojąć – wykonano utwór tak niewyobrażalnie tandetny, tak monstrualnie niegustowny, iż przerosło to wszystkie moje obawy.
Orkiestra gra nadal dobrze, dwie pierwsze części programu poszły gładko, zarówno Antoni Wit jak i Jacek Kaspszyk poprowadzili klasyczne pozycje dokładnie tak, jak się tego po nich można było spodziewać, były owacje etc. Potem maestro Boreyko bardzo ciekawie, ekspresyjnie zadyrygował „Agnus Dei” Pendereckiego. Szymanowski, Lutosławski, Penderecki – to trzech czołowych kompozytorów polskich XX wieku, których obecność w jubileuszowym programie się tłumaczy sama przez się. I do tego nobliwego triumwiratu „polskich klasyków” – dokooptowano specjalnie zamówiony utwór u Jana A. P. Kaczmarka, laureata Oscara w dziedzinie muzyki filmowej i muzycznego autodydakty, jak można sądzić po hasłach w Wikipedii, i jak można się przekonać słuchają wykonanego dziś utworu. Naprawdę nie już ma kompozytorek i kompozytorów polskich, którym z publiczny grosz narodowa instytucja kultury mogłaby zlecić napisanie utworu na swój jubileusz? No pomyślmy: na przykład Szymański, Moss, Krauze, Meyer, Mykietyn, Kulenty, Zubel, Kościów, Łukaszewski, Zieliński, M. Górecki, Kurdybacha, Ratusińska, Kwieciński, Zapała, Karałow itd., itd. można by jeszcze wymieniać i wymieniać – tak sobie przewijam te nazwiska – różne pokolenia, stylistyki, różne strategie – jednych bardzo lubię, drugich tak sobie, innych jeszcze niekoniecznie, ale to jest zawsze profesjonalna jednak muzyka, nawet jeśli w niektórych przypadkach jakoś tam wtórna czy bez większej inwencji. Że wybór trudny, twierdzi Boreyko – to jest odpowiedź niegodna i będzie się tego długo potem jeszcze wstydził. Ale to, co usłyszeliśmy, po prostu nie mieści się w głowie. W książce programowej cytowany jest komentarz autorski, w którym deklaruje, iż nie chce „realizować niedościgłych wzorów, ale pisać prosto i przejrzyście, oczywiście w dobrym guście”. Od razu przypomniała mi tu się dykteryjka o Francuzie, który proszony o wyrażenie opinii na temat Pałacu Kultury miał rzec: „Mały, ale gustowny”. Ale te odniesienia do socrealizmu nie są takie „od czapy”. Sam pomysł pisania AD 2021 całkowicie tonalnej kantaty o tytule „Kantata o szczęściu” nie może się z tym klimacikiem nie kojarzyć, to brzmi wręcz jak prowokacja. Jednak socrealistyczne kantaty pisali zazwyczaj bardzo dobrze wykształceni kompozytorzy, taka „Pieśń o lasach” Szostakowicza czy, dajmy na to, „Rozmowa dwóch miast” Krenza, to są kapitalne rzemieślniczo rzeczy, z rozbudowanymi chóralnymi fugami jak z „Mesjasza”, z wysmakowaną orkiestracją etc. Choć też opowiadają o szczęściu i to jakim! Tłumaczy się Kaczmarek, iż jego światem jest muzyka filmowa. Oczywiście nie ma w tym nic złego. Dobrą muzykę filmową pisali liczni kompozytorzy, z Szostakowiczem na czele, pisali ją Korngold, Rozsa, Wajnberg, Rota, Morricone czy Kilar, a także np. Bernad Hermann, Franz Waxman czy John Williams, a także Nyman – jednak umieli po prostu pisać muzykę, która broni się w sali koncertowej, bez obrazu. Ale byli i są to wszystko świetnie wykształceni kompozytorzy, zazwyczaj po bardzo solidnych studiach, (taki John Williams np. uczył się w Julliard u Rosiny Lhévinne, brał lekcje u Castelnuovo-Tedesco), często solidnie wykształceni instrumentaliści, najczęściej umiejący też dyrygować. Z takich „oscarowych” kompozytorów pisał ostatnio symfoniczne rzeczy James Horner (bądź co bądź uczeń Ligetiego), nie jest to może najlepsza muzyka, ale jednak kilka schodków wyżej od Kaczmarka.
Można jednak dostać Oscara, jak widać, ale jednak nie być w stanie napisać półgodzinnego utworu nie wychodząc poza ramy potwornego schematyzmu, banału, kiczu i nie prostoty, ale zwykłego prostactwa, porażające ubóstwem harmonicznym czy fakturalnym spłaszczeniem oraz patchworkową konstrukcją, bez jakiejś logicznej struktury (zwłaszcza w pierwszej części). W zasadzie pobrzmiewały tu różności, przede wszystkim jakaś dość rozpaczliwa chęć imitowania Philippa Glassa. Jeśli jednak Glass będzie szklanką (nomen omen) zimnej, świeżo otwartej Coca Coli, to Kaczmarek tą Colą już bez bąbelków i całkiem letnią. Monotonia i przewidywalność tego czegoś byłą porażająca, po prostu absolutna amatorszczyzna, jakby ktoś, kto nie ma zbyt wielkiego pojęcia o kontrapunkcie czy innych tajnikach kompozycji bawił się programem do pisania nut obficie korzystając z różnych „tutorialów”. Wszystkie tzw. „efekty” i kulminacje były wtórne i w niewiarygodnie złym guście, przyszła mi w pewnym momencie myśl, że przecież wykpiwany nie raz „Exosus” Kilara w zestawieniu z tym staje się jakby Mszą h-moll Bacha.
Niesamowite jest też to, jak ukastrował Kaczmarek „Dezyderatę” Maxa Ehrmana, która w końcu jest jednak utworem poetyckim, integralnym. Tymczasem w tym dziwnym wycinku są tylko jakieś skandowane hasełka, które i tak nieco pretensjonalny (moim zdaniem) test (ale sympatyczny i budzący sentyment, choćby ze względu na „Piwnicę pod Baranami”) sprowadzają już na dno banału. Po ingerencji tekst ten brzmi jak porada życiowa jakiejś internetowej influencerki. I pomyśleć, że takie poszatkowane coś wyśpiewywać musiał chór po wysmakowanych frazach Jalal’ad Din Rumiego i – jakby nie było – po aklamacji z łacińskiego ordinarium missae…
Pominięto na przykład takie frazy, jak „Unikaj głośnych i napastliwych – są udręką ducha” oraz „Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa”. Tymczasem przecież właśnie cały blichtr tego przedsięwzięcia, jakim było zamówienie dzieła wynika ni mniej ni więcej, co ze świata Hollywood, gdzie przebijają się głośni, napastliwi, a przede wszystkim to co zabrzmiało w Filharmonii jest czystej wody oszustwem, oszustwem zasadzającym się na tym, że prezentuje się amatorszczyznę w towarzystwie muzycznych arcydzieł i robi się przez to wodę z mózgu tym, którzy nie są w stanie do końca sami ocenić tego, co się dzieje i ufają autorytetowi instytucji. Ale w ten sposób autorytet instytucji został dziś w sposób rażący nadszarpnięty. Co ciekawe, było sporo zupełnie nowej publiczności, „napakowani” młodzieńcy w koszulkach polo eksponujących tatuowane bicepsy i ich towarzyszki w sukienkach, w których ilość brokatu była odwrotnie proporcjonalna względem długości. To właśnie prawykonanie dzieła Kaczmarka, zwabiło, jak przypuszczam, tę półcelebrycką publiczność, bo jak ćmy zlatuje ona do oscarowego blasku. Musieli jednak przedtem, nieszczęśni, wysłuchać Lutosławskiego, Szymanowskiego i Pendereckiego.
Wracając do opus, najdłuższa część, trzecia, została nazwana… „Odlot bocianów”, przy czym tekst brzmi tak:
„Try to be happy!
World is still beautifull!
Try to be happy!
Happy!
Happy!”
Nie uwierzyłbym, gdybym tego nie usłyszał. Choć trzeba zauważyć, że tu dzieło staje się całkiem integralne, bo wyżyna banału zawartego w przekazie ideowym tekstu dorównuje w pełni jakości muzyki.
Nie wiem, kto podjął decyzję o zamówieniu i potem przyjęciu tego utworu, chyba jednak Andrzej Boreyko, który już podczas swego koncertu inauguracyjnego wykonał jakieś szwedzkie dzieło z raperami, ale ono jednak w porównaniu z tym broniło się jednak. To się nie broni zupełnie. Pierwszy raz w życiu buczałem na sali po tym wykonaniu, nie ja jeden zresztą. Od razu wyszedłem, ale zrobiło to całkiem sporo osób, schodząc do szatni patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem, że coś takiego mogło mieć miejsce.
