Dwa spektakle
Dvořák, Rusałka (Łódź, Teatr Wielki). To niewiarygodne, że tę najlepszą operę Wybitnego Sąsiada ostatni raz wystawiono w Polsce w latach pięćdziesiątych. Ostatnio staje się coraz bardziej modna na świecie, czołowe partie wykonują najlepsi śpiewacy, na YouTube jest niezliczona ilość przykładów. Piękna, barwna muzyka, jeszcze przynależąca do romantyzmu, ale poprzez przyrodnicze, wodne nastroje pomału już ciążąca w stronę impresjonizmu. A przy tym wyraziste melodie, wyrastające wprost z czeskiego języka i pieśni. Cały świat usiłuje śpiewać po czesku, bez wymagań, że lepiej może byłoby po angielsku czy niemiecku… Inscenizacje bywały już różne, choć jednak nader często w pewnym stopniu tradycyjne: trudno, by nie było tam księżyca ani wody. Nawet u Roberta Carsena w Operze Paryskiej (śpiewała tam Renée Fleming), co prawda w formie basenu (a jakże), ale zawsze.
U Tomasza Cyza, który tym spektaklem zadebiutował jako reżyser w operze (bo półkoncertowego jednorazowego wykonania Luci mie traditrici Sciarrina w Poznaniu nie ma co liczyć, choć po obejrzeniu tamtego miało się nadzieję na bardziej interesujące produkcje), basenu nie było. Pomysłu nie było. Oryginalności nie było. Poezji nie było – w inscenizacji, bo w muzyce i owszem, Łukasz Borowicz bardzo się starał, znakomicie pokazali się nie tylko główni soliści (Wioletta Chodowicz – Rusałka, gościnnie Peter Berger ze Słowacji – Książę, Katarzyna Hołysz – Księżna, Grzegorz Szostak – Wodnik), ale i trzy Nimfy (Patrycja Krzeszowska, Sylwia Połońska i Małgorzata Kustosik). Tyle tylko, że na scenie można było zobaczyć motywy powtarzane z Warlikowskiego i Trelińskiego, którzy to z kolei przecież te motywy wzięli z niemieckiego Regietheater sprzed dekad. Smutne to ogromnie. Zwłaszcza, że Tomek to sympatyczny kolega i naprawdę mu kibicowałam. Ale już tak przesiąknął tymi naszymi „koryfeuszami”… Nie tracę nadziei, że coś może kiedyś od siebie powie, jeśli się od koleżeństwa reżyserskiego odpępowi (taki Tomasz Konina też z krytyka stał się reżyserem i ma w dorobku całkiem niezłe spektakle, np. Podróż do Reims Rossiniego w Operze Narodowej).
No więc szpital, mało sprecyzowany, Rusałka jakaś niepełnosprawna, sadzana z łóżka na wózek, by w następnej scenie normalnie iść; Książę przychodzi do niej z kwiatami i pomarańczami i odgrywa wielką scenę zapoznawczą, Jeżibaba jako manikiurzystka i sprzątaczka w jednym; tatuowany Wodnik jako kto? pielęgniarz? Z jednej ściany wyjeżdża gabinet Jeżibaby, z drugiej – pokój hotelowy (ale szpital wciąż zostaje), w którym rozgrywa się akt II; tu Jacek Marczyński zwrócił uwagę, że u Carsena II akt też rozgrywa się w łóżku. Obca Księżna jest dominą z pejczem, a w finale Rusałka wciąga Księcia pod prysznic, by potem oddalić się samochodem marki Tatra (ciągniętym; nie jest już na chodzie). O co tu w sumie chodzi? Pewnie, nie musi się wystawiać Rusałki w konwencji Wodnika Szuwarka, można z tego zrobić wielką metaforę. Boris Kudlička w linkowanym przeze mnie wcześniej wywiadzie mówił, że Rusałka to „historia kobiety, którą dziś możemy spotkać na ulicy, historia o nieszczęśliwym zakochaniu”. To błąd. Bo ta bajka, oparta częściowo na Andersenowskiej Małej syrence, mówi o czymś zupełnie innym: o niemożności przekroczenia własnej natury. Rusałka nie potrafi stać się człowiekiem, choć tak bardzo tego chciała; Książę z miłości do Rusałki nie może pozostać sobą, musi umrzeć. Można to opowiedzieć na różne sposoby. Byle z sensem. Ech…
Britten, The Burning Fiery Furnace (Warszawska Opera Kameralna). Niestety spektakl ten został wystawiony jednorazowo – na więcej nie ma kasy. Województwo mazowieckie musi bulić tzw. janosikowe na inne regiony (62 proc.!), choć samo naprawdę bogate nie jest, a przy okrojonym budżecie co leci na pysk? Kultura. Młodzianków w piecu ognistym dyrektor Sutkowski zaplanował na jubileusz półwiecza Warszawskiej Opery Kameralnej; z tej okazji w ostatnim kwartale przyszłego roku ma się odbyć Festiwal Oper Kameralnych XX i XXI wieku (parę tych oper ma dopiero powstać). Ta druga część tryptyku przypowieści religijnych stała się jakby dalszym ciągiem wystawionej w Operze Narodowej w ramach cyklu Terytoria Curlew River. (Pozostał jeszcze Syn marnotrawny; ciekawe, kto i kiedy go wystawi.) Ma to być przy okazji pośrednie nawiązanie do dramatów średniowiecznych wystawianych kiedyś z WOK w kościołach w reżyserii Kazimierza Dejmka.
