O Tansmanie świeżym okiem

Wczoraj w Łodzi prowadziłam spotkanie na temat nowej książki Wojciecha Wendlanda W 89 lat dookoła świata. Aleksander Tansman u źródeł kultury i tożsamości. Autor nie jest muzykologiem, lecz historykiem i do pisania tej książki użył warsztatu historyka, co dało zaskakujące rezultaty.

Jak nietrudno się domyślić, jest synem Andrzeja Wendlanda, twórcy i szefa Stowarzyszenia Promocji Kultury im. Aleksandra Tansmana oraz organizowanego przezeń Festiwalu (i co drugi rok Konkursu) Indywidualności Muzycznych. Słyszał więc muzykę Tansmana od dzieciństwa, a teraz jest w stowarzyszeniu dyrektorem do spraw projektów.  Zainteresowania ma bardzo szerokie; na początku roku wyszedł jego doktorat na całkiem inny, bardzo ciekawy temat. Z muzyką też miał do czynienia; grał na trąbce. Przerwał jednak czynne uprawianie muzyki dla historii właśnie. Ale temat Tansmana za nim chodził. Młody, nieuprzedzony człowiek dziwił się, jak to się stało, że kompozytor takiego formatu, który choć większość życia spędził za granicą, zawsze mówił o sobie, że jest kompozytorem polskim, przez tyle czasu był w kraju urodzenia praktycznie nieznany, a i teraz znany jest zbyt mało.

Tymczasem Tansman był: najmłodszym kompozytorem polskim, który doczekał się monografii we Francji (miał wtedy 34 lata), najmłodszym w ogóle kompozytorem zaproszonym do Stanów Zjednoczonych, a potem w podróż dookoła świata, po której został członkiem klubu podróżników Marco Polo. Jego symfonia zabrzmiała w pierwszej w historii transoceanicznej transmisji radiowej (z Bostonu do Paryża). Jego utwory grano w Hollywood Bowl przez 18-tysięczną publicznością. No i, last but not least, był pierwszym polskim kompozytorem nominowanym do Oscara za oryginalną muzykę filmową (do Paris Underground). Tę ostatnią sprawę zresztą odkrył Wojciech przypadkiem w papierach, bo Tansman za życia specjalnie się tym nie chwalił, przecież w końcu tego Oscara nie dostał, więc co tam…

No dobrze, jest więc ktoś, kto zdobył taką sławę w latach 20. i 30., a w jego utworach wciąż pojawiają się polskie reminiscencje. I co? Polska się na to, że tak się brzydko wyrażę, wypina. Jednym z wyjątków był Jarosław Iwaszkiewicz, który uważał, że dobre kontakty między Tansmanem i Polską są dobrym interesem dla obu stron: Tansman podkreśla swoja polskość, bo dzięki temu jest lepiej zauważalny, a skoro jest tak sławny, to Polska powinna się w cieniu tej sławy grzać. Dość rozsądne zdanie, ale w Polsce nie trafiło na podatny grunt.

Tu trzeba dodać, że jednym z impulsów do powstania tej książki było wypłynięcie na światło dzienne wspomnień kompozytora, których publikację Tansman zastrzegł na 20 lat po swojej śmierci. Wyszły dopiero w zeszłym roku. Kompozytor mówi w nich wiele rzeczy, których za życia nie ujawniał albo ujawniał w dużo mniejszym stopniu. Niestety, pierwsze, co wypływa w jego związkach z Polską, to zasadnicza przyczyna jego wyjazdu na Zachód, czyli zaciekły antysemityzm ze strony polskiej krytyki muzycznej i muzykologii; pierwszym z atakujących był jego pedagog Piotr Rytel, co jest tym bardziej paradoksalne, że Rytel był członkiem jury pierwszego konkursu kompozytorskiego w niepodległej Polsce, więc jakoś musiał przyczynić się do zwycięstwa Tansmana (utwory nadsyłano anonimowo). Wojciech Wendland poszperał szerzej w międzywojennej polskiej krytyce i wyszły mu rzeczy straszne. Bezkompromisowo określił ten swoisty proces reinterpretacji muzyki polskiej, jaki się w międzywojniu dokonał, w ten sposób: „…sztuczny zabieg, swego rodzaju preparacja, której skutkiem stało się wykluczenie nazwiska Tansmana z historii dwudziestolecia muzyki w Polsce”.

Za Stanisławem Estreicherem określa ten stan polskiej krytyki jako „chorobliwą gorączkę świeżo wyzwolonego narodu”. Chyba trafnie – to logiczne, że wyzwolony naród koncentruje się na sobie i wciąż obawia się powtórnego zniewolenia przez „obcych”, prawdziwych lub mitycznych (czy nie podobnie jest teraz?). Pierwsze pokolenie „muzycznych narodowców” to byli właśnie Rytel, Stanisław Niewiadomski, Karol Stromenger. Później dołączyli się Zdzisław Jachimecki, Adolf Chybiński, wreszcie Stefania Łobaczewska – ci profesorowie, którzy uważani dziś są za chlubę polskiej muzykologii, w bardziej lub mniej zawoalowany sposób, czasem nawet posługując się kłamstwami, odmawiali polskości twórcom takim jak Tansman, Karol Rathaus, Paweł Klecki, Józef Koffler czy Jerzy Fitelberg (z tym ostatnim to zresztą była paranoja, ponieważ jednocześnie jego ojciec Grzegorz, przykładnie wychrzczony, był uznawany za wielkiego polskiego dyrygenta). Groźne rzeczy wypisywał Jan Maklakiewicz oraz… Konstanty Regamey, który sam etnicznie nie był właściwie Polakiem. Pisywali w faszyzującym „Prosto z Mostu” (pojawiał się na tych łamach nawet Zygmunt Mycielski, który zresztą po wojnie potrafił się, w przeciwieństwie do niektórych innych, zachowywać przyzwoicie). Zdumiewające są wygibasy Łobaczewskiej, która przyznając rolę inspiracji polskim folklorem w twórczości Tansmana podkreślała, że jego celem nie jest „wypowiedź uczuciowa”, a owe polskie nawiązania mają charakter wyłącznie „konstrukcyjny”. Krótko mówiąc, zarzucała Tansmanowi dokładnie to, co w czasach stalinowskich nazywano formalizmem. Zabawne, że w kilkadziesiąt lat później muzykolożka Anna Granat-Janki pisała, że indywidualny wkład Tansmana do neoklasycyzmu polegał na wprowadzeniu doń za pomocą elementów polskiego folkloru „lirycznej śpiewności, emocjonalizmu i subiektywnej wyrazowości”… Dopiero od lat 60. zaczęło się stopniowe przywracanie Tansmana Polsce.

To oczywiście nie jest jedyny temat książki Wojciecha Wendlanda i niejedyny powód, dla którego warto ją przeczytać – jest tam dużo ciekawych rzeczy, najwięcej chyba o amerykańskim okresie życia Tansmana, o którym wciąż mało wiemy. Tansman zresztą był tak barwną postacią, że mógłby być bohaterem niejednej jeszcze książki.