Szaleństwo chwyciło

Jak na pierwszy raz, naprawdę się udało. Zważywszy, że Szalone Dni Muzyki miały wiele konkurencyjnych wydarzeń z różnych dziedzin, a w piątek i sobotę ponadto był upał nie do wytrzymania. Jednak pojawiało się coraz więcej ludzi, a wieczorem w sobotę i w niedzielę było tłumnie, choć jeszcze nie tłoczno. Ale w Nantes też musiało upłynąć kilka lat, nim pojawiły się tłumy takie jak dziś. Tam zresztą festiwal jest w o wiele korzystniejszej sytuacji: odbywa się w styczniu, kiedy ogólnie nie dzieje się zbyt wiele, a Nantes jest w gruncie rzeczy niewielkie, łatwo więc przeprowadzać tam kampanię reklamową, sprawić, by miasto imprezą żyło, by bohater danego roku stawał się modny, a bywanie na festiwalu było towarzyskim wymogiem.

Jednak i w Warszawie zaczynam widzieć już ten charakterystyczny klimat tego wydarzenia, tę gorączkę jak na Nocy Muzeów (może ten koncert zaliczyć, a może jeszcze tamten, a jak wyjdę wcześniej z tej pianistki, to może zdążę na orkiestrę, a co tam między koncertami dzieje się w namiocie, trzeba zobaczyć…) i entuzjazm, widoczny w reakcjach na artystów. Inny niż w filharmonii, choć i tam się czasem zdarza, a i widziałam w Teatrze Wielkim wiele dobrze mi znanych z życia koncertowego twarzy. Widać jednak było, że wielu zobaczyło taki koncert po raz pierwszy i że im się spodobał. René Martin powiada, że cieszy się, kiedy widzi, że ludzie klaszczą między częściami symfonii, bo to znaczy właśnie, że są po raz pierwszy.

Ludzie więc kręcili się po holu Teatru Wielkiego, wpadali do Empiku (pewnie zadowolony z obrotów, zwykle bez porównania mniejszych), kupowali gadżety (poszły wszystkie koszulki i torby), płyty też,  wpadali do namiotu rozstawionego przed wejściem, pobierali gadżety ze stoiska urzędu miasta (gdzie rozdawano nawet soczki w kartonach z reklamą szlaku Chopina), wymieniali wrażenia. W namiocie było raczej offowo, głównie Chopin w wersjach jazzowych, ale od czasu do czasu także „sauté”.

A co mnie dziś zachwyciło na sali? Obejrzałam dziś koncert z Joanną Woś w roli głównej (ta fantastyczna specjalistka od belcanta dziś może nie była całkiem w formie, nawet zrezygnowała z jednej arii, ale wciąż była wspaniała), znów Melnikova z Musicą Vivą – tym razem w Koncercie a-moll Hummla, bardzo już silnie zapowiadającego styl Chopina, potem świetną pianistkę Etsuko Hirose, która wykonała dwa dziarskie polonezy Stephena Hellera, trzy z bardzo obrazowych Etiud charakterystycznych Moschelesa (tytuły: Uczucie, Sceny z życia wiejskiego, Strach) i solenne, napuszone i wirtuozowskie wariacje, jakie stworzył Kalkbrenner do Mazurka B-dur Chopina (ten sam Kalkbrenner, którym Chopin zachwycał się po przyjeździe do Paryża, potem mu przeszło…). W przerwach między koncertami – zetknięcia z jazzowym zespołem Levity i występującym z nim gościnnie Toshinori Kondo. Wreszcie wieczór ukoronowałam sobie koncertem-wydarzeniem: Olga i Natalia Pasiecznik wykonały wszystkie pieśni Chopina. Wielka kreacja! Niesamowite aktorstwo, dykcja, zrozumienie istoty tych pieśni, ich prostoty i bezpośredniości. Przy niektórych ciarki chodziły. Siostry Pasiecznik nagrały już ten zestaw dla Naxos (na razie nie wiadomo, kiedy wyjdzie), a Olga z Kevinem Kennerem – dla NIFC, do białej serii.

Po festiwalu była impreza w Rabarbarze, ale mam wrażenie, że nie bardzo tam mogłoby dojść do We will rock you, jak w Nantes – po pierwsze chyba nie było warunków, a po drugie, René udzielał wywiadu dla Mezzo i, jak wychodziłam stamtąd, jeszcze nie dotarł. W każdym razie podobno jest bardzo zadowolony z tej pierwszej edycji, bo było naprawdę obiecująco (za pierwszym razem w Nantes było tylko 45 koncertów). Zadowolone jest też miasto, które – mam nadzieję – kupiło projekt na dłużej. A przede wszystkim zadowolona jest Sinfonia Varsovia, która już od dawna marzyła, żeby to zrobić na własnym terenie, i oczywiście nie spoczywa na laurach, myśląc o następnej edycji. Tymczasem na jesieni ma zostać powtórzona akcja dla dzieci – Labirynt (na Grochowskiej), która odniosła taki sukces przed festiwalem, a szkoły stanęły do niej w kolejce. Nie wiadomo, jak będzie w tym roku z festiwalem Sinfonia Varsovia Swojemu Miastu, bo ponoć SV nie dostała na niego kasy z ministerstwa (które dawało co roku), a tym razem przypada dziesiąty, jubileuszowy. Mam jednak nadzieję, że uda się go zrobić, ze względu na jego pomysłodawcę, zmarłego cztery lata temu założyciela i szefa SV Franciszka Wybrańczyka, zwanego przez nas wszystkich czule Franczeskiem. A więc dla Franczeska. No i dla warszawiaków oczywiście.