Opowieść biblijna o trzech Izraelitach u króla Nabuchodonozora jest, podobnie jak Curlew River, teatrem w teatrze, czyli misterium odgrywanym przez mnichów, którzy też w tym przypadku są odgrywani. Taka koncepcja niesie za sobą konieczność jak najbardziej ascetycznej reżyserii. W WOK rzecz wykonał Maciej Prus, który w ogóle od lat reżyseruje nader ascetycznie, ale tu to się akurat sprawdziło. Bardzo jestem zaskoczona na plus poziomem wokalnym spektaklu; ładnie brzmiał Nabuchodonozor – Sylwester Smulczyński (nie znam aż na tyle utworu, żeby ocenić, czy tym razem śpiewał czysto, ale chyba tak), ekspresyjny był Andrzej Klimczak jako Astrolog/Opat, dobrze się też spisali Krzysztof Kur, Tomasz Rak i Artur Janda jako Izraelici, Piotr Kędziora – Herold i Przywódca Dworzan, a także dwa aniołki – Magdalena Smulczyńska i Anna Wyrzykowska. Całość poprowadził Kai Bumann ukryty za kulisami; instrumentaliści (zespół o ośmioosobowym składzie) zostali rozmieszczeni na scenie wśród śpiewających. Strasznie trudne to dzieło mimo pozornej prostoty. Ale piękne. I szkoda, że na razie nie będzie powtórzone.
Komentarze
Pobutka.
Ci młodziankowie to te same szczeniaki, co podśpiewują sobie u Stokhausena (w ‘Gesang der Jünglinge’), co nie?
A sam tytuł przypowieści Brittena mnie bawi, nic na to nie poradzę: przypomina mi się od razu Rabelais (księga trzecia, rozdz. XLII) gdzie pewien brutalnie obudzony Gaskończyk (pobutka!) marudzi: „Spałem sobie jak kuśka u świętych Młodzianków, a ten mnie tu przychodzi nękać!”
Stockhausena, oczywiście (jeszcze śpię…)
Z „Rusałki” wyszedłem z tymi samymi co Gospodyni wrażeniami – piękna muzyka nie zginęła dzięki solistom i orkiestrze… mimo usilnych starań reżysera i scenografa. Bardzo lubię tę operę, wszystko w niej do siebie nawzajem pasuje – baśniowe libretto do bogatej muzyki, szlachetnie proste melodie do romantycznej ludowości, światło Księżyca odbite w wodzie do impresjonistycznych barw orkiestry. Samograj! Dla Kudlicki, tak sprawnie operującego oświetleniem, wydawałoby się – wymarzony materiał. Śpiewacy byli bardzo dobrzy: solidnie przygotowani, romantyczni ale nie ckliwi, prosto wykonujący to, co łatwo zepsuć nadmiarem pomysłów i ekspresji. Niestety – reżyser najwyraźniej kierował się tekstem zaczynającym się od słów „Co by tu jeszcze…”.
Rusałkę, stworzenie wodne pomylił chyba z „wódnym” – na tym szpitalnym oddziale (odwykowym?) trunkowa salowa Jezibaba raczy się eliksirami ze zgrabnej piersióweczki, Książę zapija problemy erotyczne z gwinta, Obca Księżna goli z dwóch kieliszków, a i tytułowej bohaterce leją w dziób, choć się krzywi. Do kompletu mamy trzy seksowne pielęgniareczki, które z nimfami mają tyle wspólnego, że gną się i ocierają sygnalizując niedwuznacznie przypadłość pt. nimfomania oraz dwuosobowego Wodnika, który pięknie śpiewa w jednej osobie, a pięknie tańczy w drugiej. W rolach niemych występują: wiadro ocynkowane, mop, siatka cytrusów, kilka dam wypożyczonych z filmów Felliniego oraz wesołek w kąpielówkach i klipsach z Jablonexu.
W programie czytamy wyjaśnienia reżysera: „Nie chcąc opowiadać tej historii klasycznie (Rusałka siedząca na płaczącej wierzbie, Książę na polowaniu wśród myśliwych i psów, wynurzający się z wody Wodnik)…”. I dalej „… nie dzieje się to w czasie rzeczywistym, tylko magicznym. Na przykład we śnie.”.
Oczywiście gdyby Rusałka siedziała na wierzbie itd. – wszystko działoby się w czasie rzeczywistym, byłaby to historia stricte werystyczna, codziennie czytamy przecież w gazetach o wodnikach i nimfach. Nie? Ojej, a ja już się prawie dałem przekonać.
Można sensownie przetworzyć baśń – tak zrobił Carsen w paryskim spektaklu z Fleming. Są dwa światy, jest lustro wody odbijające i pozwalające zaglądać istotom podwodnym do nas, jest neurochirurgiczna precyzja symetrii, odpowiedniości, imitacji, przejść przez zwierciadła. Nie ma wierzby i psów, ale jest baśń i jej sens.
Inaczej jest u Cyza – baśń została wyłożona do bólu łopatologicznie: wszystko, co nierzeczywiste dzieje się po prostu we śnie czy raczej pijanym widzie. Metafora? Nie ma żadnej metafory. We śnie wszystko jest możliwe, nie ma żadnej rzeczywistości, ani tutejszej, ani baśniowej. Są może płody Freuda czy Junga, ale nie pchnął Cyz w tę stronę, to nie jest interpretacja psychoanalityczna. Raczej zabójstwo metafory przez siłowe wciśnięcie akcji w stuprocentowo realistyczny świat, w którym poezja jest możliwa tylko po kilku głębszych.
I co? I nic, czasem tylko śmieszność. Nimfy kiwają się jak sierotki z przytułku, Rusałka i Wodnik w chwilach najbardziej dramatycznych wloką bezwładne nogi po scenie (przypomina się nieszczęsna Hrabina w Damie Pikowej Trelińskiego, pełznąca żeby się dać poddusić Hermanowi), „ziemska” kiecka tytułowej bohaterki ma fason robiący z niej okazałą dziwę, do której słowa „Wiem, że jesteś zjawą, która zniknie” pasują jak wyraz „mgła” do sztuki mięsa. Do tego jeszcze celnie przez Gospodynię opisana Księżna i aparatura przeciwpożarowa czekająca przez cały spektakl nad sceną na moment, kiedy będzie mogła zrosić bohaterów i uzasadnić otwarcie parasoli (parasole są takie efektowne…).
Szkoda czasu i atłasu (na purpurową suknię wyuzdanej Księżnej). Podziw należy się śpiewakom, orkiestrze i dyrygentowi za to, że mimo tak ciężkiej pracy reżysera uratowali muzykę Dworzaka. Z zamkniętymi oczami było pięknie.
„Trzech młodzianków” to historia biblijna z Księgi Daniela: król Nabuchodonozor ustawił w Babilonie złotego idola i rozkazał go czcić. Strażnicy przyprowadzili mu trzech młodych Żydów – Ananiasza, Azariasza i Miszaela, którzy nie respektowali tego rozkazu. Król zagroził im śmiercią w płomieniach, ale oni trwali w postanowieniu, mówiąc, że Bóg ześle im ocalenie. Wrzuceni do pieca pełnego ognia modlili się, a Bóg wysłał swojego Anioła, który zdławił płomienie. Młodzieńcy wyszli cało i wychwalali śpiewem Boga.
„Trzech Zbożnych Młodzianków w Piecu Ognistym” to bardzo stare oficjum śpiewane Kościoła Wschodniego. Zachowało się z tekstem, muzyką, wskazówkami dotyczącymi szczegółów przebiegu (dziś powiedzilibyśmy: inscenizacyjnymi) aż w czterech rękopisach. Pierwszy pełny opis pochodzi ze źródeł XIV-wiecznych, uznaje się jednak, że oficjum to jest znacznie starsze, że funkcjonowało od czasów najdawniejszych. W muzykologii mówi się o „Młodziankach” jako o bizantyjskim dramacie liturgicznym. Istnieje też rekonstrukcja we współczesnej notacji i wersje sceniczne (pierwszą wystawiono w 1971 roku w Atenach). Jest to jedno z najbardziej popularnych dzieł bizantyjskiej kultury muzycznej.
A czy w „Młodziankach” Brittena są słyszalne nawiązania do chorału? Jak by można opisać ten śpiew?
octavianie 😆
Swoją drogą trzeba popracować, żeby urodziwą panią Chodowicz tak przebrać, żeby wyglądała na transwestytę 😯
Tak, jak najbardziej są nawiązania do chorału, zwłaszcza na początku i na końcu, gdzie wręcz śpiewany jest hymn Salus aeterna, żeby podkreślić, że rzecz odgrywana jest przez mnichów. W ramach samej akcji muzyka to przedziwny stop dwudziestowieczności z archaizacją, a śpiew jest bardziej ekspresyjny, recytatywny.
Ja myślę, że atreus wie, o czym ta opowieść biblijna mówi, tylko opowiada, z czym mu się kojarzy słowo młodziankowie 😉
Dzięki – teraz już potrafię sobie trochę wyobrazić 😉
Ta historia biblijna to miała być w kontekście bizantyjskich młodzianków (wcześniejsze komentarze dopiero teraz czytam) 😉
No i faktycznie – Stockhausen o tych samych młodziankach 🙂
Jacek Marczyński o Rusałce:
http://www.rp.pl/artykul/9131,443944_Milosc_zamknieta_w_psychiatryku.html
Wracam do inscenizacji Carsena – to jedno z najbardziej zadziwiających mnie przedstawień operowych. Chyba nigdy nie zrozumiem, jak możliwe jest zachowanie w dziele sztuki tak nieprawdopodobnej dyscypliny połączonej ze wspaniałą pomysłowością. Jego „Rusałka” ma w sobie i poezję i urodę matematycznego dowodu. To, co widzimy na scenie nie jest prostą realizacją didaskaliów, on dodaje (po odjęciu). Ale kiedy dodaje, to każdy przedmiot, każdy gest, każdy układ choreograficzny jest n-i-e-z-b-ę-d-n-y, sam tłumaczy się ze swojego istnienia. Podobne wrażenie robiła większa część „Fausta” Wilsona w warszawskim TW. Tę samą zaletę mają ascetyczne sceniczne realizacja Ponnelle’a i bogate w tysiące detali jego filmy.
Z inscenizacji Warlikowskiego, Trelińskiego, Znanieckiego i z tej nieszczęsnej „Rusałki” można by bez szkody wyciąć większość pomysłów, bo one są ozdobnikami, a nie elementami konstrukcji. W gruncie rzeczy dostajemy zmutowane falbany, malowane horyzonty, tekturowe zastawki i drzewa z masy papierowej, to wszystko, przeciw czemu mają być te „nowoczesne”, „twórcze” realizacje. Tyle że w chromie, pod prysznicem i z flaszką w ręce. Zamienił stryjek.
No właśnie. Jeżeli spektakl wynika z prawdziwej wizji, to nawet te nieszczęsne baseny są w stanie zagrać. A jak po raz tysięczny bez dania racji widzimy te same rekwizyty, to po prostu nuda, nuda, nuda.
„Tomasz Cyz nie chciał pokazać tradycyjnej bajki o rusałce, która pokochała księcia i postanowiła stać się kobietą, co przyniosło tragiczne konsekwencje.” – to wspaniale dwuznaczne zdanie podoba mi się w recenzji Marczyńskiego najbardziej 😀
Jestem stanowczo przeciwny traktowaniu szczeniaków piecem ognistym! 👿
Na dotyczące tego przedstawienia mogę zacząć chodzić dopiero wtedy, kiedy do akcji wkroczy odpowiednio nowoczesny reżyser, piec ognisty zostanie użyty do wyprodukowania zrazów po nelsońsku, a cud będzie polegał na tym, że każdy z widowni będzie się mógł poczęstować. 🙄
Te szczeniaki to już były całkiem posunięte w latach 😆
Pani Kierowniczko, czy to może miała być jakaś aluzja? 👿 😉
Nie, ja mówię o tym, co widziałam wczoraj w teatrze 😀
Fakt, szczeniaki były posuniete w latach ale za to nabuchodonozor całkiem młody i prystojny 😉 najlepiej tez spiewał pod względem angielskiej wymowy i barwa głosy S. Smulczyńskiego tez z natury wydaje mi się bardzo „brittenowska”. Ponadto niezmiernie podobał mi się herold – piękny baryton i jako jedyny spiewajac dźwięcznie nie forsował głosu, inni, jak na skale teatru WOK przesadzili z wolumenem i niejednokrotnie zastanawiałam sie czy Britten napewno chciałby słuchaczy tak skatowac tymi decybelami. Nie zmienia to faktu ze premiera ciekawa i absolutnie nalezy ja odnotowac na plus – inscenizacja Prusa rewelacyjnie prosta i dobrze!
A, jak w teatrze, to OK. To wobec tego tylko konwencja taka była. 🙂
Pani Doroto, jeśli wolno – zgadzam się z Panią bezgranicznie. Dworzak pisze las, jezioro i księżyc. Pisze wedle swoich kategorii estetycznych, maluje „realistyczną” baśń, podobnie – nie tak samo, ale podobnie – jak Wagner w fantastycznym świecie Pierścienia.
Gdyby chciał skomponować szpital, to by skomponował. Gdyby chciał skomponować pokój hotelowy i basen, to by skomponował. Oni umieli takie rzeczy. Skomponował las, jezioro i księżyc.
Las, jezioro i księżyc można pokazać na scenie na tysiąc sposobów, nie przerabiając ich w szpital, ani w hotel (basen stosuje się w obu przypadkach…). Rezygnacja z tego, to właśnie – rezygnacja, abdykacja, przyznanie się do porażki, albo jawne pójście na łatwiznę.
Jaka szkoda.
Całusy
PMK
Szanowna Pani Redaktor.
Na wstępie chciałabym nadmienić, iż cenię Panią niezwykle za Jej inteligencję, barwne i błyskotliwe pióro krytyka.
Nie zwykłam też polemizować z recenzentami na temat ich oceny moich scenicznych wystąpień. Staram się natomiast zawsze wnikliwie je analizować i wyciągać wnioski, które mogłyby doprowadzić do poprawy mojego artystycznego wizerunku.
Uprzejmie Panią jednak proszę, aby nie komentowała Pani w swoich recenzjach moich warunków fizycznych w tak obcesowy sposób.
Proszę mieć na względzie, iż nie każdy być może dysponuje tak nieskazitelnym fizys jak Pani.
Ja, niestety, nie jestem już posiadaczką jędrnego biustu nastolatki i nie stać mnie na to (bardziej może z psycho-mentalnych niż ekonomiczno-finansowych przyczyn), aby go sobie podciągać lub naprawiać.
Komentowanie tego w taki sposób wydaje mi się być wielce niestosowne i nieeleganckie. Pomijając już fakt, iż po prostu przykre.
Zwłaszcza w wykonaniu Pani; osoby, którą uważałam zawsze (i nadal tak jest) za przykład ogromnej, wzorcowej niemal kultury osobistej.
Uprzejmie proszę o uszanowanie mojej prośby i powstrzymanie się w przyszłości od tego typu „sprawozdań”.
P.S. Na marginesie dodam tylko, iż „przyrząd”, który trzymałam w ręce w drugim wyjściu na scenę nie jest pejczem, jak była Pani uprzejma stwierdzić, tylko palcatem, służącym zupełnie innym celom, ale ten drobny szczegół mógł umknąć Pani uwadze li to z wyłącznej koncentracji na moim biuście, li też z nieznajomości urządzeń służących do uprawiania technik sado-masochistycznych, co akurat się Pani bardzo chwali.
Chciałabym jeszcze tylko nadmienić, iż nie zamierzam ani sprowokować Pani do dyskusji ze mną, ani też wdawać się w żadną polemikę z Panią (aby, rzecz jasna, nie zabierać Pani Jej cennego czasu). Pragnęłam tylko wyrazić swoją opinie w w/w kwestii i przekazać Pani swoją uprzejmą prośbę.
Pozdrawiam serdecznie
Katarzyna Hołysz
Szanowna Pani,
rozumiem i zgadzam się, że określenie nie było bardzo eleganckie, ale przecież nie dotyczyło Pani jako osoby, tylko karykaturalnego wizerunku, jaki Pani nadano w tym spektaklu. Nie rozumiem, czemu Pani się z nim utożsamia. Ewa Podleś, gdy 12 lat temu grała Ulrykę w Balu maskowym w warszawskiej Operze Narodowej, była łysa – tak zobaczył ją reżyser, Waldemar Zawodziński, który kazał jej tę sztuczną łysinę założyć. Czy fakt, że się o tym pisało, miał jakikolwiek wpływ na jej wizerunek artystyczny? Czy ktoś pomyślał, że ona jest naprawdę łysa? Nie sądzę. Najbardziej istotne było, że w tej roli była po prostu wstrząsająca – i to wrażenie pozostało.
