Włoszczyzna i inne

Przewaga muzyki włoskiej na Misteriach Paschaliach nie jest tegoroczną nowością, zawsze było jej dużo, ale tym razem Włosi rzeczywiście zdominowali festiwal. Czy to dobrze, czy źle? Gdyby było źle, nie byłoby przecież o czym mówić, ale przecież jest o czym, i to jak. Bo przecież żaden koncert nie był nieporozumieniem (piszę to jeszcze przed ostatnim, ale od Il Giardino Armonico nie można raczej spodziewać się plamy), jeśli nawet występ zespołu Rinalda Alessandriniego był trochę poniżej jego zwykłego wysokiego poziomu, to też była sprawa jednorazowa. No i trzeba powiedzieć, że poznaliśmy w tym roku zupełnie inne oblicze muzyki włoskiej, nie tylko przecież Vivaldiego i Pergolesiego słuchaliśmy. Po koncertach zresztą wymienialiśmy ze znajomymi zdania, że niektóre z dzieł stylistycznie są bliskie dawnej muzyce polskiej, co zresztą dziwić nie może, skoro Polacy brali dobrą włoską szkołę. O takim np. Mikołaju Zieleńskim wiele nie wiadomo, ale jego kompozycje, wydane zresztą w Wenecji, przez swoje efekty przestrzenne muszą się kojarzyć z wenecką polichóralnością (tzn. utworami na parę lub więcej chórów, pisanymi z myślą o wykonywaniu w Bazylice św. Marka). Zieleński przypomniał mi się natychmiast, gdy słuchałam np. kompozycji Giovanniego Marii Sabino wykonywanych przez Cappella della Pietà de’ Turchini, ale nie z powodu polichóralności, bo jej nie było, tylko stylistyki.

Antonio Maria Bononcini, Francesco Provenzale, Leonardo Leo, Francesco Durante, Alessandro Scarlatti, a wreszcie wygrzebany przez Fabia Biondiego Francesco Nicola Fago – to były zupełnie inne Włochy muzyczne niż te, jakie znamy: muzyka bardziej prosta, surowe, wyrazista, nie schowana w kompulsywnych zakrętasach ozdobników i biegników. Nawet Missa Romana Pergolesiego też miała momenty zaskakujące, niewiele tam było z operety znanej nam ze Stabat Mater. Tu niektórzy się pewnie oburzą, ale co powiedzieć np. o takim kawałku, który nazywam prywatnie kankanem, i o zestawieniu muzyki o takim nastroju z takim tekstem? Albo o takim, który nazywam krakowiaczkiem? (Tu zresztą jest nasza ulubiona ślicznota Maria Grazia) No, a Vivaldi – powiedzmy, że trochę poważniejszy, ale też taki raczej płytkawy? Nawet w wykonaniu niesamowitej Sary Mingardo?

Jakże inny wśród tych wszystkich był koncert Le Poème Harmonique. Trzeci raz już się zdarza, że występ tych francuskich artystów na festiwalu łączy się z największymi, najgłębszymi, wręcz mistycznymi przeżyciami. W tym roku – Leçons de ténèbres Couperina Wielkiego. Naprawdę Wielkiego. Jest przecież w tej muzyce pewna ceremonialność, pewne formuły znane również z dzieł operowych francuskiego baroku, chwyty retoryczne – ale wszystko to jest szlachetne, głębokie, przeżyte.

Dobrze, że przynajmniej ten jeden odmienny akcent na festiwalu był – no i drugi, co by o nim nie sądzić, czyli Savallowska Jerozolima. Ja bym bardzo chciała, żeby ten festiwal był bardziej wszechstronny, żeby pokazywał nam większy kawałek dawnego muzycznego świata, zapoznawał nas z przeżyciami, jakie w związku z tą tematyką miewali kompozytorzy różnych narodów.

Dość merytoryzmu. Do zdjęć! Wreszcie i na maleństwie zainstalowałam Picasę i niniejszym wrzucam zdjęcia z Krakowa wielkanocnego, dorzucam tradycyjnie ze trzy do Pieseczków, koteczków – i jako bonus coś bardzo specjalnego: album Bobiczy!