Utwór Kaczmarka jest więc najgorszą muzyką, jaką kiedykolwiek słyszałem graną na żywo. I, jak sądzę, najgorszym utworem symfonicznym wykonanym w ramach repertuaru Filharmonii w ciągu 120 lat jej historii. Nawet socrealistyczne gnioty, „Rozmowy dwóch miast”, „Ballady o żołnierskim kubku”, nawet wypociny Rytla, czy półamatorskie wprawki Kronenberga, które tu grano, przy tym – jak już wspominałem – były arcydziełami. Nie rozumiem po prostu, jak można tak obrazić cienie kompozytorów, których dzieła wykonano przedtem, publiczność oraz muzyków orkiestry i chóru, którym kazano to coś wykonać.
Nie rozumiem, a w zasadzie nie rozumiałem jeszcze przed chwilą, bo teraz właśnie zrozumiałem. Koncert odbył się pod patronatem ministra kultury. Odbył się w czasie szczególnym – znów atak pandemii, znów setki ofiar covidu dziennie, budząca grozę zapaść humanitarna na granicy, protesty kobiet po śmieci Izabeli z Pszczyny, milion dolarów dziennie kary od dzisiaj, rozróby w Święto Niepodległości ante portas itd. A tu nagle „Kantata o szczęściu” – świat jest cudowny, bądźmy szczęśliwi, bociany, cisza… Chce się krzyczeć, a tu cisza? Ja naprawdę do dziś się panem Kaczmarkiem nie interesowałem. I naprawdę bez uprzedzeń politycznych słuchałem tego dzieła, kierując się tylko tym, co wynika z formy. Ale wpisałem przed chwilą jego nazwisko do Google i… I okazuje się, że ma Kaczmarek bardzo jasno sprecyzowane poglądy i nader chętnie je wyraża:
2016: „Kompletnie odrzucam pogląd, że demokracja ma się skończyć dlatego, że w Polsce władzę przejął PiS. Za długo mieszkałem w różnych miejscach na świecie, by przyjąć taką opinię. Kiedy przyglądam się polskiej debacie publicznej, czuję się trochę jak Marsjanin. Większość moich znajomych jest w Komitecie Obrony Demokracji, ale ja nie widzę tam dla siebie miejsca, bo ta debata pomija najważniejsze globalne kwestie, które nas dotyczą”.
2018: „Według Jana A.P. Kaczmarka, dzięki rządom PiS-u Polacy zaczynają się uczyć „czym jest demokracja”. Zdaniem kompozytora nie można zapominać, że władza ma na koncie sukcesy, tj. program 500 Plus.”
I to stawia całe wydarzenie w zupełnie, ale to zupełnie innym świetle. W plastyce, zwłaszcza w rzeźbie pomnikowej, w malarstwie, architekturze, a także literaturze i poezji, a nawet filmie doczekaliśmy się już dzieł-wyrazicieli „dobrej zmiany”, ale w głównym nurcie muzyki nie. Mam na myśli te estetykę, która reprezentuje od kilku dni szeroko komentowany banknot dwudziestozłotowy z Lechem Kaczyńskim. Nikt nie napisał dotąd chyba takiego czegoś, albo nie wykonano tego w ważnym dla życia muzycznego miejscu. No więc, ogłaszam, że się właśnie doczekaliśmy.
Sorry za literówki i jakieś bałagany składniowe, ale jest noc i pisałem to ciągiem, jeszcze na fali emocji.
U nas tez kameralistyka: Jerusalem Quartet + Pinchas Zukerman i Amanda Forsyth. W programie Dvorak, Brahms i Bruckner. Ciekawe, dlaczego JQ nie zagral ani jednego kwartetu. Zabawne bylo, jak Pinchas podszczypywal Amande (maz i zona) , a ona oganiala sie smyczkiem – ale tylko przy schodzeniu ze sceny 😉 .