Na temat najważniejszego, czyli Pani śpiewu, wypowiadałam się i tym razem również wypowiadam przecież jak najbardziej pozytywnie.
Wzajemnie serdecznie pozdrawiam i życzę dalszych sukcesów!
Nowe wieści o Małgorzacie Walewskiej.
Jakież to zastosowanie w praktykach sado-masochistycznych może mieć palcat i czym się ono różni od zastosowania pejcza?
(pyta dyżurny prostak) 😳
Wódz, i to Wielki, a nie wie 😯
Wielki Wodzu, daj spokój.
Przecież wykonawcy cierpią bardziej niż publiczność w wyniku nieudanej inscenizacji przedstawienia, nad którym muszą długo pracować.
Publiczność może wyjść, a na nich odkłada się rozczarowanie widzów.
Nie dziwi mnie reakcja Pani Katarzyny i jest mi bardzo przykro.
Pani Dorota napisała o solistach jednym zdaniem, że znakomicie się pokazali, a wiele poświęciła opisowi tego, co ją rozczarowało, czy raziło.
Dobra, już daję spokój, chociaż jako publiczność też wiele w życiu wycierpiałem. 🙂
A tu są do nabycia pejcze wyglądające jak palcaty , więc już nic nie wiem i głupi jestem.
Tym razem zresztą Pani Katarzyna nie miała takiego pola do popisu, jak podczas pamiętnej Ariadny na Naxos w Gdańsku.
Przykro mi, że Katarzyna Hołysz poczuła sie dotknięta recenzją PK , recenzją świetną i przecież oddającą sprawiedliwość wykonawcom. Ale cóż, artyści mają prawo do przeczulenia, zwłaszcza, że przez czas jakiś byli urabiani przez reżysera, który musiał ich jakoś przekonać do „swojej” wizji opery. W przytaczanym gdzieś wywiadzie reżyser mówi, że chciał uniknąć tych wodnych historii etc., co brzmi zupełnie dziwnie, skoro Rusałka jest operą nieobecną na polskich scenach od wieków. Jesteśmy świadkami – jak nowatorskie pomysły i nowe odczytania opery w ciągu kilku lat stały się sztancą, produkowaną seryjnie, i wreszcie nieznośnym kiczem. Reżyser korzysta ze znanych mu gotowców, nie używa (bądź nie ma) wyobraźni ani nie przejawia chęci samodzielnego myślenia. Poza tym podejrzana jest ta łatwośc zamykania bohaterów i bohaterek operowych w psychiatrykach.
Właśnie w związku z tym, że Rusałka w tej formie wróciła na polską scenę, mówiliśmy sobie z kolegą Jackiem M. podczas spektaklu – jaka szkoda. Podobnie jak to było z Królem Rogerem w Paryżu.
Co do Pani Katarzyny, mnie jest przykro, że jej jest przykro, więc może przeformułuję trochę to, co we wpisie, żeby przynajmniej jej było trochę mniej przykro.
Tak jest lepiej.
Jest Pani fantastyczną kobietą, Pani Redaktor.
Czuję się teraz jakoś mniej „obwiśle” (może to przeczulenie to wynik kolejnej tuż-po-urodzinowej traumy 🙂 ) i jest mi ZDECYDOWANIE lepiej.
Dziękuję i pozdrawiam najserdeczniej. (również wszystkich komentatorów Pani bloga) 🙂
Katarzyna Hołysz
Pani Katarzyno 😀
To ja się też wyszczerzę 😀
i pożegnam.
Pani Katarzyno,
proszę się nie przejmować, ja na ten przykład mam obwisły brzuch i absolutnie sobie nic nie robię ze swojego obwisłego biustu, zresztą, wisi mi nieco więcej i też nie stanowi to problemu, w każdym razie dla mnie. Niech Pani wisi, co kto o Pani mówi, czy pisze, róbmy swoje.
A krytykom piszmy wierszyki 😉
Co ma wisieć nie utonie
bierzmy biusty w swoje dłonie
jak nam dłoni ciut zabraknie
delikatnie biust z nich drapnie
jak na dobre da drapaka
widać dola jego taka
jak nam brzdęknie o podłogę
podstawmy mu wtedy nogę
jak nam nogę urwie, wtedy
pomyślimy, jak wyjść z biedy
biedy tak naprawdę nie ma
nie nasz bowiem to dylemat
brzdęknie czy nie o podłogę
(pisać dalej już nie mogę
ale przecież skończyć muszę
więc przeżyjmy te katusze)
otóż to jak kto wygląda
ludzie dzielą się w swych sądach
kto jest piękny a kto brzydki
lepiej nie pytać kobitki
bo potwora każda w życiu
amatora znajdzie by tu
dowód dać i choć jest marno
kura zawsze trafi ziarno
więc precz smutki z mej urody
ważne, że się czuję młody
a krytykom zawsze przecie
mogę rzec: a jak wam leci?
(oczywiście – biust waszeci…)
nima tak, by życie całe
cycki każdemu sterczały
na każdego przyjdzie chwila,
że se pójdą do cywila
znaczy brzdękną o podłogę
(no, już dalej to nie mogę)
ale przecie skończyć trzeba
zatem niech sięgają nieba
piersi w pracy i w nauce
(ku czci onych sobie nucę)
kiedy wreszcie to zakończę
pewnie zaświeci już słońce
więc słonecznie: wszyscy słyszą?
taka rola ich, że wiszą!
Droga Pani Redaktor!
Ten Pani blog to jest wylęgarnia talentów wszelakich!!!! (od mediacyjnych po literackie)! Nie dziwi już, że tak do niego wszyscy lgną.
A wierszyka się jak nic nauczę i włączę do swojego repertuaru (towarzysko-spotkaniowego tym razem) 🙂
Dobranoc
Katarzyna Hołysz
Pani Katarzyno,
jak chodzi o talenty, to bez wątpienia pan Bóg przydzielił Pani Kierowniczce (Redaktor) ich nie mało a dużo. Sam byłem świadkiem kilku, zatem wiem, co mówię. Z rozkoszą sięgającą niemalże najwyższych, czytam blog PK (R), a z najwyższą to już na nim piszę.
Wiem, że przeczytają to ludzie wykształceni i inteligentni – i wtedy mam uciechę największą…
Co do blogu i samej PK – mogę tylko potwierdzić. 🙂
Że pani Katarzynie już jest mniej przykro – bardzo mnie ucieszyło. 🙂
A zeenowi muszę oddać, co zeenowe. 🙂
Gdy zeen złotobiusty rusza do mediacji,
najmniejszy się konflikt nie ostanie w nacji.
Jakiż ma potencjał zeena testosteron!
Cycków nie opiewał tak nawet Cycero,
ani żaden Francuz, choćby mu Pierre było,
pierrsi nie opisał mową tak zawiłą.
Każde zeena słowo prawie jak dynamit
i niech się silikon schowa z masażami,
niechaj gorseciarki utracą nadzieję,
bo tylko przy zeenie cyc z dumy pęcznieje!
Więc ja po cichutku zaskomlę na stronie –
zeenie, proszę, napisz coś też o ogonie. 😉
Pobutka.
🙂 przez wierszyk zeena o roli biustu w życiu oblalam się ze śmiechu poranną kawą.. Brawo!!! I jaki miły początek dnia.
„De biustibus…”
Nie jest przedmiotem dyskusji gust
Znikł z Recenzentki ust Księżnej biust
Bo jedenaste w Un-dekalogu:
„Nie pchaj cudzego biustu do blogu!”
Ja poszłam spać, a tu się porobiło 😯
Brawo, brawo dla wszystkich, a już zwłaszcza dla zeena! A Bobikowe „zeen złotobiusty” to już chyba się przyjmie 😉
Dodam jeszcze, że wczoraj dzięki mavolowi wróciliśmy do tematu Rusałki – poprzez Ondine z Gaspard de la nuit Ravela. Ciekawe, jak Aliza Kezeradze tłumaczy Pogoreliciowi, która melodia jest głosem Ondyny/Rusałki, a która – jej ojca Wodnika, sprzeciwiającego się jej zakochaniu w człowieku 😉
No nie 😆 tu trzeba mieć pancerną przeponę 😆
Ale jakie możliwości wokalne z taką pancerną przeponą 🙄
Ciekawe, że trzecią część filmu obejrzało o połowę mnie widzów niż pozostałe. 😯
Rymowładni w nocy hasają, a w dzień zbierają moce?
Dzięki! 😀
Ja obejrzałam wszystkie odcinki, natomiast tego dużego jeszcze nie 🙂
zeen pewnie pracuje nad merytoryzmem ogona 🙄
Czy u Państwa również internetowa Dwójka jest nie do słuchania, że zapytam zupełnie nie a propos?
Wizja zeena od strony poetyckiej ma niebywałe walory, ale w treści mało jest optymistyczna dla posiadaczek (oraz nielicznych posiadaczy) biustu 🙁
U mnie odbiera jak zwykle 😯
No co zrobić, vesper, taki to już posiadaczek biustu los. Każda z nas przez to przejdzie, ja tam już coś wiem na ten temat 😉 🙁
Najważniejsze to podejść do tego z poczuciem humoru 😀
vesper, u mnie w kratkę, ma złe i dobre dni. Dzisiaj zły.
Właśnie słyszę, jak pewna znana mi prawie-że-nieposiadaczka biustu, która niby całe życie podchodziła do tego z poczuciem humoru, czyta blog i mruczy z zawziętą satysfakcją: „jest jednak sprawiedliwość na tym świecie!”. 😆
Wizja zeena nie jest ani pesy, ani opty – jest życiowa i już 😀
Przerwało nadawanie dwójki.
Bobiku, zwis dotyka każdy rozmiar, z tym że obfitszy jest bardziej radosny.
A u mnie ciągle gra 😯
haneczko – wizja zeena jest życiowa i juszszsz… 😉
Chyba kiedyś przypominałam przy innej okazji 😉
http://www.magdaumer.pl/wiersze/nienajlepszymialesgust.htm
Bobiczku, ta prawie nieposiadaczka biustu niech tak się nie schadenfreuduje, bo sama znam taką 😉 która większość życia chodziła bez stanika, a teraz nosi rozmiar F 😆
Uwaga, ćwiczę: i juszszsz… 😀
Pani Kierowniczka przecież zna inkryminowaną schadenfreudystkę i wie, że ją nawet w osobniczej całości, ze wszystkimi przydatkami, przez lupę trzeba oglądać. 😆
Fakt, raz szukałam jej na dworcu w Duesseldorfie i ledwie ją znalazłam 😉
Bo przy większych odległościach już nawet lupa nie pomaga. Trzeba nosić ze sobą podręczny mikroskop. 😀
Ale za to z takim mikroskopem na dworcu zaraz się sprawia bardzo poważne wrażenie. 😎
Kobity, coście się na te popiersia rzuciły?
Przez zeena oczywiście. Co do poczucia humoru na temat skutków upływu czasu, to nie mogę teraz nad tym popracować, bo mam RAM zajęty wyrabianiem sobie innego poczucia. Poczucia równouprawnienia. Wszyscy wiedzą, o co chodzi 😉
Ja podejrzewam, że PP zaczerpnął pomysł do swych życzeń dla kobiet z meteorologii. Temperatura faktyczna i temperatura odczuwana. I pomyślał sobie: no cóż, temperatura faktyczna to jest gestia PB, a ja się i tak już wystarczająco często mieszam w jego kompetencje, więc tym razem będę tylko życzył kobietom, żeby bez względu na realia odczuwały temperaturę jako optymalną. 🙄
A co powiedział?
Lubię damskie biusty, nie powiem, że nie, choć uważam, że nie jestem szczególnie zbereźny. Po prostu co ładne to ładne. Ale Dvoraka też lubię. Opery znam słabo. Szczególnie chyba lubię koncert wiolonczelowy h-moll.
Wesoło na blogu pomimo drobnych kontrowersji wręcz wzorcowo zakończonych. De biustibus trzeba zapisać sobie w pamięci. Ciekawe, że często właścicielki całkiem ślicznych okrągłości z tej dziedziny mają zdanie, że tę część mają bardzo nieudaną. A przecież i te prawie-nie-posiadane bywają urodziwe jeśli kształtne.
Poswawoliłem sobie w antrakcie. Poprzedni spędziłem w sądsiedztwie. Wczoraj całodzienne posiedzenie, teraz przygotowania do podpisania wreszcie wielkiej i ważnej umowy. Teraz to na poważnie. Czuję się już trochę zmęczony nadmiarem pracy, ale widoków na bliski odpoczynek tymczasem nie ma.
Stanisławie, liczą się sfekty (wielka i ważna umowa).
Warunki zatrudnienia trzeba czasami negocjować.
Ja miałam takiego szefa, że wszystko musiałam wyszarpywać. 🙁
Na warunki zatrudnienia nie mogę narzekać. Płaca jest w tutejszym urzędzie taka sobie, ale to nie zalezy od szefa ani jego szefa. Czasami się trafia poważna nagroda. Przede wszystkim nikt nie usiłuje narzucać mi, co i jak mam robić ani, że mam bezwzględnie przestrzegać obowiązującego czasu pracy. Ja tego nie nadużywam i nieraz, jak trzeba, tez nie liczę godzin pracy. To jest układ bardzo normalny i logiczny. Liczy się efekt pracy. Sam jako pracodawca tak traktowałem pracowników i teraz pewnie wynagrodzono mnie tym samym, bo nawet w tym samym naszym urzedzie nie wszyscy szefowie sa tacy. Ja swojego bardzo szanuję, a on odpłaca mi tym samym.
Szef, któremu trzeba wywywać, co nam się należy, to koszmar. Ale pracując niegdyś na uczelni tez tak miałem. Potem już nigdy.
Miałam raczej na myśli uświadomienie szefowi, że pracy zrobiło się za dużo.
To było dla mnie gorsze niż szarpanie o pieniądze. Ciągle musiałam sie tłumaczyć, co robimy i dlaczego tak dużo osób jest potrzebnych.
Matko! Jak to dobrze, ze jestem na emeryturze.
Siódemeczko, PP życzył wczoraj kobietom „poczucia, że jest się całkowicie, w każdej dziedzinie życia, równouprawnionym obywatelem i człowiekiem”.
Znaczy, nie rzeczywistego równouprawnienia życzył, bo uznał, że poczucie wystarczy. I Vesper, jako świadoma obywatelka, od wczoraj sobie zaczęła to poczucie wyrabiać. 😉
I powiedział, że jest dżentelmenem…
Ooooo! 😯
Małpa w czerwonym zgadza się?
Że PP jest dżentelmenem, to każda stokrotka wie. 🙄
U mnie dwójka w internecie gra przez chwilę,a później zaczyna się zataczać niby po hindusku.
Żeby to w sejmie tak się kończyły kontrowersje! No co,pomarzyć nie można?
A propedeutyka biustologii mocno ożywiła towarzystwo…
Dzień dobry wieczór,
„De biustibus non est disputandum…”
Dzień dobry wieczór,
De biustibus non est disputandum…
KoJak zjadł literkę w nicku czy chce się inaczej podpisywać? 😉
Zjadł… ;-(
;-(
To smacznego 🙂
Nie ma takiej kufy…
😉
No gdzie jak gdzie, ale u PK dyskusji o biustach się nie spodziewałam.. 🙂
Czy to sie zaczęlo od tego biustu-popiersia Becia?
W razie czego: bust-up, świetny kosmetyk , firmy nie podam , bo będzie, że kryptoreklama…
Literka nie smakowała, ale „powrót” na blog jest bardzo „smakowity”,… co za temat…. (Chopek…)
W okolicy Moguncji ( Frankfurt n.M., Darmstadt, Mannheim, Wiesbaden itd) mnóstwo zaplanowanych przez Marylkę i mnie udziałów w „imprezach” z okazji rocznicy urodzin Chopina!
Zobaczymy, …. zaapodamy (©Alicja)
Oho… o Cho… pku będzie jeszcze nie raz i nie dwa 😉
znów o Chopku? to ja już wolę o biustach
Ale to nie jest blog o biustach…
szkoda…
Przecież to wiadomo od początku 😯
tak?
