Dwa spektakle

Dvořák, Rusałka (Łódź, Teatr Wielki). To niewiarygodne, że tę najlepszą operę Wybitnego Sąsiada ostatni raz wystawiono w Polsce w latach pięćdziesiątych. Ostatnio staje się coraz bardziej modna na świecie, czołowe partie wykonują najlepsi śpiewacy, na YouTube jest niezliczona ilość przykładów. Piękna, barwna muzyka, jeszcze przynależąca do romantyzmu, ale poprzez przyrodnicze, wodne nastroje pomału już ciążąca w stronę impresjonizmu. A przy tym wyraziste melodie, wyrastające wprost z czeskiego języka i pieśni. Cały świat usiłuje śpiewać po czesku, bez wymagań, że lepiej może byłoby po angielsku czy niemiecku… Inscenizacje bywały już różne, choć jednak nader często w pewnym stopniu tradycyjne: trudno, by nie było tam księżyca ani wody. Nawet u Roberta Carsena w Operze Paryskiej (śpiewała tam Renée Fleming), co prawda w formie basenu (a jakże), ale zawsze.

U Tomasza Cyza, który tym spektaklem zadebiutował jako reżyser w operze (bo półkoncertowego jednorazowego wykonania Luci mie traditrici Sciarrina w Poznaniu nie ma co liczyć, choć po obejrzeniu tamtego miało się nadzieję na bardziej interesujące produkcje), basenu nie było. Pomysłu nie było. Oryginalności nie było. Poezji nie było – w inscenizacji, bo w muzyce i owszem, Łukasz Borowicz bardzo się starał, znakomicie pokazali się nie tylko główni soliści (Wioletta Chodowicz – Rusałka, gościnnie Peter Berger ze Słowacji – Książę, Katarzyna Hołysz – Księżna, Grzegorz Szostak – Wodnik), ale i trzy Nimfy (Patrycja Krzeszowska, Sylwia Połońska i Małgorzata Kustosik). Tyle tylko, że na scenie można było zobaczyć motywy powtarzane z Warlikowskiego i Trelińskiego, którzy to z kolei przecież te motywy wzięli z niemieckiego Regietheater sprzed dekad. Smutne to ogromnie. Zwłaszcza, że Tomek to sympatyczny kolega i naprawdę mu kibicowałam. Ale już tak przesiąknął tymi naszymi „koryfeuszami”… Nie tracę nadziei, że coś może kiedyś od siebie powie, jeśli się od koleżeństwa reżyserskiego odpępowi (taki Tomasz Konina też z krytyka stał się reżyserem i ma w dorobku całkiem niezłe spektakle, np. Podróż do Reims Rossiniego w Operze Narodowej).

No więc szpital, mało sprecyzowany, Rusałka jakaś niepełnosprawna, sadzana z łóżka na wózek, by w następnej scenie normalnie iść; Książę przychodzi do niej z kwiatami i pomarańczami i odgrywa wielką scenę zapoznawczą, Jeżibaba jako manikiurzystka i sprzątaczka w jednym; tatuowany Wodnik jako kto? pielęgniarz? Z jednej ściany wyjeżdża gabinet Jeżibaby, z drugiej – pokój hotelowy (ale szpital wciąż zostaje), w którym rozgrywa się akt II; tu Jacek Marczyński zwrócił uwagę, że u Carsena II akt też rozgrywa się w łóżku. Obca Księżna jest dominą z pejczem, a w finale Rusałka wciąga Księcia pod prysznic, by potem oddalić się samochodem marki Tatra (ciągniętym; nie jest już na chodzie). O co tu w sumie chodzi? Pewnie, nie musi się wystawiać Rusałki w konwencji Wodnika Szuwarka, można z tego zrobić wielką metaforę. Boris Kudlička w linkowanym przeze mnie wcześniej wywiadzie mówił, że Rusałka to „historia kobiety, którą dziś możemy spotkać na ulicy, historia o nieszczęśliwym zakochaniu”. To błąd. Bo ta bajka, oparta częściowo na Andersenowskiej Małej syrence, mówi o czymś zupełnie innym: o niemożności przekroczenia własnej natury. Rusałka nie potrafi stać się człowiekiem, choć tak bardzo tego chciała; Książę z miłości do Rusałki nie może pozostać sobą, musi umrzeć. Można to opowiedzieć na różne sposoby. Byle z sensem. Ech…

Britten, The Burning Fiery Furnace (Warszawska Opera Kameralna). Niestety spektakl ten został wystawiony jednorazowo – na więcej nie ma kasy. Województwo mazowieckie musi bulić tzw. janosikowe na inne regiony (62 proc.!), choć samo naprawdę bogate nie jest, a przy okrojonym budżecie co leci na pysk? Kultura. Młodzianków w piecu ognistym dyrektor Sutkowski zaplanował na jubileusz półwiecza Warszawskiej Opery Kameralnej; z tej okazji w ostatnim kwartale przyszłego roku ma się odbyć Festiwal Oper Kameralnych XX i XXI wieku (parę tych oper ma dopiero powstać). Ta druga część tryptyku przypowieści religijnych stała się jakby dalszym ciągiem wystawionej w Operze Narodowej w ramach cyklu Terytoria Curlew River. (Pozostał jeszcze Syn marnotrawny; ciekawe, kto i kiedy go wystawi.) Ma to być przy okazji pośrednie nawiązanie do dramatów średniowiecznych wystawianych kiedyś z WOK w kościołach w reżyserii Kazimierza Dejmka.

Opowieść biblijna o trzech Izraelitach u króla Nabuchodonozora jest, podobnie jak Curlew River, teatrem w teatrze, czyli misterium odgrywanym przez mnichów, którzy też w tym przypadku są odgrywani. Taka koncepcja niesie za sobą konieczność jak najbardziej ascetycznej reżyserii. W WOK rzecz wykonał Maciej Prus, który w ogóle od lat reżyseruje nader ascetycznie, ale tu to się akurat sprawdziło. Bardzo jestem zaskoczona na plus poziomem wokalnym spektaklu; ładnie brzmiał Nabuchodonozor – Sylwester Smulczyński (nie znam aż na tyle utworu, żeby ocenić, czy tym razem śpiewał czysto, ale chyba tak), ekspresyjny był Andrzej Klimczak jako Astrolog/Opat, dobrze się też spisali Krzysztof Kur, Tomasz Rak i Artur Janda jako Izraelici, Piotr Kędziora – Herold i Przywódca Dworzan, a także dwa aniołki – Magdalena Smulczyńska i Anna Wyrzykowska. Całość poprowadził Kai Bumann ukryty za kulisami; instrumentaliści (zespół o ośmioosobowym składzie) zostali rozmieszczeni na scenie wśród śpiewających. Strasznie trudne to dzieło mimo pozornej prostoty. Ale piękne. I szkoda, że na razie nie będzie powtórzone.