Na rocznicę tego miejsca…

…nawiążę do mojego pierwszego tu wpisu, a jednocześnie – do jednego z pierwszych pod nim komentarzy. Pierwszym komentatorem był – jak się okazało potem – mój dawny szkolny kolega, ale drugim był Hoko, który m.in. wspomniał o pewnym opowiadaniu Lema. A dokładnie – chodziło o Podróż Dwudziestą Piątą z Dzienników Gwiazdowych.

Bohater, dzielny Ijon Tichy, podróżnik międzyplanetarny, jest umówiony na spotkanie z profesorem Tarantogą, ale obaj mają pecha i gdy tylko Ijon przyleci na jakąś planetę, okazuje się, że profesor musiał już polecieć dalej. Na jednej z nich profesor zostawia list i w postscriptum zaleca: „Gorąco radzę Wam [Wam, Kolego – przyp. DS] pójść wieczorem do miasta na koncert – jest doskonały”.

Po pewnych perturbacjach, które tu pominę, Tichy dociera do sali. „Ledwiem usiadł, dyrygent zapukał pałeczką i wszyscy się uciszyli. Członkowie orkiestry jęli poruszać się żwawo, grając na nie znanych mi instrumentach, podobnych do trąb z dziurkowanymi lejkami, jak u polewaczki; dyrygent to wznosił z przejęciem przednie kończyny, to rozkładał je, jakby nakazując grać ‚piano’, lecz ogarniało mnie rosnące zdumienie, albowiem nie słyszałem najsłabszego dźwięku. Zerkając nieznacznie na boki widziałem ekstazę malującą się na twarzach sąsiadów; coraz bardziej zmieszany i zaniepokojony, próbowałem dyskretnie przetkać sobie uszy, lecz bez najmniejszego skutku. Wreszcie, sądząc, żem stracił słuch, cichutko postukałem paznokciem o paznokieć, jednakowóż ten cichy odgłos dobiegł mnie wyraźnie. Tak tedy, nie wiedząc zgoła, co o tym wszystkim myśleć, zafrapowany powszechnymi oznakami zadowolenia estetycznego, dosiedziałem do końca utworu. Rozległa się burza oklasków; skłoniwszy się, dyrygent znów zastukał pałeczką i orkiestra przystąpiła do następnej części symfonii. Wokół wszyscy byli zachwyceni, słyszałem mnogie pociągnięcia nosami i brałem to za oznaki głębokiego wzruszenia. Nastąpiło wreszcie burzliwe finale – mogłem o tym sądzić tylko po gwałtownych wybuchach dyrygenta i kroplistym pocie, jaki staczał się z czół muzykantów. Znowu zagrzmiały oklaski. Sąsiad zwrócił się do mnie, wyrażając uznanie dla symfonii i jej wykonawców. Odpowiedziałem ni w pięć, ni w dziewięć i wymknąłem się zupełnie zdetonowany na ulicę.

Oddaliłem się już o kilkadziesiąt kroków od budynku, gdy wtem coś mnie tknęło, żeby spojrzeć na jego fasadę. (…) na froncie widniał wielki napis Miejskie Olfaktorium, poniżej zaś rozlepione były afisze programowe, na których przeczytałem:

SYMFONIA PIŻMOWA ODONTRONA

I Preludium Odoratum

II Allegro Aromatoso

III Andante Olena

Dyryguje

przebywający na gościnnych występach

słynny nosista

HRANTR

Zakląłem gniewnie i obróciwszy się na pięcie pośpieszyłem do hotelu. Za to, że nie doznałem przeżycia estetycznego, nie winiłem Tarantogi, albowiem nie mógł wiedzieć, że wciąż jeszcze doskwiera mi katar, jakiego nabawiłem się na Satellinie”.

Kochani! W pierwszą rocznicę naszego tu wspólnego się zabawiania życzę Wam, abyście nigdy się nie znaleźli w takiej sytuacji! Żebyście spotykali się tylko z muzyką, która do Was dociera! I żeby Wam przynosiła same wspaniałe odczucia. Żadnych katarów uszu! 😀

Rok temu weszłam w sytuację całkowicie dla siebie nową. W moim życiu osoby piszącej to było wyzwanie: pisać nie tylko tak, żeby opowiadać, ale żeby rozmawiać (bo od początku zakładałam w naszych kontaktach interaktywność). I to rozmawiać z ludźmi, których w większości nie widziałam na oczy, ale mimo to dowiadywałam się o nich coraz więcej. Niektórych z Was znałam już wcześniej (ale to mniejszość), niektórych spotkałam w ciągu tego roku, o większości nie wiem nawet, jak wyglądają. I mimo to jakoś tam się zaprzyjaźniliśmy, żeby nie powiedzieć – uzależniliśmy… Moja siostra powiedziała kiedyś złośliwie, że jesteście moją rodziną zastępczą. To zabawne, ale tak jakby jest coś na rzeczy – mamy potrzebę bycia w kontakcie, bo mamy poczucie, że stworzyliśmy coś fajnego. I nie chodzi tylko o tych parę kryminałów czy kopy poezyji czy nawet jedno rozbuchane libretto… Podkreślam, że nie ja, tylko my razem to stworzyliśmy.

I za to Wam dziękuję! Najpierw najwierniejszym od pierwszego wpisu. In order of appearance, jak piszą na filmach. A więc: Hoko, PAK-owi, Jacobsky’emu, fomie, Jaruciezeenowi, a cappelli; rzadziej z tych spod pierwszego wpisu pojawiają się ostatnio: bernardroland, Arcadius, Witold, Torlin, Ana, Jolinek51; niektórzy pojawiali się jeszcze rzadziej, a niektórzy znikli.

Niedługo potem pojawiły się kolejne bardzo zasłużone w życiu blogowym osoby: Alicja, mt7, owcarek podhalański, Helena, passpartout, Miś2 (potem jako Marek Kulikowski), Jędrzej U. z sąsiedztwa. Krótkie a smaczne były (coraz rzadsze, ostatnio niestety wcale) pojawienia się Andrzeja Szyszkiewicza czy Pana Lulka, nie mówiąc o Piotrze z sąsiedztwa, z którym się przecież i w innych miejscach spotykamy.

Ale przecież i później pojawiały się różne ważne dla tego miejsca osoby, jako to np. aliendoc (gdzież on znikł jak sen jaki złoty?), Camille Sans-Sens i maess (które już nie pisują, ale czasem spotykam się z nimi w realu), Teresa Czekaj (z którą pewnie zaniedługo też się spotkam), wreszcie nowsze „nabytki”, jak nasz chtchéniatchèque terrible, czyli Bobik, Quake, KoJak Moguncjusz, Piotr Modzelewski, hortensja, haneczka czy ostatnio Małgosia, Alla czy Beata. Dziękuję Wam wszystkim, jak i tym, którzy pokazywali się rzadziej i z braku miejsca ich nie wymieniłam, no i tym, którzy tylko czytają i się nie wpisują…

Strasznie się rozpisałam. Ale raz na rok można!