A co jest napisane pod tytułem tego blogu? 🙄
I co ma muzyka do biustu, jeśli nie jest to np. biust Becia? 😉
foma, wszystkie blogi nie mogą być o piersiach. Choć jeden musi być o pieśni, która się z tych piersi wydobywa.
no i ok, jedni wolą jeden koniec tego wyrywu pieśni, inni drugi.
i jak, że ten jeden jest wyjątkiem? bardziej biuściastych blogów Politykowych nie znam.
Biust Marii Callas w charakterze pudła rezonansowego sprawdzał się,że ho,ho,…To ma on do muzyki.
Z młodej piersi się wyrwało… hep…
Z Politykowych to rzeczywiście ten jest najbardziej 🙂
Ale to serce się wyrwało,nie muzyka..hep!
No dobrze, dobrze, nie musicie mi wypominać, że jestem najbardziej puszysta wśród pań prowadzących blogi politykowe… choć to prawda 😈
Bo ja, Pani Kierowniczko – to odpowiedź na wpis do blogu łasuchów – jakieś czterdzieści lat temu nabyłam płytę Polskich Nagrań ze Stabat Vivaldiego i Magnificatem tegoż – a nigdy nie słyszałam na żywca, no nie zdarzyło się. To uzupełniam. Na tej samej zasadzie poluję na Semkowa, którego czterdzieści lat kochałam zaocznie, a ostatnio łapnęłam w FN. Teraz też go łapnę – Antona będzie grał… 😀
Ja bo mam daleko, mieszkam w Szczecinie. 👿
No, ale w Szczecinie też czasem się coś zdarza. Teraz mają grać Fidelia i nawet chciałam przyjechać (dawno nie byłam w Operze na Zamku), ale premiera jest akurat kiedy ja jadę do Berlina…
Dobrego nigdy nie za wiele,Pani Kierowniczko! W połowie drogi między Botticellim a Rubensem jest w sam raz!
Ech, Kierowniczka musi zaraz odwracać kota ogonem 😉
Pewnikiem kot to lubi.
Pewnie, że i u nas się zdarza, na Fidelia pewnie się wybiorę, Nabucco dał się słuchać i nawet oglądać (pomijając pułki babilońskie złożone z sześciu facetów z kijami, za to Barbara Żarnowiecka jako Abigail jest świetna), Czarodziejski Flet był bardzo przyzwoity – a na przestrzeni tych 45 lat, kiedy słucham muzyki, było tego trochę. Ale nie czarujmy się, Pani Kierowniczko szanowna.
Jest taka anegdota o królewnie, co mieszkała za siedmioma górami, za siedmioma morzami. I kiedyś wyszła na balkon, popatrzyła w dal i powiedziała: O k…, jak ja mam wszędzie daleko.
Ta królewna to ja.
Ale do Niemiec blisko 😉
Nie bluźnić! Ja do najbliższej filharmonii mam 60 kilometrów,a i ta w remoncie. To kto ma k…. daleko?
Właśnie, tylko nie mam z kim jeździć, a samej mi łyso. Tym bardziej się wkurzam, że do Filharmoników Berlińskich mam teraz godzinę samochodem… 👿
Jak chodzi o stolicę,to też mi bliżej do Wiednia.Ale czegóś nie korzystam… .
I co byśmy, biedne królewny zrobiły bez gramofonu w domu!
A jesteście dokładnie przeciwpołożne 😆
To Filharmonia Rzeszowska w remoncie?
Nic,ino się obwiesić!!! Ale mam Mezzo.
W gruntownym remoncie! Koncerty są w sali Wydziału Muzycznego UR,a dyrekcję przytulił Pan Prezes na X piętrze Elektromontażu.Ale festiwal się szykuje.Dimka przywozi kwintecik.
Ten Pan Prezes to jest doprawdy kulturze oddany… 😀
Cyfra nie daje żadnej muzyki poważnej. RMF Classic bywa wkurzające. Płytki, ot co. 😎
Nie mam Mezzo 😥
Też go lubię!
Znaczy Prezesa,ale mezzo też.
Jak się ma cyfrę,to mezzo można dokupić.
Wiesz co łabądku? Zwyczajnie jestem durna. Sprawdziłam, dokupię.
Niemajęcy cyfry, kabla i innych takich, ale majęcy dobre łącze internetowe powinni zastanowić się nad tym:
http://www.logitechsqueezebox.com/products/squeezebox-touch.html#tab1
Nie jest to zabawka tania (ponad 1000 zł) ale przez WiFi całego świata można słuchać przez zwykły sprzęt grający
To smacznego mezzo życzę! Piotruś tam często bywa,ostatnio się „szymanowszczył”.
A łącze to trzeba mieć DOBRE.To jak rząd wykorzysta te nieskonsumowane dotacje unijne na internet.
Tak liczyłem, że piękna Tatra 603 zaistnieje jakoś pełniej w Cyzowej inscenizacji. Byłby dodatkowy powód, by odbyć podróży do Łodzi. Ech
No niestety, nawet nienajlepiej ją widać, bo jest w głębi sceny…
Łabądku, mam cyfrę, najbardziej wypasiony abonament, ale nie mam mezzo. Oni to jakoś dokładają? Muszę sprawdzić. 👿
To jest opcja do dokupienia do każdego abonamentu.Parę złotych.Zadzwonić i zgłosić chęć. Warto!
Chyba uznali,że kaprys jest zbyt dziwaczny,żeby nim standardowo uszczęśliwiać amatorów piłki kopanej.
Łabądku, dzięki! Pędem nabędę! 😆
Życzę pędzącego „nabęścia”!