Concert sans orchestre

Nazwałam ten wpis tytułem drugiego z utworów wykonanych na warszawskim recitalu Sokołowa, ale mając na myśli też to, że był to – po raz kolejny, jeśli chodzi o tego pianistę – koncert wielki, choć bez orkiestry. Zresztą Sokołow od dawna gra wyłącznie recitale. I nie dziwię się – tu wszystko zależy wyłącznie od niego, a on tak właśnie lubi działać.

Tym razem wybrał dwie duże formy. Pierwszą była Schuberta Sonata D-dur D 850, z 1825 r. Zagrał ją zupełnie inaczej, niż można byłoby się spodziewać. Jest to jeden z najpogodniejszych utworów Schuberta, pozornie nie przysłonięty ani jedną chmurką, pastoralny w nastroju, przywodzący na myśl letnią wędrówkę po lasach i polach, z pewnymi echami muzyki ludowej. Zwykle pianiści grywają ją szybko i wesoło. Tutaj np. mamy I część w wykonaniu Schnabla (który w ogóle lubił szybkie tempa) – to, co się tu pojawia w 1’05”, co to jest? Dudy czy jodlowanie do entej potęgi? Bardzo trudne to miejsce do zinterpretowania. Tutaj zaś drugą część gra Andras Schiff, też dość szybko i lekko. Więcej niestety tej sonaty nie ma na tubie, ale zwłaszcza finał gra się w typie radosnego, żartobliwego, żwawego marsza.

Sokołow zrobił coś zupełnie innego. Wszystko (poza kontrastami dynamicznymi w pierwszej części) zagrał w tonie ściszonym (miałam wrażenie, że wciąż wciska lewy pedał), cyzelując dźwięki ze spokojem, jakby celebrował każdy moment tej pogody. Tworząc nastrój nazywany po francusku sérénité, i jakby się obawiając kruchości tego nastroju. Pokazując, że owa pogoda to słońce przez chmury, uśmiech przez łzy. A więc: trwaj, chwilo, jesteś piękna. A już ostatnia część nie miała w sobie nic z owego żartobliwego marsza, płynęła po prostu w jakiejś nirwanie, tylko rytmiczne akordy tykały cicho jak zegarek. I popłynęła w przestrzeń. Aż zakręciło się w głowie.

Druga część była całkowicie w kontraście do pierwszej. Ów Concert sans orchestre, czyli Sonata f-moll Schumanna, napisana między Karnawałem a Utworami fantastycznymi, to, podobnie jak te właśnie dzieła, też raczej ciąg obrazów niż forma sonatowa, choć nominalnie składa się z pięciu części. I tu znajdziemy typowo schumannowską huśtawkę nastrojów, choć więcej tu z porywczego Florestana niż z łagodnego Euzebiusza. Tu Sokołow dał pełnię brzmienia, mocne osadzenie w klawiaturze, ale i pełne opanowanie, nic z rozwichrzenia. Jak kiedyś kongenialnym wykonawcą Schumanna był Richter, tak teraz Sokołow w pełni kontynuuje jego dzieło.

Bisy. Zawsze kilka. Tym razem było sześć. Najpierw preludia Chopina z op. 28: e-moll, b-moll, Des-dur, d-moll i c-moll; klaskaliśmy, klaskaliśmy, chcąc doczekać się na coś innego (a fe, tak się wykpiwać czymś, co grał nam zaledwie rok temu), no i doczekaliśmy się całkiem maluśkiego Skriabina (nie dam głowy, ale to był chyba pierwszy z Deux Morceaux op. 57). Szkoda, że nie więcej, bo było przepięknie. Taki krótki odlocik na koniec.