Niemcy po amerykańsku

Filharmonicy Nowojorscy byli tu ostatni raz na początku maja 2007 r. – od relacji z ich występu rozpoczęła się, dzięki p. Danielowi Passentowi, moja blogowo-politykowa przygoda (za co wciąż jestem mu wdzięczna). Tym razem przyjechali na dwa koncerty. Ale wiele się zmieniło… Jeden zwyczaj pozostał: numerowanie występów. Właśnie odbył się koncert nr 15074, nazajutrz będzie 15075. Pozostaje wciąż w orkiestrze polska skrzypaczka Hanna Lachert. I pozostało bardzo jasne brzmienie, które chyba jeszcze bardziej się rozjaśniło i – niestety – wyostrzyło.

Poprzednim razem zespół przyjechał tu jeszcze z Lorinem Maazelem. Od roku szefem muzycznym NYP jest 43-letni Alan Gilbert. Prawdę mówiąc, nic o nim wcześniej nie słyszałam. Dopiero w życiorysie przeczytałam, że dyrygował bardzo różnymi zespołami, a w latach 2003-2006 był szefem muzycznym opery w Santa Fe. Został – tradycyjnie – wybrany przez samą orkiestrę. Ale tym razem sytuacja była szczególna: Gilbert jest, po pierwsze, pierwszym w historii nowojorczykiem na tym stanowisku, po drugie – wręcz dzieckiem Filharmonii Nowojorskiej. Jego oboje rodzice to skrzypkowie tej orkiestry: ojciec, Michael Gilbert, przeszedł już na emeryturę; matka Japonka, Yoko Takebe, wciąż gra – teraz pod batutą syna.

Niestety pod tą batutą orkiestra nie gra już tak jak dawniej. Owszem, wciąż słyszalne są przepiękne brzmienia smyczków i instrumentów dętych (zwłaszcza drewnianych), ale zbyt często brzmienie nieprzyjemnie przytłacza. Zdarzały się nawet, o zgrozo, nierówne piony… Program tego koncertu składał się z samych utworów niemieckich. Najpierw poemat symfoniczny Richarda Straussa Don Juan, w którym orkiestra znów, jak dawniej, sprawiała wrażenie świetnie naoliwionej maszyny. Później jednak Preludium i Miłosna śmierć Izoldy Wagnera wręcz mnie zdegustowały – brakło nastroju, subtelności, tych przelewających się emocji, od których siedem miesięcy temu zerwałam się na nogi z całą publicznością berlińskiej Staatsoper, bijąc brawo Danielowi Barenboimowi. W drugiej części IV Symfonia Brahmsa, którą za bardzo kocham, żeby wybaczyć wolne i nudne tempo w I części czy po prostu hałas w III części (triangiel był chyba najgłośniejszym trianglem świata). No, po prostu smutno mi się zrobiło – trzy lata temu też grali Brahmsa (Koncert d-moll), ale przed nimi stał Maazel, po trosze jednak Europejczyk, który coś z niego rozumiał… Pierwszy raz na koncercie Nowojorczyków (a mam za sobą jeszcze wiele lat temu koncert pod dyrekcją Kurta Masura) byłam rozczarowana – kiedyś na to i owo wybrzydzałam, ale jednak z ostatecznym pozytywnym wydźwiękiem… No, jeden pozytyw był – bis, bodaj Bernsteina (nie dosłyszałam zapowiedzi dyrygenta, a nie znam tego utworu), który od razu widać było, że dobrze rozumieją. Czemu właściwie uparli się grać tych Niemców?

Dodam jeszcze, że całkowicie degustujące były okoliczności odsłuchu – dolatywały kulinarne zapachy (z przewagą ryby…) z kilku jednocześnie przygotowywanych bankietów w różnych miejscach filharmonii. O brzęczących kieliszkach już tu wspomniała Stopa. Czy naprawdę nie można było z tym zejść – jak to się zwykle robi – w podziemia, a nie wciskać się ordynarnie publiczności w nosy i uszy i zakłócać odbiór? Nie chcę tego nazywać po imieniu.

Mam nadzieję, że koncert nr 15075 będzie lepszy. W programie: Beethoven, Chopin, Debussy, Hindemith.