Nie łabędź, nie łabądek

Postanowiłam dziś mając wolne popołudnie odrobić zaległość i wybrać się na Czarnego łabędzia Darrena Aronofsky’ego, żeby wyrobić sobie własne zdanie na temat filmu, który ma niemal najwięcej nominacji do Oscara. Zwłaszcza, że słyszałam na jego temat zdania skrajnie różne. Nawet w mojej redakcji: Janusz Wróblewski, który napisał jego recenzję na Afiszu, zachwycił się, nazwał arcydziełem i postawił pięć gwiazdek, a Zdzisław Pietrasik odwrotnie, uznał, że to kit.

Poszłam więc i powiem, że moim zdaniem ani jedno, ani drugie. Ale fakt, że Aronofsky to mistrz formy, który ma jeszcze do tego talent w dobieraniu sobie współpracowników. Jednak jak porównać z Requiem dla snu, to o ile tamten film był genialny, to ten jest raczej taką sobie błyskotką, piórkiem, szkiełkiem. Choć mechanizm jest podobny: wkręcanie się w idee fixe, narastanie obsesji, stopniowe potwornienie wizji świata postrzeganej przez główną bohaterkę, zatracenie granicy między snem i jawą, między przywidzeniem horroru a masochizmem. A czy jest tu jakaś prawda psychologiczna – to chyba nieważne.

Słyszałam z wielu stron zdanie, że banałem jest sprowadzenie przez choreografa problemów bohaterki do spraw seksu. No, to poniekąd fakt, ale właściwie nie chodzi przecież o seks. Natalie Portman (która zresztą uczyła się baletu jako dziewczynka, więc te sprawy nie były jej całkiem obce, gdy przystępowała do przygotowań do filmu) znakomicie gra grzeczną dziewczynkę, prymuskę, córeczkę mamusi, sweet girl z pokojem pełnym pluszaków i pozytywką z tancerką na honorowym miejscu (grającą co? Jezioro łabędzie oczywiście), która strasznie walczy ze sobą, by z tej roli wyjść, ale jest to dla niej nierealne, szybciej popadnie w szaleństwo. Mila Kunis, też świetna aktorsko jej rywalka, rzeczywiście ma w ruchach to „coś” – zmysłowość. I rzeczywiście, czasem patrząc na balet widzimy, że niektóre tancerki mają to „coś”, dzięki czemu trudno od nich oderwać oko, a inne tego nie mają, żeby nie wiem co.

W sumie dość ciekawie jest rozegrana muzyka – stały współpracownik Aronofskiego Clint Mansell utkał to i owo wysnuwając z Jeziora łabędziego, ale niebanalnie; inny stały współpracownik reżysera, Matthew Libatique, zrobił świetne zdjęcia; wszystko jest bardzo przemyślane, i kadry, i kolorystyka, i budowanie gorączki. To było requiem dla innego snu. Ale wolałam jednak tamto. Tam nie było cienia kiczu. Ten film jednak troszkę się o kicz ociera.

Myślę, że błędem chyba byłoby ocenianie filmu pod kątem fachowości, tego, „czy tak się właśnie dzieje w balecie”. To opowiastka – nie baśń, nie fantazja, bo to nic aż tak poetyckiego. Trochę horroru a la Wstręt Polańskiego (świadomie), ale łagodniejszego; trochę chorych kontaktów z matką, ale w porównaniu z Pianistką Hanekego to wersja light. Aronofsky poszedł w komercję? Jak przyjrzeć się jeszcze kampanii reklamowej, tej próbie wywołania mody na „łabędzie” stroje… No, brakuje jeszcze Oscara dla Natalie – a to nie jest wykluczone, bo jurorzy lubią role, w których aktorki się poświęcają – i wejście w świat komercyjny będzie pełne. I co dalej, panie reżyserze?