Pierwsza premiera 2009

Co prawda faktycznie odbyła się ona już 30 grudnia, ale rzeczywiście Aleksandra Kurzak była chora i nie tylko nie wystąpiła na koncercie sylwestrowym w Krakowie, lecz także w swoim rodzinnym Wrocławiu, w swojej koronnej roli Zuzanny, którą zadebiutowała dziesięć lat temu na tych samych deskach. Podczas debiutu również śpiewała z mamą, Jolantą Żmurko, która i teraz wystąpiła w roli Hrabiny. W ogóle w tym spektaklu porobiło się dość zabawnie: teściowa grała wzgardzoną żonę swego byłego zięcia (Jacek Jaskuła – Hrabia), który z kolei podrywał swoją byłą żonę, która to z kolei wybierała się za mąż za swoego niedawnego partnera scenicznego z Covent Garden (fajny włoski baryton Marco Vinco jako Figaro). Ale sprawy rodzinne rozegrały się z klasą: na bankiecie popremierowym można było zobaczyć prześmieszną scenkę, jak Hrabia i Figaro (oczywiście jeszcze w strojach scenicznych) przyklękli przed sobą nawzajem w wyrazie uszanowania…

Taka konfiguracja mogła się oczywiście odbyć tylko raz. Ola Kurzak (którą Sir Charles Mackerras po spektaklu w Covent Garden nazwał najlepszą Zuzanną, z jaką kiedykolwiek pracował w swojej karierze) szybko tej roli chyba w tym miejscu nie powtórzy, a to samo w jeszcze większym stopniu dotyczy zapewne jej włoskiego partnera, którego ponoć agent nie chciał puścić do Wrocławia, a on i tak przyjechał. I od razu powiedzmy, że ta para była największym atutem tego przedstawienia. A lekkość śpiewania naszej Zuzanny jest niesamowita, i choć sama solistka dopiero rozkręcała się z czasem i odczuwało się, że nie jest to jej szczytowa forma, to i w tej wersji można było jej pozazdrościć. Ponoć też rozkręciła spektakl od strony reżyserskiej (Marka Weissa na tym spektaklu nie było)…

A jaka będzie codzienność? I w ogóle jaki to spektakl? Dość tradycyjny, choć scenografia opierała się na pomyśle z przezroczystymi meblami i ścianami. Ale wielkich ekstrawagancji nie było; zabawnym odstępstwem na początku było, że Figaro nie mierzył mieszkania, lecz… części ciała narzeczonej, by oddać je na malowanym przez siebie portrecie.

Denerwujące było ciągłe rozmijanie się orkiestry i solistów. Młody, temperamentny dyrygent Francesco Bottigliero brał zdecydowanie za szybkie tempa, których śpiewacy po prostu nie wyrabiali. U Mozarta takie nierówności są po prostu nie do wytrzymania. Co do reszty obsady, zwróciłabym uwagę na Annę Bernacką w roli Cherubina, która, choć parę momentów miała niepewnych, śpiewała interesująco, ciekawą barwą głosu (wcześniej zapamiętałam ją jako Jessicę w Jutrze Bairda), a także Aleksandrę Szafir w niedużej, ale w tym spektaklu wyrazistej roli Barbariny.

Znajomi byli na wcześniejszym spektaklu i ich zdaniem interesujący był debiut (!) w roli Hrabiny młodej Anastazji Lipert; podzielone były zdania na temat Zuzanny – Aleksandry Kubas (trzecią do tej roli ma być Joanna Moskowicz z Łodzi, którą miło wspominam z Cyrulika sewilskiego). Ogólnie spektakl robi wrażenie jeszcze nieokrzepłego, ale są szanse, że to się poprawi. W każdym razie Opera Wrocławska szaleje – co miesiąc praktycznie ma być premiera! Najciekawsza repertuarowo będzie z pewnością Kobieta bez cienia Richarda Straussa, nie wystawiana dotąd we Wrocławiu (i chyba w ogóle w Polsce), ale jak najbardziej wystawiana niegdyś w Breslau; sam Strauss bardzo ponoć lubił tutejszą operę…