I po karnawale

I po harcach – teraz popiół na głowę… Ja nie sypię, ale pieśni wielkopostnych to się naśpiewałam. A było to w dawnym moim żeńskim pięcioosobowym zespole wokalnym, dziś nieistniejącym, który miał enigmatyczną nazwę Studio 600. (Teraz już chyba można zdradzić: nazwa wzięła się stąd, że trzeba było szybko ją podać do koncertu, a koleżanka spojrzała na lodówkę w swoim mieszkaniu i taki właśnie był tam napis).

Śpiewałyśmy głównie monodię, czyli muzykę jednogłosową, z czasów średniowiecza, ale i późniejszych, np. jedyna płyta, jaką nagrałyśmy, była z muzyką francuskiego baroku, której nauczyłyśmy się na kursie w opactwie w Royaumont u wybitnego muzykologa, twórcy Ensemble Organum, Marcela Peresa. (Te pieśni akurat śpiewałyśmy na głosy, dwa do trzech w porywach.) W repertuarze miałyśmy też np. Hildegardę z Bingen, a jednym z naszych przebojowych programów były właśnie pieśni wielkopostne, takie starutkie, większość z XVI w. Byłyśmy chyba pierwsze w kraju, które ten repertuar ruszyły, i szkoda, żeśmy ich wtedy nie nagrały. Śpiewałyśmy z  kołatkami i terkotkami, tj. niejednocześnie, ale robiłyśmy niezły jazgot. Parę numerów śpiewałyśmy tzw. białym głosem, zawodząc jak baby pod kościołem – efekt był niezawodny!

Byłyśmy dumne i blade, że Marcel zaprosił nas w następnym po naszym pobycie roku na koncert do tegoż Royaumont (tego samego, gdzie przebywał Gombrowicz) i wykonałyśmy tam ten właśnie repertuar, którego myślę, że we Francji całej nikt jeszcze nie słyszał. Korytarze były tam długie, a my terkotałyśmy, więc zanim doszłyśmy do refektarza, mało nam ręce nie omglały…

Polszczyzna tych pieśni wprawiała nas w nieopisaną radość. Trzeba tu jeszcze dodać, że próby naszego zespołu, które odbywały się w mieszkaniu koleżanki (tej od lodówki), były dość specyficzne: właściwie zamiast śpiewać wciąż ciskałyśmy w siebie dowcipami w typie montypythonowskim (wszystkie uwielbiałyśmy, zresztą przez pewien czas w telewizji leciały odcinki zaraz po naszej próbie, więc oczywiście oglądałyśmy razem). Żeśmy się w ogóle czegoś nauczyły, to cud boski, ale za to miałyśmy dobre ćwiczenia przepony…

No to teraz coś o tej polszczyźnie, parę smacznych kawałków. Pojadę jednym ciągiem, bo się robią za duże odstępy:

Ciebie dla, człowiecze,/dał Bog przekłoć sobie/bok, ręce, nodze obie./Kry święta szła z boka/na zbawienie Tobie./Wierzcie w to, człowiecze,/iż Jezu Kryst prawy/cirpiał za nas rany [ten ostatni wers zwłaszcza nas bawił – trzeba go wymówić],/swą świętą krew przelał/za nas krześcijany. (…)

Albo: (…) Jezusa umarłego stworzenie płakało,/Pana swego miłego barzo żałowało;/Słojnce sie zacimiło, ziemia barzo drżała,/Opoki sie ściepały, groby otwarzały (…)

A już najlepsze chyba było: Krzyżu wierny i wyborny,/samo drzewo szlachetne,/w żadnym lesie tobie nie jest/kwiatem, owocem rowne./Słodkie twoje goździe były,/które Krystusa nosiły.(…) Schyl gałęzie, drzewo silne,/spuść członki rozciągnione,/stań się swemu Panu miększe/niźliś z przodku stworzone,/aby tak ciało nie pniało/a lżej na tobie wisiało. (…)

No i tak dalej… Mam nadzieję, że nie uraziłam niczyich uczuć religijnych. Pieśni były piękne i bardzo lubiłyśmy ten repertuar.