Za rok nadciągną Rosjanie

Tytani przeszli już do historii. Tematem kolejnych, przyszłorocznych Szalonych Dni Muzyki będzie muzyka rosyjska. Ale szeroko pojęta: począwszy od Potężnej Gromadki i Czajkowskiego poprzez Skriabina, Rachmaninowa, Medtnera, oczywiście Prokofiewa i Szostakowicza, po Gubajdulinę i Schnittkego. Ogromnie ciekawy obszar i dający duże pole do popisu. Jednym z punktów programu ma być Prometeusz Skriabina (z Korobeinikovem), z barwnymi światłami ma się rozumieć. Gubajdulina być może osobiście się pojawi w Nantes. Co do Polski – oczywiście nie da się w tej chwili wiele powiedzieć, ale termin w przyszłym roku pozostanie chyba ten sam – do czerwca nie da się wrócić choćby z powodu Euro. A w przyszłości? Jak sądzicie, jaki termin byłby dobry dla tego festiwalu? No i jeszcze pytanie o godziny – René Martin po tegorocznych doświadczeniach stwierdził, że w Polsce na poranne koncerty publiczność raczej kiepsko chodzi. Czy rzeczywiście lepiej je ograniczyć? Fakt, rano było gdzieś ze 30 osób, a w dzień i wieczorem – sale prawie pełne. Może to też kwestia dobrej pogody, którą ludzie chcieli wykorzystać?

Tytani przebrzmieli, ale tak się złożyło, że na dwóch z nich ani razu nie trafiłam: na Mahlera i na reprezentanta Polski – Szymanowskiego (poza jedną z Pieśni kurpiowskich na Smykofonii). Za to – znów na Schönberga. Przede wszystkim byłam zaskoczona frekwencją na Pierrot lunaire – widać fama dzieła zadziałała. Co prawda dla niemałej grupy rzecz okazała się trudna i było trochę wychodzenia w środku, ale reszta siedziała jak zamurowana. Wykonanie było znakomite – zarówno Marianne Pousseur (belgijska śpiewaczka, córka nieżyjącego już kompozytora Henriego Pousseura), jak i towarzysząca jej piątka muzyków była niezwykle sugestywna. Solistka współpracuje m.in. z Herreweghe’iem, z którym  – i z kierowanym przez niego zespołem Ensemble Musique Oblique – zarejestrują sceniczną adaptację Pierrota dla Harmonia Mundi. Jużem ciekawa.

Najpierw jeszcze wysłuchałam świetnego Kwartetu Modigliani w Kwartecie a-moll op. 51 nr 2 (rzadko grywanym, pewnie dlatego, że jest mało charakterystyczny i mało brahmsowy) oraz pianisty Bertranda Chamayou, który niestety zarąbał trzeci rok Lat pielgrzymki, co na kawaiu jest wyjątkowo bolesne. Po obiadowej przerwie – znów Brahms: Olivier Charlier z Sinfonią Varsovią i Azizem Shokhakimovem w Koncercie skrzypcowym, a następnie sama orkiestra w III Symfonii. Tym razem skrzypek mnie rozczarował, bo wydawał mi się dużo sztywniejszy i chłodniejszy niż w sonatach. Może to muzyk bardziej o charakterze kameralisty. Dyrygent przezabawny, przysadzisty, dziecinna pucołowata buźka pod strzechą czarnych włosów, uśmiechnięty, ale przy tym precyzyjnie gestykulujący.

Prosto stamtąd pobiegłam na mój ukochany Kwintet f-moll (w sumie wychodzi na to, że najwięcej słuchałam Brahmsa) – Frank Braley i Kwartet Modigliani grali świetnie, tylko rozpraszała mnie publiczność klaszcząca między częściami. No, ale to brak obejścia koncertowego, jeszcze się nauczą.

Końcówka bardzo sympatyczna: w namiocie Szymanowski Big Band z mojego dawnego liceum na Krasińskiego. Sami uczniowie chcieli go stworzyć; prowadzi go Piotr Kostrzewa, w cywilu kotlista Sinfonii Varsovii (który, aby poprowadzić ten występ, zwolnił się z koncertu swojej orkiestry zamykającego festiwal, odbywającego się w tym samym czasie); aranże robi jego syn Wojtek, także perkusista. To było świetne! Sama energia i entuzjazm. W ogóle cały nurt występów młodzieży szkolnej był bardzo udany; to ma być już stały element festiwalu. A i Smykofonia zadomowi się, nawet bardziej niż w tym roku. I słusznie.