Elektronika – czy miała przeszłość?

Ostatnio ciągle z kimś wywiady przeprowadzam. W poniedziałek np. rozmawiałam z jubilatem za miesiąc – Krzysztofem Pendereckim. Nie będę podejmowała tematów z tego wywiadu, bo on pewnie się za ten miesiąc ukaże, ale podejmę taki rzucony, lecz ledwie wtrącony.

Kiedy więc wchodziłam do pokoju, w którym się rozmowa miała odbyć, akurat kończyła z Maestrem rozmowę Ania Dębowska z „Gazety Stołecznej”. Te parę słów padło już po oficjalnym „dziękuję”, więc nie mam skrupułów. Otóż Penderecki powiedział coś takiego, kończąc wcześniejszą myśl, że elektronika nie dała światu jakichś wybitnych dzieł muzycznych, że służyła wyłącznie do eksperymentów. Gdy potem my już rozmawialiśmy, dodał do tego, że jemu elektronika oddała nieocenione usługi, kiedy zajmował się tworzeniem muzyki użytkowej – teatralnej i filmowej. Współpracował wtedy ze Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia, jak musiał każdy w Polsce, kto chciał się wtedy tą dziedziną zajmować. Zrealizował jeden utwór autonomiczny: krótki Psalmus 61, oparty na przetworzeniach (dość prostych) głosu ludzkiego. Zrobił tam też Ekecheiriję, którą nie bez problemów i charczeń odtworzono na otwarciu pechowych igrzysk olimpijskich w Monachium. Przyznał również, że zetknięcie ze studiem, brzmienia, jakie tam poznał, przyczyniły się do brzmień, jakie próbował wydobywać z instrumentów w swoich awangardowych dziełach.

Nie było to wtedy moją rolą, więc nie powiedziałam mu, że się nie zgadzam. Muzyka elektroniczna moim zdaniem wydała sporo dzieł znakomitych, a nawet wybitnych, jak choćby podawane tu przeze mnie nieraz z linkami Gesang der Jünglinge Stockhausena – znalazłoby się więcej utworów, teraz nie mam jak szukać po sieci (muszę wyjść zaraz), może później jakieś przykłady znajdę. W każdym razie rzeczywiście muzyka elektroniczna była dziedziną wybitnie niszową (co przecież nie znaczy, że nie powstawały dzieła znakomite). W późniejszych czasach elektronika weszła do rocka, do muzyki pop – i takie zastosowania znamy wszyscy. Ale zwykle gorszy pieniądz wypiera lepszy, więc Stockhausena i innych wielu odkrywa dopiero dziś, kiedy jest szerzej przypominany. A już kiedy wynaleziono samplery… wiadomo było, w jaką stronę się to wszystko może potoczyć. Sprawdził się też mechanizm inżyniera Mamonia: skoro lubimy to, co już znamy, to samo jest i w dźwiękach, więc instrumenty elektroniczne, które w końcu stały się prymitywnymi keyboardami dla chałturników, zaczęły służyć nie do wydobywania nowych ciekawych brzmień, lecz imitowania dźwięków istniejących instrumentów, a zwłaszcza orkiestry, która dzięki temu zmieściła się (?) w jednym „parapecie”.

PS. Niech mi wybaczą ci, którzy oczekiwali rozwinięcia tematu muzyki filmowej –  musiałam intensywnie zajmować się czymś innym, ale obiecuję, że do tematu wrócę.