Kraina łagodności czy spowolnienia?

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Można się domyślać, że to osobisty dramat, jaki spotkał na początku tego roku Grigorija Sokołowa (zmarła mu żona) miał wpływ na jego obecną grę. Jest inna i tak jak zawsze mnie zachwycała, tak tym razem po raz pierwszy wzbudziła mój protest.

Niby wydaje się, że to ten sam artysta, o pięknym dźwięku i niezwykłej subtelności. Nie wiem, czy ta subtelność się wysublimowała, czy jak to określić, ale całość koncertu roztapiała się jakby w jakiejś miękkiej mgle, pozbawiając kolejne utwory nerwu i charakteru. Owszem, istnieją dzieła – lub dziełka – o charakterze kontemplacyjnym, do których takie właśnie podejście pasuje, kłopot w tym, że większość dzisiejszego programu do nich nie należała.

Na początek Bach, Partita B-dur. Rytmiczna, barwna, radosna. W wykonaniu Sokołowa cicha, szemrząca, o tempach raczej powolnych (ogólnie zresztą miałam wrażenie, że wszystko dziś było zbyt powolne), bez cienia taneczności – taki Bach nie może się podobać wielbicielom interpretacji Piotra Anderszewskiego (i uzgodniłyśmy już z Agą, że się nam obu nie podobał, choć nazwisko PA nie padło). Jedyna część, w której adekwatna była ta ekspresja, to była sarabanda. To, że Sokołowowi zdarzało się dodać trochę nut, to akurat w utworze barokowym nie szkodzi (gorsze były zmiany tekstu u Chopina, ale o tym później). Ale wciąż słychać, że na swój sposób Sokołow kontynuuje długą rosyjską tradycję fortepianowego wykonywania Bacha; jeden z moich przyjaciół, który w ogóle za Sokołowem nie przepada, nazwał go najzdolniejszym uczniem XIX wieku – ja bym optowała raczej za pierwszą połową XX w., przynajmniej w tej dziedzinie.

Beethoven, Sonata D-dur op. 10 nr 3. Jeszcze z gatunku młodzieńczych i zadziornych. Tymczasem Sokołow podszedł do niej jak bez mała do ostatnich sonat Schuberta… Początek I części powolny, bez energii i napięcia, które ta muzyka powinna zawierać. Scherzo i finał również dwa razy za wolne. W ten sposób tempa wszystkich części się upodobniły. Po prostu mnie to znudziło. Pomyśleć, że kiedyś pianista grał tę sonatę tak… Miał 18 lat i już wszystko wiedział, mógł to tylko zepsuć.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

I niczego nie będzie

Krzysztofa Kononowicza poznała cała Polska w 2006 r. jako kandydata na prezydenta Białegostoku. Zasłynął hasłem: „Żeby nie było bandyctwa, żeby nie było złodziejstwa, żeby nie było niczego”. Padł ofiarą cyników, którzy żerowali na jego umysłowej bezradności. I próbowali zarobić także na jego śmierci.

Katarzyna Kaczorowska

Chopin, Sonata h-moll. Nie egzaltuję się tym tak jak 60jerzy w Krakowie, w każdym razie wstrząsu nie przeżyłam, tylko lekką irytację, ale na początku przyjmowałam rzecz z dobrodziejstwem inwentarza (wspomnianą wcześniej zmianę paru taktów tekstu wzięłam początkowo za wpadkę pamięciową, niestety w powtórzeniu było tak samo, nie mogę się więc zgodzić, że „wyegzekwował, co było w nutach”; tutaj też ktoś to zauważył w komentarzu, chodzi o 3:38 – 3:42). Właściwie dopiero przetworzenie zawierało akcję, dramat, na który tak już czekałam – i to był jedyny moment, kiedy się doczekałam, rzeczywiście była piękna. Ale potem znów dwa razy za wolne scherzo, w niewielkiej różnicy z powolną III częścią, wreszcie finał, też w zwolnionym tempie, a w końcówce pianista mnie niestety zaskoczył nieładnym szorstkim forte.

Wygląda na to, że ze swoim odbiorem byłam w mniejszości, bo był entuzjazm i stojak, i okrzyki „Geniusz!” – a ja nic, pozostałam chłodna. Po raz pierwszy na jego występie. Tradycyjnie było sześć bisów, w tym większość schubertowskich. Najpierw dwa Impromptus z op. 90: nr 2 (wolniej i mniej potoczyście niż tutaj) i nr 4 (podobna różnica), potem Klavierstück Es-dur – już bardziej zliżony do tego, ale mniej ekspresji, bardziej kontemplacyjnie – i to jeszcze mogłam przyjąć. Potem dwa Mazurki Chopina, które nijak nie chciały być żadnymi mazurkami, a nawet kujawiakami (tenten) – po prostu były sobie powolnymi miniaturami. I na koniec, w charakterze kołysanki – ładny walc Aleksandra Gribojedowa.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj