Antylskie mazurki w Warszawie

Nie było na tym koncercie nikogo prawie ze środowiska muzycznego. W ogóle publiczności było raczej niewiele, choć były rozdawane darmowe wejściówki (ale wcześnie jakoś się skończyły). Ale kto był, temu w ten chłodny listopadowy wieczór bardzo poprawił się humor.

Przyjechało z Antyli czterech panów w różnym wieku: Wim Statius Muller, Johnny Kleinmoedig, Livio Hermans i Randal Corsen; wszyscy po kolei grali na fortepianie. Towarzyszył im Holender Jan Brokken, autor książki Dlaczego 11 Antylczyków klęczało przed sercem Chopina, o której pisałam tutaj. Każdy utwór zapowiadał przygotowanym wcześniej tekstem, po holendersku; tłumaczenie na polski odczytywała tłumaczka książki. A tekst wykraczał poza treść książki, choć i tam anegdot nie brakło. Brokken jest jednak gawędziarzem i dodał przy okazji więcej pięknych opowiastek o muzyce antylskiej, która – jak powiedział – „mówi o przemijaniu, miłości, życiu i o słońcu, które zachodzi za horyzontem”.

Żywioł muzyki i tańca, a także przedziwna mieszanka wielokulturowa, gdzie melodie i rytmy chopinowskie krzyżują się z rytmami afrykańskimi i latynoskimi, dominuje w tej krainie, gdzie w 1930 r. było 1500 fortepianów na 15 tys. ludności. Mazurki i walce – te ostatnie właśnie w wersji paryskiej, chopinowskiej, nie wiedeńskiej – to nie tylko ulubione tańce, ale i ulubione utwory do grania w tamtejszych salonach, i ta tradycja trwa już nieprzerwanie od półtora wieku. Jest zakorzeniona do tego stopnia, że np. eleganckim prezentem urodzinowym jest specjalnie skomponowany walc, stąd wiele z nich nosi imiona solenizantów (Johnny Kleinmoedig zagrał np. własny walc Euphemia, który napisał dla swojej matki). Walce mogą być wesołe i smutne, ale niewiele się od siebie różnią – w każdym jest nostalgia (grywa się też walce na pogrzebach). Brokken opowiadał również, że walca antylskiego tańczy się drobnymi kroczkami, a to dlatego, że salony były tam dość ciasne, a panie tam dość wcześnie przybierają na szerokości, co nie sprawia przecież, że odchodzi je ochota do tańca…

Rozkoszne były te chopinowsko-swingujące utwory (jak powiedział Brokken, choć na tę muzykę miał wpływ zarówno Chopin, jak i Afryka, to nie były to elementy przeciwstawne!), brzmiące znajomo i egzotycznie zarazem. Piękne historie wiążą się z samymi wykonawcami: młody Kleinmoedig jest z zawodu notariuszem, starszy już mocno Livio Hermans zaś – aptekarzem, choć twierdzi, że muzyka to najlepsze lekarstwo. Wim Statius Muller, choć studiował w nowojorskiej Juilliard School of Music, był później w swojej ojczyźnie agentem wywiadu, a potem pracował w Biurze Bezpieczeństwa NATO; przez cały ten czas komponował mazurki, walce i nokturny.

Na koniec zobaczyliśmy coś bardzo też ponoć charakterystycznego: Hermans i Kleinmoedig zasiedli razem, by na cztery ręce poimprowizować na temat walca Aura Alberta Palma, a potem Hermansa zastąpił Muller w anonimowym walcu Kurczaczek, a Hermans przeszedł do najwyższego rejestru, by dołożyć piątą rękę z naśladowaniem kurczaczych pisków. Podobno jak się tak zbierze paru antylskich pianistów, to mogą tak dżemować i dżemować.