Czy to się opłaca?

Po sąsiedzku na naszej internetowej stronie jest dyskusja pod hasłem „Kultura po 16”, wywołana przez artykuł mojego kierownika w świątecznym numerze „Polityki”. (Na stronie ma być teraz więcej takich debat, co, uważam, jest krokiem w dobrym kierunku – Internet od tego jest, zeby był interaktywny.) Z tym, co kolega Pietrasik pisze o koncertach, nie do końca się zgadzam – widziałam zresztą, że i nasz Gostek oponował, że koncerty o 17. są tylko podczas festiwali. Dodam jeszcze, że w tym roku na tych koncertach na Festiwalu Beethovenowskim sala była pełna – dużo było przybyszów zza granicy, a i część melomanów, która była w stanie, stawiała się. Nie zgadzam się też z postulatem, by godziny rozpoczynania koncertów wieczornych i spektakli teatralnych były późniejsze, bo wielu konsumentów kultury nie jeździ własnymi samochodami ani nie stać ich na taksówki (znam wielu takich melomanów), więc jak by mieli wracać do domu wieczorami?

Ale w naszej dziedzinie też jest wiele różnych nonsensów. Ostatnio przekazano mi w redakcji, że zadzwonił pewien bardzo zdenerwowany pan z Wrocławia, zeby wyłożyć swoje pretensje. Otóż przeczytał moją recenzję z Samsona i Dalili w tamtejszej operze, zainteresował się i chciał się wybrać. Zadzwonił do opery i dowiedział się, że spektakl będzie grany dopiero bodaj w 2011 r. Miał więc do mnie żal, po co zachęcam do obejrzenia czegoś, czego normalny operoman nie będzie mógł w najbliższym czasie obejrzeć.

Premierę chwalono jako sztandarowy przykład udanej koprodukcji. Tymczasem wszystko, co można przeczytać w zlinkowanym tekście Jacka Marczyńskiego, to niestety bujda na resorach (czego być może on w momencie pisania nie wiedział): ani do końca sezonu spektakl nie będzie grany, ani w ogóle w najbliższym czasie. A nie można go wznowić, kiedy pojedzie do innych teatrów. Absurd absolutny. Statystyka premier co prawda rośnie, ale widz się wścieka. Pytam więc: czy to się nam rzeczywiście aż tak opłaca? Czy nasz widz nie będzie się czuł jeszcze bardziej zlekceważony?

Nie piszę tego po to, żeby dokopać Operze Wrocławskiej, którą bardzo cenię i podziwiam za działalność i jej styl. Ale w takim wydarzeniu, o jakim właśnie mówię, chyba jednak więcej jest PR niż wymiernych korzyści. Może te korzyści sa jakoś tam wymierne dla teatru. Ale ja w tym wypadku odczuwam empatię raczej z panem, który zadzwonił rozżalony do redakcji. Bo co on winien?