Pieśń przerwana

Zacznę od przypomnianego wczoraj przez Jędrzeja hejnału z Wieży Mariackiej i legendy z nim związanej. To prawda, każdy z nas oczyma duszy widzi tę tatarską strzałę szybującą ze złowrogim świstem i lądującą ostatecznie w gardle nieszczęsnego trębacza. Ale, choć na cześć tego wydarzenia (swoją drogą, jak ta strzała mogła tak wysoko poszybować?) każdy z trębaczy 96 razy dziennie urywa ostatnią nutę (czasem mniej, czasem bardziej dramatycznie), to jednak hejnał wydaje mi się formą i tak muzycznie skończoną, kończącą się w dobrym miejscu. Czy to kwestia przyzwyczajenia? Nie wiem, ale ilekroć próbowałam sobie wyobrazić (a próbowałam), jak mogłoby być dalej, stwierdzałam, że to już byłoby too much, że byłoby za długo, a fraza już by się kręciła za własnym ogonem. W końcu na trąbce sygnałowej niewiele jest możliwości (dziś grają chyba na współczesnej, ale przecież nikt nowego hejnału nie komponuje).

Teraz przykład całkowicie odwrotny. Właśnie dostałam dziwną płytę: Pierre-Laurent Aimard, znakomity pianista specjalizujący się dotąd w muzyce współczesnej (na Warszawskiej Jesieni grał cały cykl Etiud Ligetiego, jestem w szczęśliwym posiadaniu nagrania), a także programator różnych festiwali – właśnie objął festiwal w Aldeburgh, stworzony 60 lat temu przez Benjamina Brittena – podpisawszy właśnie wyłączny kontrakt z Deutsche Grammophon nagrał… Kunst der Fuge Bacha. Nie chcę tu robić jakiejś specjalnej reklamy tej płycie, bo tak jak Ligeti Aimarda bardzo mi się podobał, tak Bach brzmi, jakby pianista grał Beethovena. Jest to jakaś propozycja, ale mnie przesadnie nie zachwyca. Ten Pałac Zimowy Sztuki Kontrapunktu staje się jeszcze bardziej kanciasty, zimny, grany z manierą.  Ale jedno wypada mocno: koniec ostatniej fugi. Przypominam – to fuga oparta na trzech tematach, a ostatnim z nich jest b-a-c-h; po przeprowadzeniach każdego z tematów (a niech tam, walnę czasem jakiś termin – przeprowadzenie w fudze oznacza przejście tematu przez wszystkie głosy) dochodzi do stretta, czyli momentu, w którym temat (-y) pokazuje (-ą) się we wszystkich głosach prawie jednocześnie. I w tym momencie, kiedy znów pokazuje się b-a-c-h, rękopis się urywa. Bach zmarł nie dokończywszy dzieła. W dobitnym wykonaniu Aimarda to urwanie jest szokiem, jakby piorun strzelił.

Zawsze sobie wyobrażałam, jak Bach, schorowany i ślepy, pisze Kunst der Fuge z jasnym, precyzyjnym umysłem – takie zwycięstwo ducha nad materią. Do czasu. Przemawiał do końca mocnym głosem, ale w końcu musiał urwać. Można by kończyć tę fugę wedle wszelkich zasad. Ale raczej tego robić nie należy. Rozumiem doskonale Lutosławskiego, który w ostatniej woli zabronił kończenia swoich utworów przez innych kompozytorów (a miał już daleko zaawansowany szkic Koncertu skrzypcowego dla Anne-Sophie Mutter) – nikt inny nie jest Lutosławskim. Tak jak nikt inny nie był Bachem.

Oczywiście nieraz w historii kończono i rekonstruowano cudze utwory. Tu nasuwa się siłą rzeczy przykład Requiem Mozarta. Ale Mozart chciał, by Requiem było skończone, w końcu wypełniał zamówienie za pieniądze, potrzebne żonie i dzieciom. Jakoś tam instruował Sussmayra, co ma być dalej; do paru części napisał partie wokalne i naszkicował harmonię (tylko Sanctus, Benedictus i Agnus Dei są w pełni autorstwa Sussmayra). Ale mit wciąż działa: wiemy, że ostatnimi nutami napisanymi fizycznie przez Mozarta było pierwsze 8 taktów Lacrimosy. Zdarzają się więc wykonania, które na tych taktach się kończą. Czy słusznie? Trochę mam mieszane odczucia. Ale robią wrażenie – także dlatego, że pamiętamy o micie.

PS: Tak przy okazji, nie słyszał może ktoś z Szanownych Czytających o jakichś porządnych skrzypcach do sprzedania? Siostrzenica-studentka w potrzebie…