Najazd dźwięków na Zachętę

Wystawa Inwazja dźwięku jest już w Zachęcie od pewnego czasu, ale dopiero ostatnio miałam parę godzinek, żeby ją odwiedzić. I na pewno odwiedzę jeszcze ją parę razy, bo za jednym razem wszystkiego obejrzeć (i wysłuchać) się nie da, a jest ona czynna aż do 4 sierpnia, tak że kto ze stolicy lub będzie przez stolicę przejeżdżał w tym czasie, może zajść. Myślę, że warto.

Wita nas dobiegający znad klatki schodowej śpiew, który coś nam dziwnie przypomina. Tak – to hymn Hej, Slovaci (w tej wersji nie chóralny, lecz solowy żeński), który powstał na bazie naszego Mazurka Dąbrowskiego. Nad schodami wisi wielki ekran, na nim nieruchomo stoi w plenerze koń, na którego grzbiecie siedzi dumnie kobieta – autorka, znana performerka Marina Abramović. Pracę tę poświęciła swojemu ojcu.

Dalej wchodzi się kolejno w różne, w większości wyciemnione wnętrza oddzielone od siebie dźwiękoszczelnymi gumowymi kotarami; tylko w Sali Matejkowskiej, jasno oświetlonej, stoi kilka małych pawiloników, w każdym z nich dzieje się coś innego. Jedna z wyciemnionych sal ma ściany czerwone – tam wyświetlane są dwa filmy Katarzyny Kozyry. Właściwie o wielu pracach mogłabym tu popełnić osobny wpis, może więc rzeczywiście podzielę ten opis i zatrzymam się na paru, żeby potem napisać o kolejnych. Wstępnie powiem tylko, że wystawa opiera się w przeważającej mierze na wideoinstalacjach, a obecność niektórych w tym kontekście wydaje mi się nieco naciągnięta. Ale są i instalacje innego rodzaju, np. Roberta Kuśmirowskiego złożona ze starych fisharmonii, magnetofonów i różnych takich, Krzysztofa Knittla Pory Roku, która jest wyłącznie dźwiękowa: w każdym z kątów sali rozbrzmiewają dźwięki innej pory roku, nagrane przez Krzysztofa w różnych miejscach Polski i zagranicy, są to dźwięki nie tylko przyrodnicze, jak deszcz, burza, ptaszki, strumyk czy szczekanie psa, ale nawet rozmowy prywatne. Taki sobie pamiętniczek (ukazał się też na płytach). Ze znanych kompozytorów obecny jest tu też Paweł Mykietyn, którego utwór towarzyszy obrazowi Tomasza Tatarczyka.

Podobał mi się Kwartet wideo Christiana Marclaya. Tutaj jeden kawałek, tu drugi, oczywiście nie oddaje to wrażenia. Na czterech ekranach koło siebie pokazywane są wyimki z różnych filmów muzycznych – albo też fabularnych, bo jest tu i Marilyn Monroe, i Ingrid Bergman nucąca motyw z Casablanki (zagraj to jeszcze raz, Sam!). Są tu w małych ułamkach wielkie gwiazdy i muzyki poważnej, i jazzu, i musicalu… na każdym ekranie dzieje się coś innego, szybki montaż robiony jest tak inteligentnie, że tę powstającą pewną kakofonię odbiera się jednak falami, są fajne momenty jednorodne, np. opierające się na samej grze dęciaków, krzykach (bo i parę zdjęć z thrillerów tu jest), rytmie czy nuceniu. Całość trwa kilkanaście minut.

W następnej sali zestawienie dwóch polskich artystów: Artura Żmijewskiego i Andrzeja Bieńkowskiego. Każdemu z nich chodzi o coś innego, obu – także o coś innego niż omawianemu wcześniej artyście. Bieńkowski, malarz i dokumentalista, niezmordowanie od dziesięcioleci utrwalający dorobek wymierającego gatunku wiejskich muzykantów, reprezentowany jest kilkoma obrazami i dwoma filmami wideo z nagraniami owych muzykantów. Ale przejmujące jest zestawienie jednego z tych wideoobrazów z krótkim filmem Artura Żmijewskiego Nasz śpiewnik. To film, który dobrze znam, ale wciąż gdy go oglądam, ściska mnie za gardło. Starzy, chorzy, umierający ludzie w Izraelu, od kilkudziesięciu lat poza Polską, z lepszym lub gorszym skutkiem przypominają sobie polskie pieśni. Ja wymiękam, kiedy słyszę, jak babcia nie wstająca z łóżka śpiewa uśmiechając się: Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy

Obok dla symetrii jest wideo Bieńkowskiego Muzyka żydowska w pamięci wiejskich muzykantów. Bardzo cenię fantastyczną pracę Andrzeja, ale kiedyś weszłam z nim w lekki spór, bo próbował dowodzić, że to, co my znamy jako muzykę klezmerską, to jest nieprawda i cepelia, a naprawdę to Żydzi grali tak, jak ci wiejscy muzykanci. Że ta teza jest nieprawdziwa, świadczą choćby zbiory wybitnego muzykologa Mosze Bieregowskiego, o którym już tu kiedyś wspominałam. Muzyka żydowska w pamięci polskich muzykantów zatarła się jeszcze bardziej niż polskie piosenki w pamięci izraelskich staruszków. Znamienny jest fragment, kiedy jeden z muzykantów gra melodię, którą nazywa „hymn żydowski”. Po porządnym wsłuchaniu się rozpoznałam bardzo zniekształconą Hatikvę, czyli hymn Izraela (mam jednak wrażenie, że tylko ja jedna byłam w stanie to rozpoznać). Inny skrzypek jako melodię żydowską podaje… cake-walka, którego przed wojną grywano w polskich kabaretach, np. w Zielonym Baloniku (nuty są nawet w Słówkach Boya)… Jedyna prawdziwa żydowska piosenka, z tekstem w jidysz, rozbrzmiewa w wykonaniu pewnej starszej pani – znam dłuższą wersję tego filmu, w której ta pani opowiada, że w dzieciństwie miała przyjaciółkę Żydówkę. Ale naprawdę wstrząsające jest, że skrzypkowi, który gra ów „żydowski hymn”, żona towarzyszy na bębenku; w pewnym momencie widzimy zbliżenie na skórę bębenka i wyraźne hebrajskie litery. Tak! Ten bębenek został zrobiony, jak opowiada zapytany przez Bieńkowskiego muzykant, z „żydowskich pacierzy”…

Ciąg dalszy nastąpi.

PS. Ogłoszenie na niedzielę 😀 Ruszam do Krakowa po spełnieniu obywatelskiego obowiązku, gdzieś po 13. jestem w Stołecznym Królewskim Mieście, zamelduję się pewnie w hoteliku (na Długiej) i mogę się umawiać. Może tradycyjnie w Camelocie?