Absolutnie wszyscy byli w maskach, a przed wejsciem trzeba bylo wykazac sie zaswiadczeniem podwojnego szczepienia. Nie ma letko. Ponoc maja poluzowac po Nowym Roku. Uklony.
https://www.youtube.com/watch?v=L3HQMbQAWRc
Nastepnym etapem tej estetyki bedzie Przylot Bocianow z dzidziusiem 😆
JQ lubie bardzo, za to Zukermana i Forsyth razem i osobno ostatnio unikam.
Dzięki, pianofilu (jak zawsze niezawodny) 🙂 Miałam też jeszcze parę potwierdzeń prywatnych.
I tylko tak jeszcze przypomnę, co działo się na tej samej sali 10 lat temu… 😛
https://szwarcman.blog.polityka.pl/2011/07/03/gdzie-jest-jankiel/
Orientacja polityczna, że tak to ujmę, była wtedy całkiem inna, ale… snobów nigdy nie brak.
A wiadomy Oscar, o czym już kiedyś pisałam, należy się właściwie Krzysztofowi Herdzinowi, który tych parę prościutkich myśli muzycznych opracował i zinstrumentował, i Leszkowi Możdżerowi, który w tym wystąpił.
A Herdzin dziś na Auksodrone 🙂
Zaraz zabieram się do pisania na temat dnia wczorajszego w tyskiej Mediatece.
A Dezyderata to liczba mnoga 🙂
Pianofilu, w punkt. Ja tylko dodam, że ten za przeproszeniem utwór, który od pierwszych taktów stał się dla mnie symfonicznym ucieleśnieniem modelu „dwa akordy, darcie mordy”, zainfekował też pośrednio resztę programu – nie wiem, jak to brzmiało na parterze, ale siedząc w ósmym rzędzie I balkonu byłam od początku przytłoczona masą dźwięku w stopniu dotąd niespotykanym nawet w najbardziej ekstremalnych wykonaniach Wita i Kaspszyka. Tajemnicę pomogła mi wyjaśnić mi napotkana w drugiej przerwie znajoma, która ze zdumieniem zastanawiała się, dlaczego ten koncert był nagłaśniany – i rzeczywiście, był, Pendereckiego słyszałam raczej przez głośniki, niż z sali. Szkoda mi też było pani Elżbiety Pendereckiej, która wracając po ciężkiej chorobie, na wózku, musiała słuchać czegoś takiego. To już niesławnej pamięci Requiem Preisnera, zmasakrowane recenzencko przez śp. Andrzeja Chłopeckiego, utwór też amatorski, mogło być lepsze…
Wczoraj w Szczecinie pojawił się kolejny laureat: Alexander Gadjiev zagrał Koncert f-moll.
Nie śledziłem go za bardzo na Konkursie więc wrażenia „dziewicze” i zupełnie mnie nie przekonał swoimi eksperymentami m. in z tempem. Na bis m.in jeden z walców, ale w tak zawrotnym tempie, że słuchając miałem odczucie ekstremalnej zadyszki.
Nie mogę powiedzieć, że to zły pianista, ale jakoś nie do Chopina chyba. To jednak nie była ta klasa co Sorita.
Za parę dni recital m.in z mazurkami da Kuszlik więc może się wybiorę.
Z wielką wdzięcznością dla Pianofila za rezenzję ostatniego punktu programu koncertu z okazji 120-lecia bardzo ważnej (jeśli nie najważniejszej) sali koncertowej Polski. To było smutne zakończenie skądinąd pięknego wydarzenia muzycznego, na które szykowaliśmy się od dawna. Oby tylko utwór p. Kaczmarka nie stał się muzycznym sztandarem „dobrej zmiany”.
Dla tych, którzy nie maja FB, recenzja Adama Rozlacha:
Dzis obchodziliśmy 120. urodziny Filharmonii Narodowej! Najserdeczniejsze gratulacje! Jak na naszą arcytrudną historię – to znaczący jubileusz instytucji rzędu tych najważniejszych na naszym, Starym Kontynencie.
Znakomity był pomysł zagrania trzech arcydzieł polskiej literatury symfonicznej i oratoryjno-kantatowej pod batutami trzech ostatnich szefów FN: Koncertu na orkiestrę – Witolda Lutosławskiego pod batutą Antoniego Wita, III Symfonii – Karola Szymanowskiego pod dyrekcją Jacka Kaspszyka (z tenorem Rafałem Bartmińskim) i zawsze mocno wzruszającej kompozycji chóralnej „ Agnus Dei” – ważnego ogniwa „Polskiego Requiem” – Krzysztofa Pendereckiego (dyrygował Andrzej Borejko, obecny Szef FN).
