Muzyka za karę?

Ostatnio prasę i blogosferę obiegła następująca wiadomość: w Fort Lupton w stanie Colorado grupa młodych ludzi zakłócała sąsiadom życie w sposób uporczywy. Puszczała mianowicie na cały regulator rap, jak również nagrania założonego przez siebie zespołu. Sąsiedzi nie wytrzymali nerwowo i sprawa wylądowała w sądzie. Chłopcy otrzymali wyrok skazujący, a sędzia Paul Sacco zadał im karę bardzo szczególną. Otóż zamknął ich w sali rozpraw i zmusił do słuchania – tylko przez godzinę – specyficznej składanki muzycznej, którą sam pieczołowicie skomponował z gatunków szczególnie przez nich znienawidzonych. Ponoć znalazł się w tym towarzystwie Barry Manilow (I Write the Songs), The Platters (Only You) i Joni Mitchell (Chelsea Morning), inne źródła podają też Bruce’a Springsteena (Born in the USA), Céline Dion (My Heart Will Go On) czy Cher (Believe).

Dramatyzmu sytuacji dodaje okoliczność, że młodzi ludzie zaproponowali, iż zamiast tej dotkliwej kary zapłacą grzywnę. Ale sędzia Sacco był bez litości. Ja tam rozumiem go aż za dobrze. Jak inaczej mieli zrozumieć przesłanie: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe (i ponoć zrozumieli)? A straszne jest słuchać czegoś znienawidzonego nawet tylko przez godzinę. Ja miałam swego czasu pecha jechać autobusem do Pułtuska – trwało to około godziny i przez całą tę godzinę pan kierowca był uprzejmy puszczać disco polo. Wysiadłam ledwie żywa.

Toutes proportions gardées, ale w drugą stronę, trochę to przypomina znaną akcję z londyńskiego metra, gdzie od kilku lat na wybranych stacjach – dziś już aż czterdziestu! – zaczęto odtwarzać z głośników dzieła klasyczne, od Bacha po Mahlera, i przyniosło to oczekiwany efekt: łobuzeria się wyniosła jak najdalej od znienawidzonej muzyki. Mnie na takich stacjach denerwowałoby raczej, gdyby kolejka przyjechała w środku frazy i nie dość, że zagłuszyłaby ją hałasem, ale musiałabym się nią zabrać i przerwać słuchanie ukochanego Mozarta.

Ale wracając do owych łobuzów, jeśli oni nadal muszą tą trasą jeździć? I tu ciekawa jestem jednego. Pewne jest, że ci z Colorado nie polubią Plattersów. Ale może mogłoby się komuś w londyńskim metrze zdarzyć, że usłyszy np. Fantazję chromatyczną Bacha (rzucam na chybił trafił), dozna nawrócenia i objawienia i zakocha się w tej muzyce? Nie mówię tego całkiem serio oczywiście. Ale zastanawiam się, czy coś takiego byłoby w ogóle możliwe.

A czy Wam zdarzało się „nawrócić” na jakąś muzykę, która Was wcześniej denerwowała?