Klasyczny romantyzm

Różne były reakcje na niedzielny koncert Zukerman ChamberPlayers. Większość z niemal pełnej sali Filharmonii Narodowej (drugi taki kameralny koncert w tym tygodniu!) była raczej zadowolona, a nawet zachwycona (owacje na stojąco, wymuszenie bisu – Boccherini). Byli i niezadowoleni – paru znajomych wyszło po pierwszej części. Ja byłam gdzieś pośrodku.

Właściwie tego się spodziewałam: Zukermana pamiętam od zawsze raczej jako wykonawcę perfekcyjnie ukształtowanych dźwięków niż artystę wzbudzającego emocje. Spokój i precyzja, a także piękne brzmienie (Guarnerius!) – to jego znaki szczególne. A jednak gdy wyszedł zagrać z pianistą Angelą Cheng pierwszy utwór, Scherzo c-moll Brahmsa, jego chłód jakoś niemiło mnie uderzył, wręcz był dla mnie sprzeczny z tym pełnym pasji utworem. Angela Cheng akompaniowała (tak, raczej towarzyszyła, a nie partnerowała) także żonie Zukermana, wiolonczelistce Amandzie Forsyth, która też miała w programie numer solowy: Adagio i Allegro op. 70 Schumanna i byłoby ładnie, gdyby nie jeden przykry kiks. Dopiero po załatwieniu spraw prywatnych (że tak się złośliwie wyrażę) wystąpił zespół.

Muzycy grający z Zukermanem to jego dawni studenci z klasy kameralnej, a Jessica Linnebach – także z klasy skrzypiec. Nic więc dziwnego, że choć każde z nich ma własny temperament, wszyscy poddają się bardzo utemperowanej interpretacji prymariusza. Choć muszę powiedzieć, że w zespole Zukerman podoba mi się dziś o wiele bardziej niż solo – potrafi partnerować, nie wybijać się na pierwszy plan, gdy tego potrzeba, ale i ukazać osobowość. Tak więc oba utwory wykonane przez zespół, najpierw Kwintet fortepianowy Es-dur Schumanna, a potem ów niewiarygodny, ostatni Kwintet smyczkowy C-dur Schuberta, mogły satysfakcjonować. Zwłaszcza jeśli ktoś lubi romantyzm w przebraniu klasycznym.

Cóż poradzić… W Kwintecie Schumanna brakło mi tej swoistej wiosennej radości (z wyjątkiem drugiej części, niesamowitej w swym melancholijnym nastroju – w tym wykonaniu melancholia była, niesamowitości nie), w Kwintecie Schuberta zaś – niezbędnej dla mnie szczypty szaleństwa w scherzu, nostalgii w części pierwszej i finale oraz owego płynięcia w powietrzu, eteryczności, aurze jakby już z innego świata (Schubert ukończył ten utwór na parę tygodni przed śmiercią) – w części drugiej.

Było ładnie, nawet momentami pięknie. Ale nie wzruszająco. Cóż, nie zawsze musi tak być.