I po tych arcydziełach, Andrzej Boreyko zaproponował nam „Kantatę o szczęściu” Jana A. P. Kaczmarka, która – obok dużego aplauzu większości widowni – została jednak dość spektakularnie wybuczana.
Od razu powiem, że lubię wartościową muzykę filmową, nie mam nic przeciwko Panu Kaczmarkowi i jego muzyce, ale zamówienie u niego tego utworu, było pociągnięciem -najdelikatniej rzecz ujmując- niestosownym i ryzykownym.
Niestosownym wobec twórców spod znaku prestiżowego -co by nie powiedzieć- Związku Kompozytorów Polskich. Nie zamówić na taką okoliczność utworu, u przedstawiciela kolejnej, najmłodszej generacji tzw. polskiej szkoły kompozytorskiej – to prawie policzek dla polskich twórców współczesnych…
Ryzykownym zaś – co moim zdaniem było do przewidzenia – dla twórcy „Kantaty o szczęściu”.
Po znakomitych bowiem prezentacjach mistrzowskich, wyrafinowanych dzieł tych najpierwszych naszych twórców, po obecnych jeszcze w naszych uszach kunsztownych splotach kontrapunktycznych i harmonicznych w „Agnus Dei”, wykonanie (choćby najlepsze) kompozycji Pana Jana A. P. Kaczmarka, pokazało -niestety- nieuniknione w tym zestawieniu swoiste ubóstwo tej kompozycji, nb. kończącej się słowami „Try to be happy”…
Proszę wybaczyć, ale to nie ta okoliczność, nie ten czas, i nie ta muzyka…
A co do wybuczenia tego utworu (śmiem zauważyć, że buczenie pojawiło się jeszcze przed oklaskami, z przedniej, prawej strony parteru, a potem przeniosło się bliżej środka parteru, po lewej stronie widowni), otóż do buczącego, podszedł troszkę chyba zaskoczony tą niecodzienną jednak u nas reakcją, młody bileter, bezskutecznie zwracając mu uwagę, aby zaprzestał. Usłyszał tylko od tego doświadczonego melomana, że są to reakcje znane i stosowane od zawsze na całym świecie, w najbardziej prestiżowych salach koncertowych od Tokio przez Paryż, Londyn, po Nowy Jork i San Francisco.
I tu, ten głośno buczący Pan miał rację…
Że niby „o szczęściu” gdy czasy takie trudne, dzieci na granicy zamarzają, a neoszmalcownicy rabują je z ostatniego dobytku? Że tysiące umierają na COVIDa, a rząd mówi z rechotem „nic się nie stało”? Że dewastacja demokracji, że instytucje zmienione w żenujące atrapy, że upadek polskiej racji stanu, że jesteśmy pariasem cywilizacji? Że bije się kobiety walczące o swoje prawa żelaznymi pałkami? Że media niegdyś publiczne zieją jadem kłamstwa i nienawiści przy którym czasy Jerzego Urbana jawią się jako medialny Wersal? Cóż, p. Jan A.P. Kaczmarek nie doprecyzował, że tytuł jego kantaty miał brzmieć „O szczęściu PiSowca na synekurze”….
„Be happy” to było takie solo na Obajtka.
Brawo Adam 🙂
Nawet podejrzewam, kim mógł być ten buczący pan…
No to sobie wszyscy skrytykowali, wyrazili uczucia itd. Ja nie mogę się przyłączyć, bo musiałbym nazywać rzeczy po imieniu i to by były bardzo brzydkie imiona. Tymczasem karawana jedzie dalej.
Tak, najbardziej podejrzany jest Andrzej Boreyko, jednak 10 lat temu ani on nie był dyrektorem artystycznym, ani żaden Gliński nie był ministrem, genialny wielu imion Kaczmarek zapewne miał jakieś poglądy polityczne już wtedy, kompozytorów w Zetkapie było mniej więcej tyle samo – i co? To samo. Jak śpiewał klasyk: wszyscy artyści to prostytutki.
@Pianofilu, dziękuję Ci bardzo za recenzję, ubawiłem się setnie, choć może raczej powinienem żałośnie stęknąć… dobrze, że upamiętniłeś to wydarzenie ze wszystkimi (!) szczegółami, trzeba spisywać czyny i rozmowy